Gardzienice zostały założone w 1977 roku przez Włodzimierza Staniewskiego, ucznia Jerzego Grotowskiego. Od początku Gardzienice czerpały z kultury ludowej pogranicza, białych pieśni i religii prawosławnej. Wraz z zainteresowaniem Staniewskiego starożytną Grecją również prowadzony przez niego teatr wprowadził do swojego repertuaru greckie tragedie i poświęcił się budowaniu choreografii opartej na antropomorficznych wizerunkach pochodzących przede wszystkim z antycznych waz. Teatr zdobył międzynarodowe uznanie i postrzegany jest jako twórcza kontynuacja działań w Teatrze Laboratorium założonym we Wrocławiu przez Grotowskiego.
Głos jednej z legend Gardzienic, Mariany Sadovskiej, zmobilizował inne aktorki oraz współpracowniczki teatru do opowiedzenia o własnych traumatycznych doświadczeniach w tym teatrze. Zebrał je Witold Mrozek, który opublikował w „Gazecie Wyborczej” tekst złożony z ich wypowiedzi i wspomnień.
Obie publikacje skłoniły następne kobiety do wyjawienia własnych historii związanych z teatrem Gardzienice. Kolejne wypowiedzi publikujemy w tym miejscu dzięki pomocy Agaty Diduszko-Zyglewskiej.
Bóg
[Skrócona wersja maila wysłanego do Mariusza Gołaja]
Przykro mi, ale nie przyjadę już na Akademię. Przepraszam za brak odpowiedzialności – w końcu potwierdziłem przyjazd i teraz zmieniam zdanie. Nie będę owijał w bawełnę, bo nie ma po co. Nie jestem w stanie na dłuższą metę zaakceptować zasad, jakie w Gardzienicach panują. Chodzi o Szefa i o całą atmosferę, jaka dookoła niego panuje. Mam bardzo duży szacunek do p. Staniewskiego jako do twórcy, reżysera, człowieka o ogromnym poświęceniu itp. Może to i warunek konieczny, aby Wielki Teatr powstawał w Wielkich Bólach, ale dla mnie zbyt często poza sceną przypomina to bardziej cyrk niż teatr.
Zasadniczo cały poniższy tekst to motywacja mojej decyzji.
Zacznę „prosto z mostu” – nie rozumiem tego terroru, jaki w Gardzienicach panuje. Nie rozumiem, dlaczego kiedy Szef wchodzi do Kominkowej [Sali], to nagle wszyscy przebywający tam aktorzy zostają momentalnie zaczarowani – tracą naturalność, siedzą jak na szpilkach i w ogóle umierają ze strachu. Bo ktoś tego wieczora musi zostać podręcznikowo zmieszany z błotem i dowiedzieć się, jak bardzo jest beznadziejny. Każde słowo, za albo przeciw, tylko pogorszy sprawę, więc trzeba milczeć i pokornie zbierać baty. Krzywe spojrzenie przed siebie, o ile tylko zauważone, też może się spotkać z dezaprobatą, a nawet może skończyć się spontanicznym usunięciem z ekipy. Bo jak trzymać za mordy, to już bez opamiętania, bez granic, można w człowieka ładować jak w worek treningowy. Nie rozumiem, do czego aż taka brutalność jest potrzebna.
Podobnie nie rozumiem, dlaczego aktorom rzadko kiedy wolno się odezwać, kiedy Szef jest obecny. I podczas prób z Akademią, i podczas rozmów o spektaklu, i podczas festiwalu teatrów błądzących... To widać, że czasem Wy, aktorzy, chcielibyście coś sensownego powiedzieć, ale jest jakaś siła, która każe Wam milczeć. Czasami strach do Szefa podejść i o cokolwiek go spytać, lepiej zrobić na ślepo, może i źle, byle z nim nie gadać. I w ogóle ryzykownie być naturalnym, trzeba być bardzo artystycznym, kiedy się chodzi, kiedy się je, kiedy się bierze prysznic (o ile się nie zostanie wyrzuconym z Akademii), trzeba być artystą w każdej durnej czynności, jaką człowiek wykonuje. A jednymi z najbardziej prestiżowych umiejętności są: usadzanie ludzi i otwieranie drzwi po spektaklu – o... z tym to trzeba się urodzić, nie każdy jest do tego predestynowany.
To jest w ogóle, mówiąc dzisiejszym językiem, „ostry schiz”, totalna paranoja, że Szef każe się nazywać „Bogiem”. Bóg objawił mi się po raz pierwszy, kiedy graliśmy któregoś razu w lesie w piłkę, tzw. woodball. Paweł wybrał mnie i Daniela do wybierania drużyn. Raz – dwa – raz – dwa – i wybieram Szefa, no i mówię: „No to może pan reżyser?”. A on na to całkiem poważnie, jakbym go śmiertelnie obraził: „Nie pan reżyser, pan Bóg!!!”.
Albo inna sytuacja – słynne w Gardzienicach wywody na temat międzynarodowych teorii spiskowych wygłaszane we wrześniu, z którymi był odgórny nakaz się zgodzić. Tutaj hoduje się bezmyślne barany. Im mniej się zastanawiasz i im bardziej intuicyjnie odgadujesz „odgórne zamysły”, tym lepszym jesteś aktorem.
Ludzie idą na próby z Szefem sterroryzowani i totalnie zestresowani. W ciągu roku nie było jednego normalnego teatralnego spotkania z Szefem. Ja rozumiem, że pełna koncentracja podczas prób, wręcz ponadkoncentracja, przynosi lepsze efekty teatralne. Pełna mobilizacja wszystkich zmysłów na 1500%. A oprócz tego – no sex, no drugs, no alcohol – też ma sens. No mobile phones – też. No girlfriends, no boyfriends – też. No talking about Gardzienice with other people – też. Każde z osobna ma sens. I tak dalej, i tak dalej... aż w końcu mamy No nothing – i witamy w klasztorze Gardzienice!
To, co napisałem, jest strasznie jednostronne, zdaję sobie sprawę. Nie podoba mi się to masowe ubezmyślnianie, terror, tępienie w człowieku zdrowych zachowań i zwyczajnie nie chcę być traktowany jak imbecyl.
Mam ogromny szacunek do wszystkich aktorów, aktualnych i byłych, studentów Akademii, osób współpracujących, ludzi Gardzienicom życzliwych – i wreszcie bardzo szanuję pracę i dokonania boga Gardzienic. Tylko że ja nie wyznaję jego religii.
Mistrz czai się w cieniu
Z przerażeniem i głębokim smutkiem czytam opowieści gardzienickich aktorek. Byłam studentką III Akademii Praktyk Teatralnych w latach 2001 – 2003. Nigdy nie doświadczyłam bezpośrednio przemocy psychicznej czy fizycznej ze strony szefa Gardzienic. Ale byłam świadoma, że mistrz czai się w cieniu. Dosłownie. Pan Staniewski miał zwyczaj „zakradania” się cichaczem na nasze zajęcia. Obserwował z ukrycia, czasami zdawaliśmy sobie sprawę z jego obecności, czasami pochłonięci treningiem – nie. Zdarzało się, że w trakcie treningu, nagle wychodził z ukrycia, przerywał, bo zobaczył coś, co było dla niego inspirujące czy zachwycające. Nieistotne było to, że wielokrotnie przerywał pewien proces, skupienie, zasiewał niepokój.
Krążyły wśród nas anegdoty o tym, jak Staniewski wędrował nocami po budynku teatru, w którym na pierwszym piętrze mieściła się nasza sypialnia a na poddaszu jego prywatne mieszkanie. Można się było na niego natknąć, schodząc w półśnie do toalety z piętra na parter. Zagajał rozmowę, ja czułam się szczenięco głupia i zbyt rozespana, żeby prowadzić nocne rozmowy z „mistrzem”, teraz mogę sobie powiedzieć – na całe szczęście.
Pierwszy rok akademii był dla mnie idyllą, doświadczeniem radości pracy i uczenia się od fantastycznych pedagogów. Staniewski wśród nich odgrywał dla mnie rolę nieznaczną, rolę głosu mistrza, który wychodzi z cienia, żeby wygłaszać zachwyty, grzmieć krytyczne uwagi, mniej lub bardziej stonowane. Świadkiem uwag poniżających i okrutnych byłam wtedy, kiedy razem z kilkoma innymi studentami zostałam zaproszona do udziału w próbach do Metamorfoz. To było wyróżnienie, poczucie, że jest się inicjowanym w jakiś tajemny krąg. Jednocześnie byłam świadkiem przemocy psychicznej w stosunku do aktorów i aktorek, których uważałam za swoich mistrzów. Drugi rok akademii był naznaczony buntem i złością. Nie dość wyraźnie wyartykułowaną, szczenięcą być może. Buntowaliśmy się, uciekając z porannego treningu, kiedy Tomek Rodowicz z dnia na dzień został odsunięty od prowadzenia go z nami. Zamiast na trening, który teraz współprowadził Staniewski, pobiegliśmy do Tomka, żeby zastać go zaskoczonego, wyciągnąć niemalże z łóżka i poprosić, żeby poprowadził z nami trening na polu przed swoją chatą.
Nie zdawałam sobie sprawy ze skali przemocy. Mariana Sadovska prowadziła z nami fantastyczne zajęcia muzyczne, uczyła nas docierać do swojego głosu. To na jej zajęciach pierwszy raz w życiu poczułam siłę swojego głosu, prowadząca „otworzyła” mi gardło, dała narzędzia do tego, żeby „puścić” lęk. Teraz, kiedy czytam, że jednocześnie doświadczała koszmaru, którego nie byliśmy świadomi, czuję wściekłość, smutek i niewyraźną ulgę, że wreszcie ktoś otwiera stare rany i pozwala się im doleczyć.
Nurtuje mnie, jak pogodzić zachwyty i wspomnienia o „Metamorfozach”, o fantastycznych zajęciach z Tomkiem Rodowiczem, Mariuszem Gołajem, Joanną Holcgreber, Marianą Sadovską, Elżbietą Rojek, Dorotą Porowską, Grzesiem Podbiegłowskim i Anną Heleną McLean, ze świadomością skali przemocy w kulisach instytucji. Nie chcę deprecjonować wartości swojego doświadczenia, które dla mnie i dla wielu moich kolegów i koleżanek było formacyjne, ale jego wartość polegała na czerpaniu przede wszystkim od zespołu. To potrzebuję powiedzieć głośno – mistrzostwo Gardzienic nie jest w moim doświadczeniu dziełem jednego człowieka. Nie byłoby możliwe w pojedynkę. Teatr jest i zawsze był przedsięwzięciem zespołowym i nie jest możliwe wskazanie procentowo, czyim wysiłkom bardziej lub mniej można przypisać sukces artystyczny. To, w jaki sposób reżyser i aktorzy nawzajem zasilają swoją wyobraźnię, nie daje się ująć w proste kategorie. To, że sprawni retorycznie mistrzowie, charyzmatyczni, przenikliwi i inteligentni, częstokroć mistrzowie manipulacji zapewniają swoim nazwiskom miejsca w nagłówkach, tytułach i historii; że całe przedsięwzięcia i sukcesy są utożsamiane z ich nazwiskami, wizjami i wysiłkami, jest w moim odczuciu przekłamaniem. Nie chcę deprecjonować doświadczenia Akademii gardzienickiej, bo tym samym deprecjonowałabym zaangażowanie, wartość pracy i czasu spędzonego z nauczycielami, wśród których Staniewski nie był najważniejszy. Kiedy pod koniec naszej Akademii niecałej dziesiątce z nas Staniewski zaproponował dołączenie do zespołu, odmówiliśmy niemal wszyscy. Nie zdecydowaliśmy się na to, co dwa lata wcześniej wydawało się, przynajmniej dla części z nas, szczytem szczęścia i sukcesu.
To ogromnie ważny moment, że kobiety, które doświadczyły przemocy, odważyły się powiedzieć o tym otwarcie i zdeprecjonować „metodę” pracy, w której przemocowość i chorobliwa potrzeba kontroli jest oznaką braku zaufania do sprawczości aktora, a jej „wyrafinowanie” polega często na umiejętnej manipulacji. Sprawcy przemocy usiłują sprawić, żeby to ofiara czuła się winna i wdzięczna – za wyróżnienie, za uwagę, za dostrzeżenie, żeby pozostawała w oczekiwaniu na te „lepsze” momenty. To jest czas zmiany, czas przerwania i napiętnowania takich modeli pracy czy jakichkolwiek relacji międzyludzkich.
Na koniec chciałabym tym wszystkim, którzy tak lojalnie bronią metod i pozycji Włodzimierza Staniewskiego, zadać dwa pytania: czy jeśli „teatr to nie miejsce dla słabych” powinno się zachować usuniętą niedawno z AST „fuksówkę”, żeby za pomocą poniżania i ośmieszania „odsiewać” słabych na samym początku kształcenia?; i czy chcielibyście, żeby wasze córki / synowie, gdyby byli początkującymi aktorami, dostali się pod „opiekę” mentora takiego jak Włodzimierz Staniewski?
Drzwi na klucz
Staniewski zaproponował mi współpracę po plenerze w Sulistrowiczkach, na który zaprosił mnie T. Rodowicz, mój ówczesny przyjaciel. Byłam studentką i przez kilka miesięcy kursowałam między Warszawą a Gardzienicami, gdzie poddawani byliśmy ciężkim treningom, odbywaliśmy próby do spektaklu po to, by w końcu wyruszać na Wyprawy. Ufałam Staniewskiemu jako artyście, jego metodzie pracy, która prowadziła nas ku przeżyciom granicznym. Z wielkim zapałem robiłam też inne rzeczy, jak szycie pokrowców na instrumenty, wożenie Staniewskiego na rekonesanse przed Wyprawami, załatwiłam teatrowi nyskę z demobilu i wiele innych rzeczy. Powoli poznawałam go jako człowieka. Już wtedy ujawniły się jego cechy i manie, które w późniejszym czasie przekształciły się w zachowania patologiczne. W tym czasie nie było wyzywania ani przemocy fizycznej, ale były kontrola, manipulowanie ludźmi, również poprzez akt twórczy, swoiste pranie mózgu, dziwne tajemnice i chorobliwe dbanie o wizerunek za pomocą kontrolowania wszelkich informacji dotyczących naszej działalności.
Po kilku miesiącach zaczęłam rozważać zrobienie sobie przerwy, bo działy się ze mną dziwne rzeczy, jakbym traciła tożsamość. I wtedy zdarzyło się coś, co sprawiło, że podjęłam ostatecznie decyzję o odejściu. Po długim ciężkim dniu w Gardzienicach Staniewski poprosił mnie, żebym go zawiozła do Lublina w rzekomo niecierpiącej zwłoki sprawie. Znaleźliśmy się na strychu kamienicy, wypiliśmy herbatę. Spodziewałam się, że wyjawi mi powód tej późnonocnej wyprawy. Zamiast tego zamknął drzwi na klucz… Tego, co się wydarzyło za tymi zamkniętymi drzwiami, nie jestem teraz w stanie opowiedzieć. Mieści się to w pojęciu molestowania. Po przeczytaniu wyznań „gardzienickich kobiet” mój osobisty dżin został wypuszczony z butelki i zalał mnie falą silnych emocji, z którymi, jak się okazuje, nie do końca sobie radzę. Po 42 latach od tego wydarzenia.
„Prowokuję”
Byłam uczestniczką Akademii Praktyk Teatralnych „Gardzienice” w latach 2008–2010. Mieliśmy pokaz na małej scenie w chacie, w ciasnej izbie. Widzowie siedzieli w ścisku, panował tłok w przejściach. Aktorzy przeciskali się na scenę jeden po drugim, pomiędzy widzami. Gdy ja wchodziłam na scenę, Włodzimierz Staniewski złapał mnie za pierś. Odepchnęłam jego rękę i zdezorientowana wyszłam na scenę. Zaczął się spektakl i na tym się skupiłam. Po jego zakończeniu zaczęło do mnie docierać, co się stało. Zaczęłam się trząść i wybiegłam z chaty.
Powiedziałam o wszystkim innym członkom Akademii. Kiedy publiczność wyjechała, poszliśmy porozmawiać z Włodzimierzem Staniewskim. Na spotkaniu powiedział m.in., że prowokuję go od samego początku i że piersi innych kobiet nie dotyka. Przyznał, że złapał mnie za pierś, dodając przy tym, że są one bardzo nieatrakcyjne. Zrozumiałam, że rozmowa zmierza donikąd i wyszłam. Tego wieczora Staniewski wyrzucił całą naszą Akademię z Gardzienic. Następnego dnia zadzwonił i przeprosił. Zagrałam jeszcze w kilku spektaklach Akademii zaplanowanych przed tym incydentem. Później nie miałam kontaktów z Gardzienicami. Jako że otrzymałam przeprosiny, nie upubliczniłam tego wydarzenia. Teraz się na to zdecydowałam, gdyż nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniami, pojawiającymi się w szerokiej dyskusji, zaprzeczającymi molestowaniu w teatrze. Złapanie kobiety za pierś, wbrew jej woli, jest molestowaniem. Widzę, że byłam wtedy bardzo naiwna. Wydawało mi się, że w teatrze, w którym występuje nagość na scenie, gdzie podstawą jest trening fizyczny, wymagający cielesnej bliskości, gdzie nawet rozdziela się studentów ze względu na płeć – dziewczyny i chłopcy spali w innych budynkach – do takiego przekraczania granicy intymności nie może dojść.
Ofiary – „wybrańcy”
Włodzimierz Staniewski szykanował wybrane osoby, przede wszystkim kobiety, aktorki i studentki Akademii Teatralnej. Publicznie ośmieszał je i upokarzał, zmuszał do absurdalnych zachowań, karał za nieprzestrzeganie wymyślonych przez siebie reguł. Wielokrotnie byłam świadkiem słownej i psychicznej agresji.
Powszechnie mówiło się, i o tym zapewniali starsi aktorzy i koleżanki z Akademii, że jest to metoda pracy teatralnej, że chodzi o twórczość i jeśli Staniewski nie widzi w człowieku materiału do pracy, to go nie maltretuje. Perfidia tego tłumaczenia polegała na odwróceniu: ofiary były postrzegane przez nas, bardzo młode wtedy osoby, jako „wybrańcy”. Przez dłuższy czas uważałam, że skoro nie doświadczam tego typu nadużyć, to zapewne nie rokuję jako aktorka.
W kosmosie Gardzienic odgrywałam rolę usługową: należałam do kategorii masażystek, sprzątaczek i prasujących bokserki w prywatnym mieszkaniu reżysera. Osobiście nie doświadczyłam krzywdy, o której piszą poszkodowane kobiety. Od wielu jednak lat czuję się obciążona swoją niemocą i poczuciem winy. W przeciągu tych kilku lat pracy w teatrze ani ja, ani też nikt inny nie stanął w obronie publicznie linczowanej osoby. Patrzyłam na naszych o dwie dekady starszych i mądrzejszych pedagogów, opiekunów i za każdym razem rejestrowałam milczące przyzwolenie na to, co się działo. Dziwnie czyta mi się słowa Tomka Rodowicza, który o dyskomforcie kobiet dowiedział się podczas rozmów z nimi, tak jakby nie było go wtedy, kiedy to się działo. Nie można było o tym nie wiedzieć. Co nie znaczy, że za zamkniętymi drzwiami i bez widzów przemoc się urywała.
O próbie samobójczej Mariany Sadovskiej dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy ujawniła swoją historię. Jestem tym głęboko wstrząśnięta. Chciałabym, żeby wszyscy ci, którzy byli świadkami systemowego poniżania, przyjaciele Gardzienic, zapraszani na wykłady w Akademii, związani z Gardzienicami przez wiele lat, zabrali głos w tej sprawie i rozliczyli się ze swoją niemocą i odpowiedzialnością za wyrządzoną tam krzywdę.
Uratowała mnie córka
Wychowana we Wrocławiu karmiłam się spektaklami i warsztatami w Ośrodku Grotowskiego i żyłam marzeniami o podobnej głębokiej i duchowej pracy aktora i odkrywaniu siebie pod okiem mistrza reżysera. Do Akademii „Gardzienic” trafiłam prosto po maturze, mając zaledwie 18 lat. Niemalże od razu zostałam zaproszona do udziału w spektaklach „Metamorfozy” i „Elektra”. Początkowo byłam upojona tym, że wielki reżyser zachwycił się mną i dołączyłam do prestiżowego teatru. Szybko jednak marzenie mojego życia zmieniło się w koszmar. Byłam najmłodsza w zespole i to właśnie mnie Staniewski wybrał sobie do poniewierania i upokarzania. Zaczęło się od publicznych wyzwisk podczas wyczerpujących prób do trzeciej w nocy, w końcu doszło do przemocy fizycznej, duszenia podczas nocnej próby na oczach innych aktorów, którzy traktowali jego znęcanie się nade mną z obojętnością. Na przemian mówił mi, że jestem obleśna i gruba albo że by mnie przeleciał. Kazał mi być niewidzialną, zniknąć, nie wydawać z siebie żadnych dźwięków, zabronił kontaktu z zagranicznymi gośćmi. Publicznie wyśmiewał to, jak wyglądam, mój głos, moje ruchy, jednocześnie każąc się masować, prasować, zmieniać pościel. Pracowałam w teatrze około trzech lat, nigdy nie dostałam wynagrodzenia. Długo próbowałam odejść, ale każdy, kto zna mechanizm przemocy psychicznej, wie, jak ciężko jest ofierze takiej przemocy wyrwać się od swojego oprawcy. Dzień po dniu byłam pozbawiana poczucia własnej wartości. Wydawało mi się, że znaczę tylko tyle, ile znaczę w oczach Staniewskiego, który wmawiał mi, że moja jedyna wartość to bycie częścią jego prestiżowego teatru i że muszę być wdzięczna, że ktoś tak wielki jak on daje szansę komuś takiemu jak ja, kto nic nie osiągnął i nie jest nic wart. Do tego dochodziło odseparowanie od rodziny i przyjaciół, mieszkanie w wiosce pod Lublinem „na końcu świata”. Teatr i ludzie go tworzący stali się całym moim światem. Uratowała mnie... córka. Zaszłam w ciążę z jednym z aktorów i to mnie obudziło z letargu i dało wewnętrzną siłę, żeby po trzech latach tortur odejść z tej groźnej sekty. Do dziś śnią mi się koszmary, w których Staniewski mnie publicznie upokarza, choć mam już za sobą terapię. Czuję ogromną ulgę, że jego bestialskie traktowanie aktorek nareszcie wychodzi na światło dzienne, i mam nadzieję, że dzięki temu nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi, a jego ofiary doznają ulgi i będą w stanie zamknąć za sobą ten rozdział.
Prośby o masaże
Sama byłam poddana manipulacji, której wtedy nie rozpoznałam – z racji wieku i naiwności. Wielu studentów, a zwłaszcza studentek było wykorzystywanych do różnych działań w sposób, jaki nie powinien mieć miejsca w instytucji publicznej. Sprzątanie, prasowanie ubrań dyrektora o pierwszej nad ranem w jego mieszkaniu, prośby o masaże pleców i inne rodzaje przekraczania granic relacji nauczyciel–uczeń były regularne. Jednak najgorsza była jawna przemoc słowna i psychiczna, która była jego metodą pracy, z czego zdałam sobie sprawę później, kiedy zaczęłam współpracować z teatrem także poza Akademią. Upokarzanie pracowników, a zwłaszcza kobiet, było codziennością. Do tej pory pamiętam teksty w rodzaju: „nie machaj tym cycem, idiotko”, „zgól nogi”, „umyj się”, które miały na celu trafienie w czuły punkt poniewieranej akurat osoby. Kulminacją tego doświadczenia był moment, kiedy zostałam zaproszona do prób „Elektry”. Przyjechałam z Warszawy w umówionym terminie na kilka dni prób. Prób było bardzo niewiele. Ostatniego wieczora jak zwykle przyszłam na salę o dwudziestej i przez kilka godzin czekaliśmy z aktorami na reżysera, który w tym czasie był piętro wyżej. Zachowanie bardziej doświadczonych kolegów wskazywało na to, że nie dzieje się nic niezwykłego. Około północy byłam już naprawdę zmęczona. Reżyser pojawił się o pierwszej nad ranem i zaczął próbę, która została sprowadzona do poniżania jednej aktorki i zmuszania jej do powtarzania przez godzinę jednominutowej sekwencji. O trzeciej w nocy reżyser zapowiedział kolejną próbę rano, a na moje przypomnienie, że zgodnie z naszą umową muszę wyjechać, zareagował furią. Krzyczał, że „jego aktor” nigdy by tak nie odpowiedział. I na tym zakończyła się nasza współpraca. Oczywiście nie było mowy o wynagrodzeniu za tę pracę – i tak samo, o ile wiem, w tamtym czasie było w przypadku większości innych absolwentek i absolwentów, których zapraszano do współpracy. Teraz wiem, że to wszystko było psychiczną i emocjonalną przemocą wobec nas, ale wtedy byłam wobec tego bezbronna.
Niewdzięczna
Niemożliwa współpraca
Dość długo, szczególnie w pierwszych 15 latach istnienia Gardzienic, współpraca z Włodkiem Staniewskim była bardzo ciekawa, ważna i owocna dla mnie. Jednak po pewnym czasie, szczególnie jeśli chodzi o moje ostatnie lata spędzone w teatrze Gardzienice, stosunki międzyludzkie podlegały coraz większym napięciom i konfliktom i cechowały się coraz głębszym wzajemnym niezrozumieniem. Dochodziły do mnie informacje od aktorek, że czują się bardzo niekomfortowo w tym miejscu, a pewne oczywiste granice we współpracy z liderem teatru są coraz częściej przekraczane. To było dla mnie coraz trudniejsze do zaakceptowania. W pewnym momencie również moja współpraca z Włodzimierzem Staniewskim stała się zwyczajnie niemożliwa, wydawało się, że stanowiłem dla niego jakieś zagrożenie, czułem się marginalizowany w zespole, co i tak miało lżejszą formę niż zachowania jego w stosunku do innych członków grupy. W ramach niezgody na tego typu praktyki postanowiłem wraz z częścią zespołu oraz częścią Akademii Praktyk Teatralnych opuścić w 2003 roku Gardzienice i stworzyć nową grupę, opartą na całkowicie innych relacjach ludzkich.
Nigdy nic z ciebie nie będzie
Byłam świadkiem, jak obrażał ludzi – przy mnie mówił np. jednej dziewczynie, że jest brzydka i głupia, i brzydko pachnie (!!!), innej, że jest beztalenciem i nie wie w ogóle, po co ją wziął do zespołu, bo nigdy nic z niej nie będzie. Obrażał ludzi notorycznie, przy wszystkich, wyśmiewał ich, kpił. Strach przed jego stanem emocjonalnym – pytanie, czy będzie wkurwiony, czy akurat pogodniejszy – był powszechny; w ogóle napięcie, zdenerwowanie w grupie, wyładowywanie swojej złości, frustracji na ludziach były w Gardzienicach na porządku dziennym.
KOMENTARZE
Fałsz doświadczenia
Czy my, badacze, nie odpowiadamy za bezkarność Staniewskiego? A przede wszystkim jak podłą z punktu widzenia aktorek musieliśmy zajmować pozycję, skoro nigdy nam nie ufały na tyle, żeby opisać okrutny system pracy, jakiego doświadczały. Byliśmy z tego pięterka, na którym było masowanie, pranie i krzyk. Staliśmy, dbając jedynie o własne transgresyjne doświadczenia, na straży więzienia, w którym przebywała pobita Sadovska.
Wierzyliśmy w rodzaj twórczej komuny kosztem aktorek, które były dla nas postaciami drugorzędnymi, co najwyżej natchnionymi emanacjami Staniewskiego. Zresztą często traktowaliśmy go z przymrużeniem oka: nawiedzony, ale po grecku, starożytnie.
Czy zdawał sobie z tego sprawę Leszek Kolankiewicz, który zapraszał Staniewskiego na seminarium doktoranckie w Instytucie Kultury Polskiej? Co i czy wiedzieli o tym autorzy monografii Zbigniew Taranienko i Tadeusz Kornaś, kiedy pisali swoje opus magnum na temat Gardzienic? To są pytania o etykę pracy teatrologa, w tym antropologa widowisk.
I teraz najważniejsze pytanie: czy zrewidujemy swoje zdanie o Gardzienicach, kiedy już to wszystko wiemy? Czy zgnębione, poniżone i wykorzystywane aktorki śpiewające najwspanialsze nawet pieśni kalkulują się w tym równaniu krzywdy i wspaniałości? Osobiście wstydzę się za swój beztroski, oderwany od ziemi zachwyt nad „Metamorfozami”, czuję się oszukany przez Staniewskiego. Bo moje chwilowe uniesienie stało się straszliwie fałszywe, zbudowane było na cierpieniu, które oszałamia daleko bardziej.
W kontekście Staniewskiego zawsze działała w moim mniemaniu magia Grotowskiego. Skoro mistrz wyjechał za granicę, pozostawał badaczom współtwórca Gardzienic. Tak przynajmniej ja, a i wielu innych z mojego pokolenia, odbierałem podlubelskie sanktuarium teatralne. Jako ślad po. Mała Pontedera, gdzie Grotowski ostatecznie osiadł i umarł dwa lata po premierze „Metamorfoz” – wtedy ta niewypowiedziana wartość teatru Staniewskiego zaprocentowała. Zastanawiam się jednak, czy aktorski akt całkowity postulowany przez twórcę wrocławskiego Laboratorium równy jest rytualnemu ubojowi, jaki – okazuje się – panował w Gardzienicach? Czy wszystko da się usprawiedliwić w imię moich transcendentalnych sympatii, które z pewnością wtedy do Gardzienic mnie zwabiły?
Nie ulega wątpliwości, że pojawią się zaraz głosy o koniecznym poświęceniu w imię procesu, o potrzebnej samodyscyplinie i odporności, również na cierpienie, bez których nie dokona się akt teatralnej alchemii. Pytanie pozostaje, czy próby samobójcze ten akt utrzymują w mocy? I czy akt całkowity Grotowskiego ma kończyć się na sznurze? Jeśli tak, to w nosie mam metafizyczne odloty; jeśli nie – to jestem współwinny: jako widz, recenzent, badacz, a wreszcie człowiek zachwycony tym, co w istocie okazuje się złem. Bo czy w jakiejkolwiek próbie obrony Staniewskiego nie pojawi się, czy ja wiem, element sadystycznej satysfakcji z jego dzieła – ujarzmienia kobiet?
Od lat wiedzieliśmy
Jako środowisko badaczy i badaczek teatru musimy się uczciwie zmierzyć z tą sprawą. Nie mam wątpliwości, że jesteśmy w pewien sposób współodpowiedzialni za przemoc, która się tam przez lata dokonywała. I nie ma takich wątpliwości Mariana Sadovska, kiedy wprost oskarża badaczy i badaczki, którzy mieli wiedzę, ale woleli milczeć; mieli narzędzia, żeby rozpoznać przemocowe mechanizmy, ale woleli ich nie uruchamiać; mieli doświadczenie i pozycję w środowisku, ale używali ich nie do podważenia tego przemocowego systemu, tylko do jego wzmocnienia własnym autorytetem.
Prawda jest taka, że od lat wiedzieliśmy, że w Gardzienicach jest poważny problem. Wielu z nas musiało widzieć bezpośrednio, co się tam działo. Słyszeliśmy o różnych nadużyciach ze strony Włodzimierza Staniewskiego, krążyły mniej lub bardziej drastyczne opowieści. A jednak przez tyle lat tolerowaliśmy tę sytuację. Najwyżej z niechęcią odwracaliśmy wzrok. O Gardzienicach powstały poważne publikacje, pisano monografie i opracowania zbiorowe poświęcone temu teatrowi. Wielu badaczy zajmowała szczególnie autorska metoda pracy Włodzimierza Staniewskiego. Jak to możliwe, że kwestia etyki pracy, przemocy i kosztów osobistych, jakie ponosili aktorzy i aktorki, zupełnie znikała z pola widzenia? To nie jest ślepa plamka, to jest systemowa ślepota. Rodzaj autocenzury, który powinien być rozpoznany jako etyczne zaniechanie badawcze.
Wszyscy czekaliśmy, aż ofiary znajdą w sobie dość siły, żeby bronić się same i same ujawniać prawdę. Mariana Sadovska znalazła tę siłę. Dlatego jest zrozumiałe, że w tej sytuacji zwraca się też bezpośrednio do nas.
I to my jako środowisko musimy dać jej i sobie odpowiedź.
Jesteśmy też doskonale świadomi, że sprawa Gardzienic nie jest ani jednostkowa, ani wyjątkowa w polskim teatrze. MeToo ciągle przed nami. Mijają właśnie dokładnie trzy lata od chwili, kiedy Alyssa Milano ujawniła w sieci swoje doświadczenia z Harveyem Weinsteinem, używając hasztagu #Metoo. Fala zmian ruszyła. Od tego czasu patrzymy, jak kolejne odważne kobiety znajdują siłę i wystarczające oparcie w swoim środowisku, żeby opowiedzieć o swoich doświadczeniach i domagać się zmian. W niektórych kulturach, jak na przykład w brytyjskim teatrze, znajdują potężne instytucjonalne wsparcie i zmiany szybko przybierają tam charakter systemowy. Toczy się poważna debata, powstają rozwiązania prawne i konkretne narzędzia wsparcia. W innych dzieje się to wolniej, także dlatego, że brakuje poważnych instytucji, które – jak londyński Royal Court Theatre – miałyby odwagę, żeby zaangażować swoje zasoby i autorytet w regularną pracę na rzecz zmiany. Ale nie mam wątpliwości, że nawet jeśli u nas sprawy toczą się bardzo powoli, to jednak zmiana postępuje. I nic jej nie zatrzyma.
Mam nadzieję, że wystąpienie Mariany Sadovskiej pozwoli nam szybciej zrozumieć, jaka praca przed nami.
Katarzyna Matyka
Archiwistka. W archiwum Gardzienic zatrudniona w latach 2016-2018.
Tłukł te dziewczyny równo
Balonik rósł, rósł, rósł, aż w końcu pękł. Kiedy tylko dotarła do mnie ta informacja, napawałam się nią złośliwie przez cały dzień. Widząc jednak, że mój Messenger urywa się od miliona prywatnych wiadomości typu: „To on? To ten twój szef? To ten, co tak o nim opowiadałaś? Co się dzieje? Ciebie to nie spotkało?”, postanowiłam, że też napiszę na ten temat, odpowiem na te najbardziej nurtujące pytania i podzielę się swoją historią i kilkoma przemyśleniami, bo uważam, że takie sprawy trzeba nagłaśniać. Za dużo zwyrodnialców kręci się po tym świecie...
Tak, to on. Mój były szef. Człowiek, z którym pracowałam przez półtora roku. Czy padłam ofiarą jego zachowań opisywanych w artykule? Oczywiście, że tak, ale nie wszystkich. Molestowanie – nie. Na szczęście w tym kontekście nie muszę tu dodawać słynnego hasztagu #metoo. Akurat w moim przypadku swoją atencję Staniewski wyrażał w sposób niezwykle kulturalny.
Przemoc słowna i psychiczna? Tak. I nawet jeśli zdarzały się dni względnego spokoju, to i tak się czuło to wiszące w powietrzu napięcie, że przecież on w każdej chwili może przyjechać, zadzwonić, czegoś chcieć... I tak przez 8 godzin dziennie. Codziennie. Wróć! Przez jakie 8? Czasem przez 9, a czasem 10. O strasznych zachowaniach Staniewskiego wobec młodych aktorek (i co bardziej wrażliwych aktorów) słyszałam trochę z opowieści, a trochę bezpośrednio od nich samych. Tłukł tam te dziewczyny równo. Jedna tak mu oddała, że wylądował w szpitalu na 24 godziny. Ale jak widać nie powstrzymało go to przed niczym. O wyzwiskach od najgorszych już nawet nie wspominam.
Zajmowałam się w teatrze prowadzeniem archiwum. W praktyce oznaczało to głównie przygotowywanie list osób, do których wysyłało się korespondencję przy różnych okazjach, najczęściej z okazji świąt czy organizowanych w Gardzienicach wydarzeń. Mnie przypadło w udziale 40-lecie. Staniewski dostawał szału, białej gorączki. Pamiętam, jak co chwila dostawałam jakiś ochrzan: „Dlaczego pani, k*rwa, najprostszej rzeczy nie potrafi zrobić?!”. Innym razem pisał, że „powinnam sobie coś złego zrobić, a jak nie, to on sobie zrobi coś złego”.
I tak słyszałam od ludzi z pracy, że Staniewski obchodzi się ze mną jak z jajkiem na miękko. Kiedy był wściekły na jednego z kolegów, potrafił zadzwonić do mnie i mówił: „Widzi pani, co za ch*j?! Niech pani powie temu durniowi, żeby natychmiast załatwił to czy tamto!”. Kiedy czytam teraz te różne historie, widzę, że Staniewski rzeczywiście nie traktował mnie najgorzej. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy dostałam od niego soczysty opiernicz połączony z bluzgami – i tym samym zostałam włączona do tej patologicznej gardzienickiej rodziny. Jakoś po tygodniu przyjechał do biura, wezwał mnie na rozmowę i powiedział, że tak jak kiedyś starożytni kapłani wypędzali demony, krzycząc, przeklinając, kaszląc i plując, tak on teraz robi to samo.
Patrzyłam na to wszystko, brałam w tym udział i nadziwić się nie mogłam, jak to się dzieje, że dorośli ludzie (w tym przecież również ja) dają sobą tak pomiatać? Jak to jest możliwe? Po pół roku nie wytrzymałam i poszłam do prawnika. Celowo wybrałam młodą kobietę. Wiedziałam, że wyczuje „drugie dno” i nie trzeba będzie jej tłumaczyć podstawowych rzeczy. Wyczuła. I powiedziała, co można z tym zrobić: „Musi pani zebrać kilka osób z zespołu i złożyć pozew zbiorowy”. Jęknęłam w duchu i machnęłam na to ręką. Już widziałam, jak by to zbieranie wyglądało... Ale tak całkiem nie porzuciłam tej sprawy. Zaczęłam drążyć z innej strony, zaczęłam rozmawiać z ludźmi, w tym też z samym Staniewskim, bo niby dlaczego nie, przecież mnie nie zje. W dość okrężny i niezwykle zawoalowany sposób zapytałam go, dlaczego zachowuje się jak psychopatyczny idiota. Wyjaśniłam, jak to wpływa na jakość pracy i morale zespołu. Staniewski, jak na prawdziwego psychopatę przystało, miał moje argumenty w dupie. Owszem, wyjaśnił, dlaczego tak się zachowuje. Ludzie go denerwują, bo nic nigdy nie jest wykonane tak, jak on by sobie tego życzył.
Poza tym ta jego słynna metoda pracy z aktorem, to wydobywanie z ludzi energii, które, jak się sam przyznał, stosuje nie tylko podczas prób i nie tylko na aktorach. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze do końca sprawy, na czym ta metoda dokładnie polega, więc jęknęłam tylko rozpaczliwie, że przecież ja czy inne osoby z biura nie jesteśmy aktorami! No tak, ale jemu zdarza się o tym zapominać... Powiedział mi jeszcze prosto w twarz, że zdaje sobie sprawę ze swoich zachowań, ale jest na tyle przewrotnym człowiekiem, że potrafi znaleźć ich wytłumaczenie w literaturze.
Tak że ja swoje, on swoje, i tak przez trzy godziny. Gdzieś w trakcie tej rozmowy padło też pytanie: „A kto pani dał mandat, żeby zwracać mi uwagę? Żeby mi mówić, co ja powinienem?”. Na koniec powiedział tylko, że nie chce być posądzony o mobbing, więc postara się nie drzeć mordy.
Potem wzięłam na tapetę aktorów. Pytałam: „Jak wy z nim wytrzymujecie?”, i patrzyłam, jak młodsi trzęsącymi się rękoma zapalają jednego papierosa, a potem następnego, a potem jeszcze następnego, i tylko wzruszają ramionami: „Oj tam. On nie jest taki zły”. Starsi odpowiadali pytaniem: „A dokąd my teraz mamy iść?”.
Te najmłodsze aktorki zazwyczaj tylko gdzieś tam po cichu sobie popłakały, a potem zagryzały zęby i wracały do roboty. Raz jedna cieszyła się, że Staniewski podczas jednej z prób najpierw ją przy wszystkich zwymyślał, ale potem na drugi dzień przy wszystkich ją przeprosił. Prestiż...
Nadszedł w końcu taki dzień, kiedy to spędziłam z nim w tych cholernych Gardzienicach ponad 8 godzin. Usiłował doprowadzić mnie do ostateczności na wszelkie możliwe sposoby, w końcu sam nie wytrzymał i ryknął prosto z mostu: „Niech pani w końcu przeklnie! Niech pani zaklnie!”. Nie powiem, żebym była jakaś święta pod tym względem, ale zachowałam kamienny spokój. Następnego dnia po prostu tam nie przyszłam. Kolejnego dnia pojawiłam się w pracy z wypowiedzeniem w dłoni.
Teatr to nie jest miejsce, w którym głaszcze się po głowie... O mój ty świecie! Nie tylko teatr, ale w ogóle życie to nie jest miejsce, w którym głaszcze się po głowie. Ale czy to oznacza, że mamy sobie wzajemnie dokopywać? Czy to oznacza, że człowiek, który posiada jakąś władzę i od którego tak wiele zależy, może tej władzy nadużywać? Naprawdę takie zachowania mogą być dla kogoś w jakiś sposób budujące?
Mam trochę żalu i jestem wściekła na ludzi, którzy tam pracują już Bóg wie ile lat i którzy naprawdę mają realny wpływ na to, co się tam dzieje i mogliby z tym coś zrobić już bardzo, bardzo dawno temu, a nie robią nic. Jestem też zła na siebie, że działałam za mało konkretnie, gdy był na to czas, że też odpuściłam. W najbardziej krytycznym momencie po prostu uznałam, że ludzie, którzy godzą się na takie traktowanie, rzeczywiście sami są sobie winni. Nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że Staniewski bez tych wszystkich ludzi by nie istniał.
W Gardzienicach nauczyłam się jednego. Otóż: jeżeli wchodzisz gdzieś, gdziekolwiek, w jakieś nowe miejsce, nowe środowisko, jeszcze w ogóle nikogo nie znasz i nie masz bladego pojęcia, co cię tu spotka, a mimo to twoja intuicja wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi mówi ci „spierdalaj stąd”, to po prostu spierdalaj. I na nic się nie oglądaj. Na nic!
Imię i nazwisko autorki do wiadomości redakcji.
„Będziesz żałować, że się ze mną nie przespałaś”
Myślałam, że tę sprawę mam już „przepracowaną” i „za sobą”. Odeszłam z Gardzienic kilkanaście lat temu i nie wspominam czasu spędzonego tam jako pasma cierpienia i nieszczęść, a jednak na pewno wyszłam stamtąd emocjonalnie poturbowana.
Gardzienice to nie tylko pan Staniewski. Gardzienice to piękni ludzie, którzy zjeżdżają z krańców Polski, a czasem świata, to artyści, którzy współtworzyli to miejsce, których nadal podziwiam. Zresztą sam pan Staniewski to nie postać do szpiku kości zepsuta i zła; gdyby tak było, pewnie sprawy wyszłyby na jaw znacznie wcześniej. Ale też pamiętam dobrze, że uciekłam z Gardzienic, bo zaobserwowałam u siebie drgawki, kiedy miałam omawiać kolejną, często organizacyjną, a nie artystyczną kwestię sam na sam z panem Staniewskim. Sądzę, że pan Staniewski nie jest najgorszym toksycznym reżyserem dzisiejszych czasów, ale jako kobieta i artystka, mając nadzieję na zmiany w naszym środowisku, uważam, że trzeba głośno mówić o tym, czego się doświadczyło, a co nie powinno mieć miejsca.
Przyjechałam do Gardzienic, mając 19 lat, tuż po liceum. Byłam pełna ideałów, zakochana w działaniach artystycznych teatru Gardzienice, z dość wątłym poczuciem własnej wartości, ale (jak mi się wtedy wydawało) z całkiem nieźle rozwiniętą asertywnością. Działałam w teatrze 6 lat, ukończyłam Akademię Praktyk Teatralnych, grałam w spektaklach, pełniłam też przez ten czas funkcję asystentki pana Staniewskiego. Mimo wielu mniej lub bardziej burzliwych przeżyć, nigdy nie przeszliśmy z panem Staniewskim na „ty”, więc zostaję przy tej formie, pisząc o tym, co się działo.
Udając się do Gardzienic, każdy wiedział, że trzeba się nastawić na ciężką pracę, ba! – każdy o niej marzył. Ale ciężka praca to jednak trochę coś innego niż znęcanie się i gnębienie, a do takich praktyk pan Staniewski posuwał się niejednokrotnie podczas prób. Pamiętam słowa „Powinnaś teraz umrzeć!” skierowane do 18 letniej aktorki, która (tak jak ja wtedy) zaczynała nauki w Akademii Praktyk Teatralnych i została jednocześnie zaproszona do brania udziału w próbach i spektaklach. Niejednokrotnie podczas pracy padały słowa o czyimś braku inteligencji, talentu, perspektyw, okrutne poniżające potoki słów zmieszane z ogromną dawką negatywnych emocji. Gdyby miało to być częścią gardzienickiej Metody, to zastanawiam się, dlaczego w książkach i artykułach o teatrze Gardzienice i w pismach pana Staniewskiego nie ma o tym ani słowa. Gnębienie dotyczyło wybranych jednostek (nie tylko kobiet) i występowało na oczach wszystkich, było jawne i rozbrajające dla „nowych” w zespole (zresztą, nigdy się nie wiedziało, czy się jest częścią zespołu, czy tylko chwilowo gra się w spektaklach, każdy był do zastąpienia). Jak tu wyrażać sprzeciw, kiedy wszyscy aktorzy zachowują kamienne twarze i zdaje się, że czekają aż mu przejdzie? Szybko się też okazało, że status ofiary „wędrował” i lepiej się nie rzucać w oczy panu Staniewskiemu podczas jego agresywnych tyrad. A po jakimś czasie pojawiała się bardzo wygodna myśl, że „wszyscy jesteśmy dorośli i jesteśmy tu na własne życzenie” i dołączało się do grupy milczących, czekających aż „mu przejdzie”.
Jak wspomniałam, kiedy przyszłam do Gardzienic miałam 19 lat. Niedługo potem zostałam zaproszona do brania udziału w spektaklach, czułam się szczęśliwa i wdzięczna. Nic dziwnego, że kiedy pan Staniewski-reżyser i twórca teatru, a prywatnie samotny starszy pan, prosił o pomoc w kwestiach biurowych, a nawet prywatnych (jak na przykład sławetne prasowanie jego koszul, czego nie robiłam zbyt dobrze, więc za często nie dostawałam takich zleceń) starałam się pomóc jak mogłam. Pochlebiało mi, że prowadzimy tak wiele rozmów na tak wiele ważkich tematów, często przy pokaźnej dawce alkoholu. Zostałam pewnego razu poproszona o pozostanie w Gardzienicach po zjeździe mojej akademii, żeby pomóc przy jakichś papierach. Wszyscy wyjechali i zostałam z panem Staniewskim w budynku Oficyny sama. W ciągu dnia zrobiłam to, o co mnie proszono, wieczorem zasiedliśmy do „naszych” rozmów. On pił zdaje się whiskey, ja wino. Było późno, wypiłam tyle, że czułam się konkretnie pijana. Wtedy właśnie pan Staniewski położył mi ręce na ramionach i rozpoczął masowanie. Już to było dziwne, ale kiedy ręce pana Staniewskiego zaczęły wędrować w stronę moich piersi, zrobiło się zwyczajnie okrutnie źle. Wyrwałam się i chciałam wyjaśnień, trzeźwiejąc w kilka sekund. Usłyszałam, że „to tylko masaż”, potem coś o potrzebie mojej inicjacji i wspólnej tajemnicy, żebym mogła być częścią zespołu. Zabolało. Mocno. Oto kolejny facet, a w tym wypadku założyciel teatru, który wielbiłam, mój potencjalny Mistrz no i nie zapominajmy, „rektor” Akademii Praktyk Teatralnych moją główną wartość widzi gdzieś poniżej pępka i pomiędzy nogami. Uciekłam. Pobiegłam do „kurnika” (tak nazywało się miejsce, gdzie spała akademia, ale teraz byłam tam sama, bo wszyscy wyjechali). Wzięłam swoje rzeczy. Drzwi były pozamykane, więc wyszłam przez okno i wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mam dokąd iść, że jestem w Gardzienicach, małej wsi, nawet nie pod Lublinem, tylko pod Piaskami, nie mam auta i nie ma kto po mnie przyjechać. Wróciłam. Przepłakałam resztę nocy, a następnego dnia poszłam na spacer z panem Staniewskim, który tłumaczył mi, jak głupia jestem i nic nie rozumiem; i że jak będę starsza, to zrozumiem. Od tej chwili w mojej głowie „pan Staniewski” zginął, zaczęła się moja historia ze Steniem, bo tak zaczęłam o nim myśleć. Jego autorytet spadł z wysokości i rozbił się o skały. Swoją drogą, jestem starsza i nadal nie rozumiem, jak można było postawić młodą dziewczynę, aktorkę z aspiracjami w takiej sytuacji. Przez jakiś czas byłam odsunięta od spektakli, nie byłam zapraszana na próby, nie pojechałam z teatrem do Budapesztu – czemu? „bez powodu”. Ale potem okazało się, że jednak jestem całkiem przydatna w roli asystentki i bez „inicjacji”, a wreszcie wróciłam do obsady. Przez dalsze lata obserwowałam jak Stenio pastwi się nad kolejnymi ofiarami podczas prób, jak darzy zdecydowanie nieodpowiednią do jego pozycji sympatią wybrane dziewczyny z akademii. Starałam się być blisko tych dziewczyn i nie puszczać ich do niego samych.
Zdarzały się też w tym czasie różnorakie sytuacje, które wydawały mi się wtedy bardzo zabawne. Na przykład kiedy Stenio, biegnąc już nie pamiętam gdzie i po co niezbyt głośno, żeby nikt nie usłyszał, oznajmił: „Nie za rok, nie za dwa, ale kiedy urodzisz pierwsze dziecko, będziesz żałować, że się ze mną nie przespałaś”. Albo jak pijany Stenio zabrał mnie i jeszcze jedną dziewczynę z akademii autem nad rzekę, zrzucił ubrania i wołał nas, żebyśmy dołączyły, wymieniając, kto wcześniej się z nim tam kąpał. Nie dałyśmy się skusić. Mam jeszcze kilka „anegdot” w pamięci, ale już nie bawią, jak kiedyś.