Czy macie z tym kłopot?
fot. Bambi Coco

26 minut czytania

/ Teatr

Czy macie z tym kłopot?

Rozmowa z Jackiem Poniedziałkiem

Można powiedzieć, że od nastoletniości jestem politycznym zwierzęciem. Mam taki rodzaj dziennikarskiej „nerwiczki”. Od razu reaguję na to, co się dzieje

Jeszcze 7 minut czytania

WITOLD MROZEK: Czujesz się aktorem „na pierwszej linii frontu”? Mało kto tak często komentuje politykę w tym zawodzie.
JACEK PONIEDZIAŁEK: No co ty. Przecież wokół są sami komentatorzy: Majka Ostaszewska czy Magda Cielecka w naszym teatrze, Maciek Stuhr… Z innego pokolenia: choćby Maja Komorowska, Krystyna Janda… Są też inni.

Ale ty waliłeś pierwszy, jeszcze w poprzedniej politycznej epoce, na przykład w ministra Zdrojewskiego.
Dobrze, że pamiętasz. Są osoby, które nie pamiętają. Można powiedzieć, że od nastoletniości jestem politycznym zwierzęciem. Mam taki rodzaj dziennikarskiej „nerwiczki”. Od razu reaguję na to, co się dzieje. Za to też często dostaję po tyłku. Kiedy na przykład przyłączyłem się do ruchu walczącego o referendum w sprawie prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz, to ludzie z „naszej strony”, jak Krzysiek Mieszkowski, krzyczeli, że sprzyjam PiS-owi. Płacę za to także materialnie. Nie chcę robić z siebie ofiary – sam widzisz, nie żyje mi się źle. Ale w ciągu ostatnich tygodni straciłem dwa pozateatralne źródła zarobku – w Polsacie raptem dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć odebrano mi dużą rolę w serialu, i to zanim zacząłem krzyczeć, że Polsat to „TVP bis”. Polsatowskie zblatowanie z PiS-em skutkuje między innymi tym, że nie pokazują tam wyrazistych krytyków kaczyzmu. A tym bardziej nie płacą im kasy… A druga sprawa to główna rola w Teatrze Telewizji.

Marszałka Piłsudskiego czy rotmistrza Pileckiego?
(Śmiech) Nie, tym razem nazisty, esesmana. Mamy tylko jedno życie i jedną twarz. Skoro więc tyle pyskuję, tyle krytykuję, wyrażam ból, bo to mnie naprawdę boli – to nie mogę potem robić z gęby cholewki, biorąc kasę od instytucji, która działa jak mafia i której działalność będzie miała tragiczne skutki.

Czyli sam odmówiłeś?
Tak, uważam, że nie wolno z tą instytucją współpracować. Ktoś z produkcji napisał do mnie, że „Kurski i Ziemiec odejdą, a rola zostanie”. Była też propozycja, żebym zagrał, a honorarium przekazał na WOŚP. Można byłoby różne rzeczy wymyślić, ale potem ludzie usiedliby przed telewizorami i pomyśleliby: „Poniedziałek jedno mówi, a drugie robi”.

Byłeś pierwszym polskim aktorem, który dokonał coming outu. To też cię kosztowało zawodowo?
Nie… Często słyszę to pytanie. Szczerze mówiąc, już słabo to pamiętam. To był taki moment, że grałem w „M jak miłość”… A ja traktuję telewizję dość cynicznie. „M jak miłość” był takim trochę kołchozem. Masz zobowiązanie, wykonujesz pracę, dostajesz kasę i spadasz. No i właśnie ten coming out miał miejsce, gdy w serialu grałem trochę mniej, czy nawet powoli wygaszano mój wątek, dlatego nie mogę powiedzieć, że dużo mnie to kosztowało zawodowo. Więcej kosztowało to moją rodzinę, głównie mamę, która była wtedy staruszką. Dziś już nie żyje. Ale jeśli chodzi o więzi rodzinne, to jednocześnie bardzo nas to zbliżyło, może pierwszy raz tak prawdziwie. Bo odkąd wyprowadziłem się z rodzinnego domu i mając 21 lat, zamieszkałem ze swoim pierwszym chłopakiem, to mnie tam praktycznie nie było. To była dziwna rodzina, rzadko nawet dzwoniłem. A po coming oucie… Cóż, ona wiedziała o tym i wcześniej, ale wiadomo, Kraków itd. To była też bardzo prosta kobieta. I najzwyczajniej się wstydziła. Sąsiadek, co powie pani z kiosku…

To było na Olszy, gdzie się wychowałeś?
Nie, gdy miałem 17 lat, przenieśliśmy się na Zwierzyniecką. Po tej mojej deklaracji o pedalstwie mama więcej mi opowiadała o swojej przeszłości, o swoim życiu. Ja jej więcej mówiłem o sobie, bo wcześniej właściwie nie było rozmów. Ale oczywiście pierwszy tydzień czy dwa „po fakcie” przeżyła jakiś dramat, rodzaj paraliżu.

Skoro już mowa o korzeniach i pochodzeniu… Czujesz się beneficjentem III RP? Skoro wychodząc z tego pokoju bez toalety na Olszy, z zawodówki, osiągasz w zasadzie wszystko, co można w tym zawodzie w Polsce osiągnąć?
Nie wszystko da się ująć w takie polityczne czy społeczne ramy. Każdy los jest bardzo indywidualny. Ale myślę, że tak. Skorzystałem z tego, ale własną pracą. Jestem pracowity i całe moje życie to praca. A zacząłem od bardzo małych ról i długo dochodziłem do momentu, w którym potrafiłem złapać z sobą kontakt. Mając dwadzieścia pięć, sześć lat, a nawet trzydzieści, byłem kompletnym szczylem. Ile ty masz teraz lat?

Trzydzieści trzy.
I jak się czujesz?

Że zaczynam może coś więcej rozumieć.
No widzisz, a ty piszesz, możesz się chwilę zastanowić, odłożyć, wrócić. A jeśli chodzi o teatr, to wchodzisz – i od razu musisz być. Trudno coś „poprawić”, nie da się zacząć przedstawienia od nowa. A ja miałem zawsze słabą odporność psychiczną, jestem emocjonalny, może nawet neurotyczny. To, że od paru lat lepiej mi idzie, że mnie lepiej oceniają – to wynika z tego, że jestem bardziej odporny. Że potrafię sobie z tym niepokojem radzić – a nie że się go pozbyłem. Ale kiedy byłem młody, nie miałem żadnych narzędzi, jeśli chodzi o pracę nad sobą i ze sobą. W latach 90. byliśmy w jakimś chaosie, ja na przykład przez lata żyłem w kulcie Starego Teatru. Jak dostąpiłem tego „zaszczytu”, to wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi. Pamiętam, jak taki aktor, który jest dziś reżyserem w Niemczech – Stasiu Mucha - mi powiedział: „Wiesz co, ty nie wierzysz w siebie, tylko w Stary Teatr”. I strasznie mnie to zabolało. Bo miał rację. I to był taki moment, który uruchomił we mnie proces jakiejś indywiduacji. To mogło być jakoś w 1995 roku. I gdy Jerzy Grzegorzewski robił „Dziady” w Starym Teatrze, to mnie zaangażował. I dopiero w pracy z nim poczułem akceptację, a nawet miłość. U innych było różnie.

U Bradeckiego na próbach zawsze czułem się trochę skrępowany – on szukał jowialnych, męskich, nieco plebejskich typów. Ja taki nigdy nie byłem, byłem chudy, może lekko zniewieściały, miałem dość wysoki głos, tymczasem w cenie był wtedy macho – taki typ dominował też w Starym. A Grzegorzewski mnie po prostu brał z całym dobrodziejstwem inwentarza. Byłem bardzo sprawny fizycznie – chodziłem na rękach, robiłem różne dziwaczne figury. O cokolwiek mnie poprosił, wszystko to umiałem zrobić, był zachwycony. Graliśmy z Globiszem i Monczką duchy nocne i diabły w tych „Dziadach” i te moje pojechane figury dawały efekt pewnej dziwności, obcości, pomieszania. Z tego wzajemnego zakochania się w sobie pan Jerzy zaproponował mi pracę w Narodowym, który wtedy obejmował. I to była wielka zmiana w moim życiu. Zacząłem myśleć o sobie w kategoriach aktora, a nie adepta, któremu się raz uda, raz nie. Choć pierwsze lata warszawskie były trudne…

fot. fot. Bambi Coco

Wróćmy jeszcze na chwilę do krakowskiej szkoły teatralnej. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że wydawała ci się ona w trakcie studiów homofobiczna. Że tylko Jan Peszek jakoś z tobą się komunikował, no i Lupa…
To były takie czasy. Mogę teraz oczywiście do tego wracać. Kiedyś tam czepiałem się Globisza, no i innych ludzi, o różne wypowiedzi. Taka była atmosfera. Oczywiście, atmosferę stwarzają ludzie; ale też działają w jakimś czasie. Tak jak teraz, gdy dużo mówimy o Karcie LGBT+, to popierają ją nagle różni politycy, po których byśmy się tego nie spodziewali. Nie spodziewałbym się też choćby tego, że Zbigniew Bujak będzie kandydatem Wiosny Biedronia do Europarlamentu i co mówi ten Schetyna – przecież oni zmienili front, ci sami ludzie w innych czasach mówili zupełnie co innego. Nawet Tusk – podczas jego pierwszej kadencji powiedziałem gdzieś w mediach, że on nigdy publicznie nawet nie użył słowa „gej”, jakby to było parszywe słowo albo jakieś przeklęte tabu. I on dwa dni później to zrobił, użył tego słowa. Ktoś mi wtedy napisał, że mam moc sprawczą w Polsce. (śmiech) A wracając do czasów szkolnych, to byli ludzie wokół mnie, którzy sobie z tym radzili, i tacy, którzy radzili sobie gorzej, jak ja, czyli mieli z tym problem…

Problem, czyli?
Nie miałem problemu z tym, że jestem gejem, tylko z tym, co dziś nazywa się mową nienawiści. „Pedał” – bo tylko takiego słowa wtedy używano – było piętnujące i poniżające. I w takim tylko kontekście go używano. Także na zajęciach. Do tego często domagano się od nas, ode mnie zewnętrznej męskości. To była jakaś taka obsesja. I dlatego cierpiałem. Miałem wtedy kochanka z mojego roku i on publicznie przy ludziach grał heteroseksualistę, po zajęciach uprawialiśmy seks w tych salach, za brudną czarną kotarą. Stresujące było, gdy jakiś profesor na zajęciach mówi: „Nie graj jak obrażona ciota”. Mnie to bolało. Blokowało i odbierało radość pracy. Czułem, że coś ze mną nie tak, nie mogłem być po prostu sobą. Było też jednak kilku otwartych, dobrych ludzi w tym środowisku. Z Peszkiem pracowało się świetnie, bo on nie oceniał nikogo przez pryzmat męskości czy kobiecości, tylko merytorycznie. Dużo mówił raczej o tym, czy się dociera czy nie do widza. To było jego kryterium. A mimo to ktoś ze starszych roczników nabazgrał na ścianie „Poniedziałek – dupa Peszka”. Takie to były dowcipy…

W twoim pierwszym zespole, w Teatrze Słowackiego, na początku lat 90. też była taka atmosfera?
To już był zupełny koszmar. Czułem się jak ciało obce. Wiedziałem, że prędzej czy później się stamtąd wyniosę.

No i zszedłeś ze sceny w trakcie przedstawienia.
Tak, po Jerzym Golińskim przejmował wtedy teatr Bogdan Hussakowski. Nie chciał ze mną współpracować, powiedział mi to na spotkaniu właśnie w dniu tego feralnego spektaklu. Grałem w jakimś… co to było…

„Klątwa”.
Ach, „Klątwa” (śmiech). Grałem tam w jakimś chórze, poczułem, że zjeżdża mi samoocena. I że nie po to skończyłem szkołę, grałem w wybitnym dyplomie u Lupy („Człowiek bez właściwości”), żeby teraz z jakimś kijem i w łachmanach klepać chóralne zawodzenia, robiąc miny wiejskiego głupka… Czasami robię rzeczy skandaliczne, palę mosty. I to był właśnie taki moment. Goliński biedny szukał mnie potem podobno na strychu, bo myślał, że się powiesiłem (śmiech). I za to zejście wypierdolili mnie potem dyscyplinarnie, straciłem tamtą pracę, no i bardzo dobrze.

Dlaczego Hussakowski cię nie chciał?
Zemścił się w ten sposób. Gdy kończyłem szkołę – a był to rok 1990, kiedy teatry prawie nikogo nie przyjmowały, miano je zamykać, ograniczać etaty, bida aż piszczała – zaprosił mnie do zespołu w Teatrze Jaracza w Łodzi. On mnie wtedy tam chciał obsadzić w „Niebezpiecznych związkach”. Ale gdy okazało się, że Goliński będzie dyrektorem Teatru Słowackiego i też mi zaproponował angaż, wybrałem Kraków, bo bardzo byłem z tym miastem zżyty. Nie wyobrażałem sobie wyprowadzki do Łodzi. Napisałem do Hussakowskiego list, przeprosiłem. Ale w tym środowisku ludzie nie zapominają. Bardzo źle znoszą czyjąś odmowę. Ego w natarciu… Wszyscy jesteśmy w jednej bańce – dyrektorzy, reżyserzy, aktorzy, krytycy. Robimy sobie różne rzeczy, umiemy krzywdzić, jesteśmy pamiętliwi i kierujemy się urazami…

Nigdy nie miałeś ochoty się z tego wypisać?
Miałem, wielokrotnie. Myślę o tym nawet teraz. Żyję w jakiejś gonitwie, fajnie mi się pracuje. Ale zapędziłem się w jakiś kozi róg nadmiaru, za dużo tego wszystkiego jest. Mam problem z odmawianiem, paradoksalnie. Zgadzam się na coś, potem żałuję i usiłuję się z tego wykręcić, ale jest już za późno i to się źle odbija na jakości.  

fot. fot. Bambi Coco

Myślę sobie czasami, że mam 53 lata, tak sobie tu żyję… I mam fajny ten zawód, spotykam się za każdym razem z nieco innym gronem ludzi. Ten płodozmian tematów, spraw, sposobów myślenia jest dobry. Ale jest też w tym rodzaj rutyny. Myślę sobie czasem, że pracuję po to, żeby utrzymać swój status materialny, to mieszkanie, które spłacam, atrakcyjne wakacje, dobre żarcie, knajpy. I wtedy mam ochotę to wszystko sprzedać i kupić coś taniego nawet za granicą, gdzie jest ciepło i normalnie między ludźmi, i żeby robić tylko jedną rzecz w roku. I żyć pełnią życia. Nasz teatr jest niezwykle czaso- i pracochłonny. Poświęcam mu bardzo dużo energii i emocji, myśli i serca. Nie tylko jako aktor, ale jako osoba, która współtworzyła ten teatr od samego początku, jest on mi bardzo bliski. Teatr to instytucja pełna ludzi. Wielu z nich ma w dupie, że to ty kiedyś właściwie sam to miejsce wymyśliłeś. Bo taka jest prawda. Krzysiek [Warlikowski – przyp. WM] nie chciał być dyrektorem, a o Karolinie Ochab nie było jeszcze wtedy mowy. Agata Siwiak z Grześkiem Niziołkiem mieli współprowadzić teatr razem z Krzyśkiem. Ale zabrakło im cierpliwości i się wykruszyli. A Krzysiek mówił mi: „Jacek, ja za parę lat będę miał pięćdziesiątkę, ja chcę żyć, to jest pułapka!”.

I co przekonało Warlikowskiego?
„Konieczność dziejowa”… Nie dało się już współpracować z Grześkiem Jarzyną, za dużo napięć, Krzysiek się rozpychał w tym TRze, a Grzesiek lubi być panem i władcą i nie da sobie w kaszę dmuchać. Warlik zrozumiał, że tylko obejmując teatr w całości, będzie mógł uprawiać twórczość, o jakiej marzył. I tak to dobrze poustawiał z Karoliną, że ona ciągnie ten teatr z Piotrkiem Gruszczyńskim, a on patronuje i robi swoje rzeczy, co nie oznacza, że nie podejmuje decyzji. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak to będzie.

Twoja rola pozostaje niedoceniona?
Ludzie teraz mogą tego nie wiedzieć, a nawet jeśli wiedzą, to co ich to obchodzi. I mam czasem dziecinne poczucie, że świat jest niewdzięczny. (Śmiech). Ale potem wracam do domu i myślę sobie: no co ja właściwie chcę? Żeby ludzie składali mi hołdy? Nie jestem tam reżyserem, jestem tylko aktorem, jakąś postacią, personą, którą się rozpoznaje i której się czasami słucha. Ale czy moje życie do końca ma tak wyglądać? Mam poczucie, że kiedyś trzeba będzie może zerwać. Niekoniecznie z Nowym Teatrem, ale z trybem, w jakim żyję.

Jak patrzysz na zachodzące obecnie w Nowym Teatrze zmiany? Przejście od modelu autorskiej kompanii do czegoś w rodzaju domu produkcyjnego, szersze otwarcie na młodych twórców…
Na początku obok tych „głównych” przedstawień, czy to Krzyśka, czy Krystiana Lupy, mieliśmy regularnie sprowadzać przedstawienia z zagranicy. To, co się nam na świecie spodoba, co wydaje się wartościowe czy bliskie. Mówiliśmy o bardzo różnych nazwiskach. Bardzo szybko okazało się, że to by kosztowało jakieś miliardy i trzeba było z tego zrezygnować. Musieliśmy stworzyć repertuar, który dziś jest dosyć gęsty, ale wtedy nie mieliśmy przecież nic. Może nie pamiętasz, ale w pierwszych latach istnienia teatru pracowali u nas Ania Smolar, Iga Gańczarczyk, Krzysiek Garbaczewski, potem dołączyli do nich Michał Zadara i Michał Borczuch. Nie wiem, skąd to przekonanie, że byliśmy i jesteśmy zamkniętym klubem, klanem, który nikogo do siebie nie wpuszcza. Ty też piszesz takie rzeczy…

No, różnie piszę i różnie myślę.
Nie mówię o przedstawieniach, tylko o tym, jak postrzegasz całą instytucję, pisząc w podsumowaniach, że szukamy swojego oblicza. Wszyscy o tym rozmawiamy, nie myślisz chyba, że nikt tego nie czyta (śmiech). Zresztą wiem też, co mówią różni artyści. Młodzi ludzie często mają poczucie frustracji, bo chcieliby więcej pracować, szybciej, z najlepszymi zespołami… Rzeczywistość ich nie satysfakcjonuje. W związku z czym oskarżają nas, że się od nich odwracamy, że jesteśmy zamkniętym klubem. Tak nie jest.

fot. fot. Bambi Coco

Wciąż jesteście „teatrem Warlikowskiego”…
Mamy w teatrze bardzo zdrowe podejście – my Krzyśka kochamy, ale to nie jest tak, że padamy przed nim na kolana. Istnieje rada artystyczna, i ona nie jest listkiem figowym – działa naprawdę. Odbywają się do niej wybory, jestem jej członkiem po raz trzeci. Dyskutujemy o programie. Jak może wiesz, u nas jest taki system, że praktycznie żadnym reżyserom nie proponuje się współpracy, tylko jesteśmy otwarci na propozycje, które można składać. Dyskutujemy o każdym projekcie – wszyscy członkowie rady artystycznej naprawdę czytają scenariusze. I w zespole jest bardzo silna opcja, by pracowali z nami młodzi ludzie, nowi ludzie. Zaraz będzie Jędrzej Piaskowski, teraz mamy próby z Michałem Borczuchem, był bardzo udany projekt kuratorski Tomka Platy, jest wiele spektakli z pogranicza tańca i sztuk performatywnych, Paweł Sakowicz, Ania Nowak, Mateusz Szymanówka, Ania Karasińska, Romek Krężel… No dzieje się tego moc. Ale to wymagało czasu. Zresztą nie wszystkie z tych rzeczy cieszą się takim samym wzięciem. Nasza publiczność jest bardzo specyficzna. Oprócz tych wszystkich fanów, wariatów, ludzi, którzy za nami jeździli do tego ATM-u, pojawiło się mieszczaństwo. I nic dziwnego, bo to jest teatr w świetnym miejscu, na Starym Mokotowie. Przychodzą panie i panowie w różnym wieku, urzędnicy, menadżerowie. Ta publiczność jest bardzo mieszana. I jedne rzeczy do nich bardziej trafiają, inne mniej. Na przykład taka „Uczta” Garbaczewskiego [w finale tego spektaklu Jacek Poniedziałek przemawia nago jako Sokrates – przyp. WM]. Na pierwszych przedstawieniach czułem, że ludzie mnie słuchają, rozumieją i że dla nich goły facet nie jest żadnym szokiem. Ale teraz przychodzą inni, widzę, że mają z tym problem, muszą to przełknąć. Próbuję z nimi nawiązać kontakt, spektakl bardzo często kończy się owacją na stojąco…

Jak to się zmienia – postrzeganie nagości? Od „Hamleta” do „Sokratesa”… Dwadzieścia lat temu, gdy byłeś nagim Hamletem, publiczność krzyczała „załóż majtki!”. Tak przynajmniej pisano.
Wiesz, wtedy byłem młody (śmiech). To zupełnie inny wstyd. Z jednej strony większy, bo jesteś mniej odporny psychicznie. A z drugiej strony – teraz mam inne ciało, starzeję się. Oczywiście, te rozmowy z publicznością są zupełnie inne niż wtedy. Ale gdy mówię jako nagi Sokrates: „Nie możecie wytrzymać mojego sposobu bycia, chcielibyście się tego wszystkiego pozbyć…”, to faktycznie widzę, że odczuwają niepokój. Głównie mężczyźni, zwłaszcza jak są z żonami. Panowie w średnim wieku i starsi oglądają to tak [Jacek Poniedziałek demonstruje odwracanie wzroku]. Wtedy pytanie „czy macie z tym kłopot?” pada na idealną glebę. Staram się ich nie oceniać, nie krzyczę na nich – widziałeś zresztą to przedstawienie. Też niekiedy mam problem z tym, że ktoś przede mną dynda genitaliami, rozumiem, że to może być trudne. Nie mam do nich żalu czy pretensji, staram się ich emocjonalnie przytulić, zrozumieć. Widzę, że to do nich czasem trafia, zdobywają się na to, żeby się rozchmurzyć i tak nie spinać. W większości przypadków kończy się to sukcesem.
Wracając do tematu, Krzysiek pracuje teraz co dwa lata, wynika to też z tego, jak wygląda u niego zderzenie z materią. On angażuje nas totalnie, cały zespół, nie da się tego robić co roku. A tak – mamy miejsce, mamy pieniądze, nie genialne, ale jakieś – osiem milionów. TR ma na przykład jedenaście i pół miliona, Dramatyczny szesnaście i pół… Wiemy, że możemy się tym dzielić. Karolina Ochab bez oporów angażuje aktorów gościnnych. Nikt nie miał pretensji, że Krystian Lupa, robiąc u nas „Proces”, nie zaangażował ani jednego aktora z Nowego Teatru.

Naprawdę nikt nie miał pretensji? Nie przeżyliście tego?
Nie, nikt nie miał pretensji, wszyscy rozumieli, że to kwestia takiego a nie innego momentu i solidarności środowiskowej w obliczu tego zła, którego doznał zespół Teatru Polskiego we Wrocławiu. I naprawdę nie było u nas żadnego komentarza na ten temat. Potem były różne głosy, czy to było dobre czy złe przedstawienie, Wojtek Kalarus napisał bez sensu, że było do dupy. No, zachował się troszkę nieelegancko, to jak zaprosić kogoś do domu i mu powiedzieć, że ma brudne buty. Ja byłem dopiero na szóstym przedstawieniu „Procesu”, kiedy już poszły te wszystkie złe opinie. Mnie zachwyciło, porwało wręcz. Wiadomo, trudny materiał, praca trwała długo, napięcie było gigantyczne, oni czuli się zobligowani do stworzenia arcydzieła – weź zagraj w takiej atmosferze dobry spektakl. Potem zeszło napięcie, nabrali luzu, spektakl święci triumfy na świecie. I skrócił się do pięciu godzin (śmiech).

fot. fot. Bambi Coco

Ostatnio w pracy zetknąłeś się z zupełnie inną estetyką – z teatrem Moniki Strzępki. Jak było?
My się znamy z Moniką bardzo długo, jeszcze od czasów krakowskich. Tuż po szkole zagrałem u niej w jednej etiudzie, jak próbowała się dostać do szkoły filmowej. Potem była asystentką wolontariuszką na próbach „Hamleta” Warlikowskiego, jako studentka Akademii Teatralnej. Nie zapamiętałem jej zbyt dobrze, wydawało mi się, że jest kimś, kto nie za bardzo wie, czego chce. Potem zdarzył się ten fenomen ich spotkania z Pawłem Demirskim i ten teatr wystrzelił. Zobaczyłem na WST „Niech żyje wojna!” i pomyślałem sobie, że to jest czad. Że bardzo podobnie myślę, że to taka „butaforka” teatralna, którą lubię, gdy jest dobrze zrobiona. Że to solidne aktorstwo i jednocześnie totalna szajba w myśleniu, odwaga i dowcip. Przeżyłem flirt z tym teatrem, choć było różnie, bo na przykład w „Tęczowej Trybunie” jechali po nas trochę, po Krzyśku i po mnie. Pomyślałem wtedy: „Po co?”. Dlaczego mamy się nawzajem zagryzać? Z „Tęczowej” wyczytałem, że jesteśmy ludźmi, którzy się trzymają „koryta”. I jesteśmy pupilkami PO. Co jest bzdurą, nigdy nie byliśmy ani pupilkami tej partii, ani jej wyznawcami. Nikt nam tego nie wmówi, bo to bzdura. Owszem, nie toczyliśmy z nimi wojny – bo Krzysiek nigdy nie robił teatru politycznego, robił raczej teatr sumienia, a nie o bieżących sprawach. Poczułem wtedy, że Monika nas z Demirskim flekuje przy wtórze zachwyconych tym faktem pismaków. Jakbyś się czuł? Ale potem zobaczyłem „W imię Jakuba S.” – to było dla mnie arcydzieło, wstrząsnęło mną, wkurwiło, zachwyciło. Jestem spontaniczny i od razu rzucałem się tam Monice i aktorom na szyję. Zapałaliśmy do siebie sympatią…

…no i zagrałeś Tuska.
Tak wyszło, bo nawalił aktor – miał go grać Kaleta, świetny aktor, ale dostał rolę w telewizji czy filmie. Zadzwoniła, jak byłem na wakacjach, bardzo się ucieszyłem, tak ustawiłem sobie pozateatralne roboty, że się udało zdążyć. Z wielką przyjemnością. Ale oczywiście wolałbym pracować dłużej – miałem trzy i pół tygodnia, tekst jeszcze się kształtował, co akurat było też fajne, bo jako aktor masz u nich wpływ na to, co mówisz. Nie jesteś narzędziem, tylko współtwórcą – jak u nas w teatrze. Jednak wolałbym mieć więcej czasu, żeby wgryźć się w tego Tuska. Mam takiego pecha, że jak już gram kogoś, kogo chciałbym grać, to nie jest to takie przedstawienie, które by wszyscy kochali.

Czyli Tuska chciałeś zagrać?
Bardzo. Bardzo go lubię i szanuję, choć totalnie się z nim w wielu kwestiach nie zgadzam. Sam przypomniałeś, że krytykowałem stosunek jego rządu do kultury czy środowiska LGBT. Ale jako rasowego polityka go podziwiam. Jego umiejętności, elastyczność, zdolność manipulacji, sposób wypowiadania się – imponują mi. On jest politykiem wybitnym, co nie znaczy, że jest z mojej bajki. Robert Biedroń jest o wiele bardziej z mojej bajki, ale to bardzo dobry a nie wybitny polityk, zupełnie inny typ osobowości, bardzo spontaniczny. Coś tu chlapnie, coś przekręci. A Tusk idealnie panuje nad gestami, nad słowami, nad spojrzeniem. Miałem momenty koleżeństwa z Januszem Palikotem, który chciał, żebym był europosłem (śmiech).

Chciałem cię właśnie pytać, czy nikt nie proponował ci startu w wyborach.
Tak, Palikot proponował. Naprawdę go kocham, ale jako humanistę, to wielka głowa, wielki umysł. Namawiał mnie do startu, jak był już zdesperowany i nie miał żadnego argumentu, to powiedział: „Jacek! To jest sześćdziesiąt baniek miesięcznie, rozumiesz? Miesięcznie”.

Naprawdę nigdy nie myślałeś o byciu politykiem?
Nieee. Mam w sobie taką żyłkę, oczywiście. Ale mam też za dużo szacunku dla demokracji, żeby nie znając prawa czy innej politycznej materii, pchać się do żywej polityki. Co ja bym tam właściwie mógł zrobić?

Może reprezentować interesy polskich ludzi kultury? Albo polskiej społeczności LGBT?
Nie. Nie mam na to siły ani głowy do tego. Nie chcę też już jechać po tym PiS-ie, to za łatwe, ale obrażają mnie ludzie tacy jak Beata Szydło, która zapytana parę lat temu, kiedy wstąpiliśmy do Unii Europejskiej, pomyliła datę o dziesięć lat. To jest po prostu niebywałe… Bo ja to akurat świetnie pamiętam, 1 maja 2004. Graliśmy w Paryżu „Dybuka” z tej okazji, w teatrze Petera Brooka. To było wielkie święto. Czuliśmy, że to jest coś wielkiego, że dzieje się historia, wielka historia. Ja przeżyłem komunę, przeżyłem stan wojenny, lata 90., tę potworną biedę na początku. Przecież pracowałem wtedy jako akwizytor, jeździłem z tajskimi majtkami po sklepach. Przeżyłem na sobie całą tę transformację. I był to dla mnie ważny moment, w którym wierzyłem, że staniemy się normalnym, poważnym, zasobnym europejskim krajem. Nie mógłbym być europosłem tylko po to, żeby „figurować” i brać te sześćdziesiąt koła.

To czego byś chciał dla siebie? W najbliższym czasie?
Chciałbym poczuć, że stałem się takim aktorem, któremu aktorstwo przynosi większą radość, satysfakcję. Może to się zdarzy, bo mam zagrać w meksykańskim filmie jedną z głównych ról. To, że stałem się teraz trochę lepszym aktorem, nie znaczy jeszcze, że ta praca przynosi mi pełną satysfakcję. Ucieszyły mnie dwie główne role w filmach z ostatnich dwóch lat, w „Eterze” Krzysztofa Zanussiego i „Sercu miłości” Łukasza Rondudy. Trochę się o tych rolach mówiło, czasem bardzo dobrze. Poczułem jakąś sympatię widzów i krytyki, ale to jeszcze nie znaczy, że jestem z tego zadowolony. Nie doszedłem wciąż do momentu takiej identyfikacji z postacią, w której nie widać szwów – gdy rola jest pełna, absolutnie organiczna. To się czasem zdarza w filmach. Na przykład w „Ostatniej rodzinie”, która jest dla mnie dziełem doskonałym. Z punktu widzenia scenariusza, narracji, ale też aktorstwa. To jest poprowadzone przez Seweryna mistrzowsko. Chciałbym dojść do takiego momentu, kiedy satysfakcja dorównuje ambicji. Wtedy może ta praca nie wiązałaby się z tak ogromnym stresem, z tym nieznośnym napięciem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).