MAŁGORZATA SZPAKOWSKA: Zacznijmy od oświadczenia, że aborcja to nic dobrego. Chciałam to powiedzieć od razu, żeby nie było nieporozumień.
JUSTYNA JAWORSKA: A jednak zgodziła się pani zabrać głos w tej kwestii. Po udzieleniu wywiadu rzeki zapowiedziała pani, że nie będzie się pani więcej wypowiadać publicznie, chyba że w sprawie skrobanek. Dlaczego?
Dlatego, że jest to jedna z tych spraw, które z reguły rozgrywane są kosztem kobiet. Filozoficzne rozstrzygnięcia na temat istoty życia i jego świętości, na temat istoty człowieczeństwa i całego szeregu kwestii metafizycznych mają realne konsekwencje tylko dla kobiet, nie dla mężczyzn. Dlatego problem aborcji uważam za nie tylko społecznie, ale i intelektualnie ważny. A drugi powód jest taki, że bardzo mi przeszkadza hipokryzja.
To zacznijmy historycznie. O „piekle kobiet” zaczyna się mówić pod koniec lat 20., prawda?
Wielka dyskusja na temat aborcji i antykoncepcji, bo to są tematy nierozłączne, zaczęła się w Polsce po odzyskaniu niepodległości, gdy przyszło do tworzenia prawa dla scalonej Drugiej RP. Powstała Komisja Kodyfikacyjna, która między innymi miała uregulować to, co dziś nazywa się prawami reprodukcyjnymi, a co wówczas funkcjonowało pod nazwą świadomego macierzyństwa. Towarzyszyły temu różne kampanie prasowe, z których najgłośniejsza wiąże się z nazwiskiem Boya Żeleńskiego. Był on autorem cyklu felietonów publikowanych w 1929 roku w „Kurierze Porannym”, w wydaniu książkowym to się nazywało „Piekło kobiet”; kontynuował temat na łamach „Wiadomości Literackich” w kolejnym cyklu „Nasi okupanci”. Bez większego zresztą skutku dla legislacji, bo przerywanie ciąży w kodeksie w 1932 roku pozostało nielegalne, wyjąwszy trzy przypadki, te same co obecnie, tylko inaczej nazywane. Ciekawe pozostają jednak argumenty Boya, przypominam, sprzed prawie dziewięćdziesięciu lat. Argumentacja, której używał, nie była argumentacją metafizyczną, ograniczała się do praktyki społecznej. A praktyka społeczna to była przerażająca śmiertelność pacjentek po pokątnie przeprowadzanych zabiegach przerywania ciąży. I chodziło nie o to, kto ma rację, tylko jak tę rzeź kobiet przerwać. Felietony Boya, bardzo zresztą z dzisiejszej perspektywy poczciwe, nie wdawały się w dyskusję na temat świętości życia, ograniczały się do społecznej i medycznej strony zagadnienia. Czyli postulowały, żeby – jeśli już – odbywało się to w warunkach higienicznych.
A przede wszystkim Boy walczył o powszechność antykoncepcji i edukacji seksualnej. Z oburzeniem pisał o lekarzach, którzy wstydzą się polecać środki zapobiegawcze (w tamtych czasach były do dyspozycji głównie prezerwatywy).
reklama prezerwatyw„Prędzej ci serce pęknie” – to jeszcze przedwojenna reklama?
Oczywiście, że przedwojenna. A sam wynalazek znany jest podobno od czasów egipskich...
Wstyd wstydem, ale planowanie rodziny było też warunkowane klasowo. Pamiętam ten sugestywny przykład z „Piekła kobiet”: na pierwszym piętrze kamienicy bawi się dwójka zdrowych dzieci z zamożnej rodziny, w suterenie wegetuje ośmioro.
Sugestywne, owszem. Ale jeszcze bardziej sugestywne były drukowane w „Wiadomościach Literackich” reportaże Hermana Rubinrauta, lekarza biedoty, z jego praktyki lekarskiej – opisywał ubogie kobiety, często gruźliczki, które nie wiedziały nawet, ile w sumie urodziły dzieci, bo te dzieci notorycznie umierały... Istny koszmar. Ta akcja z przełomu lat 20. i 30. miała zatem nastawienie społeczne, higieniczne i zdroworozsądkowe. To jedyna płaszczyzna, wydaje mi się, na jakiej można się w tej sprawie dogadać. Podobny zresztą ton przeważał we Francji w latach 70., gdy toczyła się wielka batalia o dostępność przerywania ciąży. A wspominam o tym dlatego, że Francja jest dziś krajem o dość wysokiej dzietności i legalizacja aborcji jakoś jej w niczym nie zaszkodziła. Troska o przyrost naturalny jest jednym z argumentów obrońców życia, a tymczasem przypadek francuski pokazuje inną zależność, niektórzy twierdzą nawet, że to właśnie wysoka higiena życia seksualnego i liberalizacja prawa aborcyjnego działa pronatalnie. W każdym razie argumentacja Simone Veil była w tym sporze argumentacją pragmatyczną, a nie filozoficzną.
Małgorzata Szpakowska
Urodziła się w 1940 roku w Warszawie. Studia najpierw na Politechnice Warszawskiej, potem, od 1959, na polonistyce i od 1961 na filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, ukończone odpowiednio w latach 1964 i 1966. Od 1966 doktorantura na filozofii, przerwana aresztowaniem w końcu marca 1969. W lutym 1970 roku skazana w tak zwanym procesie taterników na trzy lata, wyrok mocą amnestii z 22 lipca 1969 zredukowany do półtora roku. Debiut krytyczny w 1960 roku w „Nowej Kulturze”; potem współpraca z wieloma czasopismami, przede wszystkim z „Twórczością” i „Dialogiem”, w ostatnich latach także z „Przeglądem Politycznym”. Książki: „Światopogląd Stanisława Ignacego Witkiewicza” (1976), „O kulturze i znachorach” (1983), „Dyskusje ze Stanisławem Lemem” (1996, 1997), „Zakorzenieni, wykorzenieni” (1997), „Chcieć i mieć. Samowiedza obyczajowa w Polsce czasu przemian” (2003), „Teatr i bruk” (2006), „«Wiadomości Literackie» prawie dla wszystkich” (2012). Doktorat w IBL PAN – 1975, habilitacja na Uniwersytecie Warszawskim – 1996, tytuł profesora – 2004. Praca: najpierw w Bibliotece Narodowej (1970–1972), potem przez trzydzieści lat w redakcji „Dialogu”, z którym współpracuje również teraz. Równolegle z pracą w „Dialogu”: w latach 1981–1985 kierownik literacki Teatru im. Jaracza w Łodzi; w latach 1985–1991 adiunkt w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie; w latach 1991–2010 od adiunkta do profesora zwyczajnego w Instytucie Kultury Polskiej (dawniej: Katedrze) Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie nadal prowadzi seminaria dla doktorantów.
Zaraz, na pani biurku leży książka Simone Veil „O prawo do aborcji”, ale to nie jest chyba ta mistyczka?
Nie, mistyczką była Simone Weil przez „W”, a to jest książka francuskiej minister zdrowia, za której rządów w 1975 roku aborcja została we Francji zalegalizowana. Na całkowicie świeckim gruncie. Bo najgorsze, co może się zdarzyć, a co u nas zdarza się nieustannie, to sprowadzanie dyskusji o aborcji do problemu istnienia Boga i duszy nieśmiertelnej. Pojęcie świętości życia ma sens jedynie przy założeniu istnienia sacrum. W przeciwnym razie mówmy też o świętości życia tasiemca i krętka bladego.
Czyli życia, które bądź co bądź nosimy w sobie?
Właśnie. Dyskusja na temat sacrum jest nierozstrzygalna i tu żaden kompromis nie jest możliwy. Ktoś, kto wierzy, że każda forma zapłodnienia powoduje powstanie duszy nieśmiertelnej, pozostanie odporny na wszystkie argumenty.
Amerykańska feministka Judith Thomson podawała przykład żołędzia, który nie jest dębem, choć jest nim potencjalnie. Argumentowała, że na podobnej zasadzie zarodek nie jest człowiekiem.
Tak, i pytała dalej, dlaczego ma dbać o coś, co się w niej zagnieździło, jeśli nie był to rezultat jej decyzji. Tylko że takie rozumowanie znowu roztrzaskuje się o założenia metafizyczne, bo trzeba by wyznaczyć moment, kiedy zaczynamy jednak mówić o dębie. Lub o człowieku. To jeszcze eleacki paradoks: od utraty ilu włosów zaczyna się łysina. Gdybym już koniecznie musiała szukać jakiegoś wyznacznika, kiedy zaczyna się człowiek, to byłaby nim możliwość zadania cierpienia. W momencie kiedy to coś, co rozwija się we mnie, uzyskuje choć cień układu nerwowego, czyli zdolności odczuwania – kończy się moja wolność i moja władza.
A kiedy jest ten moment?
Podobno układ nerwowy jest już w pełni wykształcony w okolicach piątego miesiąca. Powiem ostrożniej: te systemy prawne, które dopuszczają aborcję do dwunastu tygodni, wydają się z tego punktu widzenia bezpieczne. Cztery miesiące, trzy tygodnie i dwa dni, jak w tytule tego rumuńskiego filmu, to już rzeczywiście późno.
Dużo wcześniej widać na monitorze paluszki...
Na zwiększenie wrażliwości na prawa płodu pojawienie się USG wpłynęło niewątpliwie. Tylko że znowu ten argument wykorzystywany bywa cynicznie. Jest kilku takich lekarzy, którzy obecnie bronią życia, a dawniej dokonywali aborcji bez większych oporów; twierdzą, że na zmianę ich stanowiska wpłynęła właśnie ultrasonografia. Ostatnio z takim wyznaniem wystąpił doktor Chazan. Przepraszam, czy on przedtem nie widział, co skrobał? Oczy zamykał podczas zabiegu? Ten fałsz naprawdę budzi grozę. A to nie koniec deklaracji składanych w złej wierze.
Na przykład?
Lekarze, którzy doznali objawienia przy ekranie USG, to jeszcze nic. Również tylko w złej wierze można wysuwać argument, że liberalizacja prawa zrówna aborcję z antykoncepcją. Jakby ktokolwiek chciał się jej poddać dla przyjemności. Ten zabieg, zwłaszcza kilkakrotny, na pewno nie służy zdrowiu i podobno może utrudniać późniejsze zajście w ciążę, już chcianą; w każdym razie wszystkie konsekwencje ponosi kobieta. Skrajną demagogią są też okrzyki, że nie należy skazywać na śmierć chorych, bezbronnych i zdeformowanych embrionów. Po pierwsze, nie jestem pewna, czy ciężko uszkodzone niemowlę jest rzeczywiście zachwycone faktem, że zostało powołane do życia. Wiem, nie można go o to spytać, wiem, nie można za nikogo decydować, ale dostrzegam w doprowadzeniu do takich narodzin pewien rys okrucieństwa. Po drugie, statystyki pokazują, że ojcowie takich dzieci najczęściej odchodzą, a obowiązek dalszego ratowania ocalonego życia, czyli często wieloletnia mordęga, spada na barki matek. Przepraszam wszystkich ojców, którzy nie uchylają się przed odpowiedzialnością i godzą się, mówiąc językiem obrońców życia, nieść ten krzyż – ale praktyka jest taka, że skutki ustawy antyaborcyjnej, uchwalonej w stanie wzmożenia metafizycznego przez mężczyzn, uderzają w kobiety. A żądanie od tych kobiet, by były bohaterkami, jest po prostu nie w porządku.
Zastanawiam się, swoją drogą, ilu spowiedników pyta mężczyzn, czy namawiali partnerki do skrobanki. Jak dotąd w niechcianą ciążę nie zachodzi się in vitro...
To prawda, nikt nie rozlicza producentów.
Należę już szczęśliwie do tej grupy wiekowej, której problem aborcji nie dotyczy. W czasach mojej młodości aborcja była legalna, rozmawiało się o niej – i z tych rozmów wynikało, że najczęściej ciążę przerywały te dziewczyny, których partnerzy nie byli zachwyceni perspektywą ojcostwa. Swoją drogą ciekawe, czy komukolwiek przyszło do głowy badać poaborcyjne ślady psychiczne u mężczyzn. Nie sądzę zresztą, żeby je można było znaleźć.
A partnerki są same sobie winne, bo powinny się zabezpieczać?
Właśnie, to kolejny przykład hipokryzji. Od zawsze odpowiedzialność za zapobieganie ciąży spoczywała przede wszystkim na kobietach, a już szczególnie od momentu, gdy pojawiła się pigułka. Męska antykoncepcja przestała być normą, stała się wręcz rzadka, choć później spopularyzował ją z powrotem strach przed wirusem HIV. W zasadzie jednak mężczyźni umocnili się w przekonaniu, że to ich partnerki mają się o to troszczyć. We własnym interesie – no bo to one ponoszą potem konsekwencje.
To niesprawiedliwe, bo choć prezerwatyw można nie lubić, to pozostają neutralne dla zdrowia. A hormony miewają skutki uboczne...
Wiadomo. Tu jednak dotykamy czegoś jeszcze bardziej ponurego. Tkwi to zdaje się głęboko w mentalności: to kobieta „z natury” jest odpowiedzialna za prokreację. Te wszystkie straszne historie o noworodkach znajdowanych w beczkach czy zakopywanych na podwórku miały wspólny refren – kobieta „nie uważała”, a to przecież jej sprawa. I jeśli pamiętam, sądy uniewinniały mężów, którzy rzekomo nic o tym nie chcieli wiedzieć. Ciągle więc, choć różnymi drogami, dochodzimy do tego samego wniosku: konsekwencje decyzji prokreacyjnych tak czy owak spadają na kobiety. Na tym polega pułapka naszego szczególnego biologicznego usytuowania. Jest sporo prawdy w twierdzeniu Freuda, że anatomia jest naszym losem. Ale właśnie dlatego powinnyśmy mieć prawo dysponowania własnym ciałem. Mój brzuch należy do mnie.
Wróćmy w takim razie do „piekła kobiet”. Przed wojną legalizacja nie przeszła...
Nie przeszła, bo miała wpływowych przeciwników, przede wszystkim w środowiskach narodowych i katolickich. Nastała za to za okupacji. W samych Niemczech nakazy pronatalistyczne były jak wiadomo bardzo silne, ale w przypadku ludów słowiańskich dopuszczano skrobanki bez ograniczeń. Natomiast radykalne zaostrzenie zakazu aborcji przyniósł stalinizm. Miało to związek z sytuacją w Związku Radzieckim. Po rewolucji zapanowała tam daleko posunięta swoboda obyczajowa, obejmująca między innymi łatwość rozwodów i dostępność przerywania ciąży. Ale po osiągnięciu przez Stalina pełni władzy w połowie lat 30. nastąpił ostry zwrot obyczajowy. Potrzeba było ludzi na wielkie budowy, potrzebni byli żołnierze. I kobiety musiały rodzić.
A jak to pogodzić z postulatem, by szły do pracy?
Normalnie, dzieci były przejmowane przez instytucje, czyli domy dziecka. Zresztą w systemie, który z rozdzielnika męża kierował do pracy nad Bajkał, a żonę na Kamczatkę, i tak opiekę nad dziećmi przejmowało państwo. No a w Polsce rygoryzm stalinowski nałożył się na wcześniejszy grunt katolicki. I po staremu działało podziemie aborcyjne.
Liberalizacja ustawy przyszła wraz z odwilżą.
Tak, to jedna z tych wolnościowych zdobyczy Października, o których się rzadziej wspomina. Od tej pory aborcja zaczęła być dozwolona nie tylko przy narażeniu życia i wyniku przestępstwa, ale także z tak zwanych względów społecznych. Należało mieć zaświadczenie o trudnej sytuacji rodzinnej czy materialnej, wtedy można było wykonać zabieg za darmo w szpitalu. W pozostałych przypadkach zabiegi wykonywano prywatnie, w gabinetach. Też legalnie. Może trochę częściej niż dziś, bo antykoncepcja była daleko bardziej zawodna. Te wszystkie pianki plemnikobójcze, kapturki, krążki i dość toporne prezerwatywy....
I ten stan rzeczy trwał do lat 90.
Rewolucją – nie w prawie, ale w praktyce – była pigułka antykoncepcyjna. I Sobór Watykański II (1962–1965), któremu towarzyszyła debata nad jej dopuszczalnością. Bo przecież nie chodziło o środek wczesnoporonny, a tylko uniemożliwiający poczęcie. Pamiętam, że rozsądne rzeczy na ten temat pisali co światlejsi katolicy z kręgu „Więzi”, na przykład Andrzej Wielowieyski. Ale ostatecznie Kościół na pigułkę się nie zgodził, co dla katolików zamknęło dyskusję: Roma locuta, causa finita. Tu znowu pojawia się kwestia świętości życia przez duże „ż” i dochodzimy do ściany.
Na początku lat 90. awantury o aborcję wróciły, to już sama pamiętam.
To się zaczęło jeszcze w latach 80.: manifestacje obrońców życia, wielogodzinne dyskusje radiowe, drastyczny film „Niemy krzyk”...
Puszczano mi go na katechezie!
I nadal się chyba puszcza, podobno całkiem małym dzieciom. Sama z kolei słyszałam, jak z okazji pierwszej komunii biskup Choromański miał kazanie do dziesięciolatków, by nie przerywały ciąży. Ale Kościół jest tu rzeczywiście przeczulony, co pewno się wiąże z czysto męskim charakterem tej korporacji. W każdym razie w latach 80. nastąpiło wzmożenie antyaborcyjne – ale wtedy nie ja jedna widziałam w tym temat zastępczy. Wydawało nam się, że to władze próbują podgrzewać debatę obyczajową, by odwrócić uwagę od polityki i spraw ekonomicznych. Dziś rozumiem, że źle się wydawało. A potem przyszła wolność i pół roku po wolnych wyborach nowi posłowie zażądali zakazu aborcji w większości przypadków, łącznie z gwałtem. Na początku lat 90. w obronie dotychczasowej ustawy zebrano koło miliona podpisów, domagając się referendum – do którego nie dopuszczono. Pamiętam manifestacje w tej sprawie, sama w nich uczestniczyłam.
I wreszcie w roku 1993 uchwalono ustawę o planowaniu rodziny, która względy społeczne usunęła z listy dopuszczalnych wskazań do aborcji, i nazwano ją kompromisem, który utrzymuje się do dziś. Chociaż chwiejnie. Pamiętam, że w 2006 albo 2007 roku Marek Jurek odszedł tego powodu z klubu PiS, bo panujący wówczas PiS był w tej kwestii nie dość radykalny. Teraz za to się zradykalizował.
A co pani myśli o klauzuli sumienia?
W przysiędze Hipokratesa jest zakaz spędzania płodu, co nie powinno dziwić, zważywszy na to, kiedy powstała. Wszystkie ludy starożytne były pronatalistyczne, bo ze względu na ówczesną śmiertelność bez zapewnienia sobie wystarczającej liczby dzieci po prostu by nie przetrwały. Tym bardziej ludy koczownicze, jak plemiona Izraela, po których dziedziczymy dyrektywy biblijne. Grecy też mieli podobne priorytety. Spartanie wprawdzie przeprowadzali selekcję, ale tym bardziej musieli mieć odpowiedni przyrost, żeby było z czego wybierać. Dziś natomiast światu nie grozi wyludnienie, niektórzy mówią nawet o eksplozji demograficznej. Naprawdę nie musi nas być jako gwiazd na niebie.
Zastanawiam się, dlaczego zwolennicy opcji pro life nie zrobią sobie ćwiczenia z wyobraźni: jak wyglądałby świat po zaostrzeniu zakazu aborcji i zniesieniu antykoncepcji. Wstrząsające rzeczy pisze w swojej książce o Rumunii Małgorzata Rejmer. Za Ceauşescu kobiety używały drutu, łopianu, wchodziły do wrzątku, ale najczęściej rodziły pod przymusem, co dało początek całemu pokoleniu niechcianych dzieci. Dziś ci dorośli już ludzie muszą się leczyć z poczucia, że się niepotrzebnie urodzili.
Tu bym akurat nie demonizowała, bo uważam, że rozmaite uczucia, z powodu których poddajemy się terapii, mogą nam być społecznie wmówione.
Łącznie ze słynnym syndromem postaborcyjnym?
Otóż właśnie. Opowiem anegdotę, która z naszą rozmową nie łączy się tylko pozornie. Opowiadał mi to Leszek Kołakowski; jego żona, która jest lekarzem psychiatrą, zauważyła po 1956 roku, że z jej przychodni niemal znikli pacjenci z urojeniami, że są śledzeni przez Służbę Bezpieczeństwa. I że tacy chorzy pojawili się znowu w połowie lat sześćdziesiątych. Co to znaczy? Że część ludzi niczym sejsmografy wychwytuje i bierze do siebie to, co pojawia się w obiegu społecznym, a obok czego inni przechodzą obojętnie. Jeśli zatem do kobiet z różnych stron dochodzą informacje, że przerwanie ciąży pociąga za sobą długotrwałą traumę, że skutkuje depresją, melancholią, utratą chęci życia – to dla wielu z nich może to być dogodna diagnoza tłumacząca niedobry stan psychiczny o zupełnie innych, stłumionych powodach.
To niewywrotne. Nie da się tutaj udowodnić relacji przyczynowo-skutkowej.
Zaiste niewywrotne. Ale na ogół usiłujemy się we własnej biografii dopatrywać jakiejś logiki czy sensu, więc łatwo sobie powiedzieć: moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybym tego nie zrobiła. I tu znowu, rozdmuchując sprawę, można by opowiadać o całym pokoleniu kobiet, które dokonały aborcji w czasach, gdy o ewentualnych skutkach duchowych zabiegu w ogóle nie było mowy, a które teraz się dręczą, bo wmawia im się niezaleczoną traumę. Ponieważ zmienił się dyskurs.
Co ciekawe, dyskurs w ogóle nie dopuszcza fantazji odwrotnych, czyli wyobrażeń matek o tym, jak cudownie potoczyłoby się ich życie, gdyby nie miały dzieci. A to są fantazje powszechne, kwieciste, pielęgnowane w duchu...
Tylko nie wolno tego powiedzieć, nawet nie wolno tego pomyśleć. Przekłada się to zresztą na wiele relacji rodzinnych: nawet na zupełnie niewinne uczucie, że mamy serdecznie dość najbliższych nam osób i czasem marzymy o tym, by ich nie było.
Pora na podsumowanie. Co robić?
Nie dawać się sprowadzić na grunt dyskusji metafizycznej, bo ta prowadzi donikąd. Nie dać się szantażować świętością życia. Chętnie odsyłam do argumentu z tasiemcem.
Boi się pani, że nam narzucą państwo wyznaniowe?
Boję się wielu rzeczy. Że wcześniej nam zafundują krach ekonomiczny. Albo że Unia się rozpadnie i wyjdzie na to samo. Że na Wschodzie wróci pomysł ponownego zbierania wszystkich ziem ruskich z Wielkopolską włącznie. A wtedy polityka pronatalistyczna państwa wyznaniowego, jeśli nawet do niego dojdzie, nie będzie mała żadnego znaczenia. Rosjan i tak będzie więcej. Mam też pomysł dla tych, którzy protestują przeciw przyjmowaniu imigrantów: będzie szariat.
Poproszę o inną wersję.
W ogóle nie rozmawiałyśmy o perspektywie klonowania, a od czasu owieczki Dolly jest to perspektywa realna. Być może dyskusje o aborcji przestaną mieć znaczenie, gdy zaczniemy się rozmnażać innymi metodami.
I pojawi się wtedy biowładza wielkich laboratoriów?
Już się powoli pojawia. Tu możliwości manipulowania ludzkością są nieograniczone. Pewnie powinnam zakończyć bardziej budująco, ale mnie się w ogóle ten świat cholernie nie podoba.