Tylko połowa publiczności widzi, gdy skryty za betonowo-stalową scenografią Jerzy Senator wspomina: „Widziałem przez szyberdach, że jest ich sześć, z czego pięć to popularne mewy śmieszki. Ale ostatni ptak wyraźnie różnił się od pozostałych. Był nieco większy, z grubszym czerwonawym dziobem, dłuższymi nogami, czarną smugą nad okiem i białymi końcówkami skrzydeł. To była mewa czarnogłowa! W samym środku miasta. Dosłownie kilka metrów od mojej dawnej szkoły”. Takich dramatycznych zwrotów akcji, momentów rozpoznania, będzie w spektaklu więcej. Weronika Szczawińska i Piotr Wawer Jr wraz z aktorami Wrocławskiego Teatru Współczesnego wystawili w teatrze popularną w krajach anglosaskich książkę o birdwatchingu autorstwa Davida Lindo. „Miejski ptasiarz” to gra w nieobecność i uważność jednocześnie, w nostalgiczne naśladownictwo – i ekokrytykę zarazem.
W „Rozmowie o drzewach” z Komuny Warszawa Szczawińska ze swoim performatywnym składem inscenizowali drzewa. W „Miejskim ptasiarzu” reżyserka idzie za ciosem – aktorzy grają nie tylko obserwatorów, ale i… ptaki. Paulina Wosik jako zapamiętała sroka okrąża pole gry maniakalnym, zamaszystym krokiem (za choreografię odpowiada Agaty Maszkiewicz). Anna Kieca metodycznie, w skupieniu rozdziobuje chrupki. Ktoś znów coś je. Lorneta, w terenie narzędzie obserwatora ptaków, w teatrze spóźniony i nieadekwatny lorgnon, pozwala zidentyfikować pokarm – to żelki, długie, rzekłbym, robalowate.
I choć spektakl bywa bardzo zabawny, nikt tu nie puszcza oka do widza, nie wygłupia się ani nie przerysowywuje. Te wszystkie akty performowania „sztucznej natury” odbywają się z pełną powagą, chwilami wręcz swoistym namaszczeniem. Z precyzją i „naturalnością”, jakby odgrywanie ptaka w teatrze było czymś równie oczywistym, jak wygłaszanie Szekspirowskiego monologu. Wreszcie, gdy Krzysztof Boczkowski, według mnie aktorskie odkrycie tego przedstawienia, choć wszyscy są tu znakomici – rozbija figurki ptaków, mamy poczucie dojmującego kresu.
Ten minimalistyczny, umowny i oparty przecież na wyobraźni spektakl cechuje zarazem niezwykła, intensywna materialność. Scenografia Marty Szypulskiej to miejski „las”: betonowy wielokątny uliczny kosz na śmieci, krawężnik, wiata, metalowy ekran akustyczny. Instalacja jest minimalistyczna, niewielka – a mocna zarazem. Działa fakturą, konsekwencją, aktorskim ograniem i umownym, jednocześnie bardzo mimetycznym konceptem. „Miejski ptasiarz” to teatr, nawet jak na minimalistyczną z reguły twórczość Szczawińskiej, ubogi – 90% dźwięków wydają sami aktorzy, światło jest w zasadzie stałe. Gdy tzw. głowa, czyli ruchomy reflektor, zaczyna się poruszać, to nie zapala się, nie świeci – ważny jest sam ruch zgaszonej lampy, śledzony za pomocą lornetki przez aktora obserwatora.
„Miejski ptasiarz”, reż. Weronika Szczawińska. Teatr Współczesny we Wrocławiu, premiera 25 września 2020Sceniczny mikrokosmos, wraz z teatralną maszynerią, występuje w roli natury. Nie zaskoczy więc już nikogo, gdy napiszę, że aktorzy biorą się tu za naśladowanie głosów ptaków według fonetycznego zapisu z atlasów. Powraca to w sekwencji „szafy grającej”, do której performerzy wrzucają niewidzialne monety. „Turrr, tur…” turkawki, białorzytki, kląskawki – „łit tak tak, łit tak tak” – to podstawowa muzyka tego spektaklu. Tym dramatyczniej wybrzmi (przed)ostatnia scena, gdy szafa nagle nie zechce grać i zapadnie śmiertelna cisza.
Dramaturg Piotr Wawer Jr i reżyserka Weronika Szczawińska jako tandem potrafią – widać to było choćby w „Wojnie światów” z Sosnowca czy wrocławskiej adaptacji tetralogii Eleny Ferrante – ze wspaniałym taktem (tak, straszne, a tutaj trafne to słowo), a zarazem konsekwencją i odrębnością artystycznej wizji podchodzić do literatury. Mówiąc w sposób nieco bardziej wyświechtany: ich spektakle są „wierne” wystawianemu tekstowi, a zarazem robią z niego coś, o czym zupełnie byście nie pomyśleli.
Szczawińska i Wawer potrafią też doprowadzić do nieoczywistych spotkań i zderzeń. Dokładane we wrocławskim spektaklu konteksty i znaczenia migoczą, przenikają się, „Lux Aeterna” brytyjskiego kompozytora Edwarda Elgara poprzedza lament nad kulikiem eskimoskim, który zostaje przywódcą stada siewek szarych – bo nie może znaleźć już żadnego przedstawiciela swego gatunku. Jest tu wreszcie opowieść straumatyzowanego człowieka, któremu w wieku siedmiu lat pokazano horror „Ptaki” Hitchcocka (wiem, o czym mowa, przedszkolanka pokazała go nam, najntisowym sześciolatkom, w bytomskiej zerówce, do dziś to pamiętam).
Wreszcie w „Miejskim ptasiarzu” znajdziemy wspaniały cytat z „Blade Runnera” Ridleya Scotta według Philippa Dicka. Jerzy Senator, w roli doświadczonego ptasiarza, opowiada o obserwowanych przez siebie zjawiskach przyrody, ptakach, które kiedyś obserwował, a które znikną bezpowrotnie – „jak łzy na deszczu”, mówi słowami wypowiadanymi w 1982 roku przez Rutgera Hauera, w „Blade Runnerze” przywódcy rewolty androidów przeciw swym cynicznym i głupim twórcom ludziom. Tam android – przejaw „sztucznego” życia – przeżywał prawdziwą śmierć. Tu sztuczne, kreowane aktorskimi trelami i betonem scenografii życie, opowiada o prawdziwym wymieraniu. To właśnie w teatrze można nazwać poezją.