Nad zatoką
rys. Helena Perez Garcia / Flickr CC

Nad zatoką

Justyna Jaworska

Źródłem czytelniczej rozkoszy jest tutaj język: wzniosły, naszpikowany cytatami, pomyślany jako jedna wielka kpina z wiktoriańskiej egzaltacji

Jeszcze 2 minuty czytania

Ta szczupła książeczka jest prawdziwym rarytasem: zawiera jedyny znany tekst dramatyczny Virginii Woolf, opakowany miniesejami trzech świetnych autorek. Ich warstwy niejako prześwitują przez siebie nawzajem, rozmawiając ze sobą tak finezyjnie, jakby wszystkie cztery damy spotkały się przy herbacie. Mamy więc erudycyjny wstęp tłumaczki, Magdy Heydel, wprowadzający w konteksty dramatu, następnie dwa posłowia: barwne, choć nieco podkoloryzowane wspomnienie samej Woolf o jej ciotecznej babce, słynnej wiktoriańskiej fotografce Julii Margaret Cameron, oraz kompetentny i żywy komentarz Marii Poprzęckiej o Cameron jako artystce. Czwarta obecna tu dama to oczywiście sama „szalona babka Julia”, nie tyle autorka, ile właściwa bohaterka zbiorku. 

Virginia Woolf, Julia Margaret Cameron,
Maria Poprzęcka, Magda Heydel „Fakt, fikcja
i fotografia albo co się zdarzyło we Freshwater”
.
Znak, Kraków, 70 stron,
w księgarniach od czerwca 2013
Wobec tak starannego układu należałoby zachęcać do lektury po kolei, choć co niecierpliwsi i tak zaczną od sztuki. To swego rodzaju sensacja, bo Virginia Woolf nie pisała nigdy dla teatru. Odkryta dopiero w 1969 roku absurdalna komedia w stylu salonowym też nie powstała z myślą o zawodowej scenie, tylko okolicznościowo, dla rozbawienia krewnych i przyjaciół z kręgu Bloomsbury. Wystawiono ją w styczniu 1935 roku na siedemnaste urodziny Angeliki Bell, siostrzenicy Virginii, a obsadzono rodzinnie, przy czym jedną z ról zagrała sama jubilatka. „Twierdzi się oczywiście, że to wielki sukces; bardzo dobrze jest raz na jakiś czas mieć taki luźny wieczór pełen śmiechu. Angelica oczywiście zachwycająca, ale jak dla mnie oczywiście zbyt dorosła” – zanotowała autorka w dzienniku w wieczór po przedstawieniu.

Tytułowa Freshwater jest zatoką na południu Wielkiej Brytanii, nad którą w stał dom Julii Margaret Cameron i jej męża Charlesa, prawnika, filozofa i właściciela plantacji herbaty. Małżeństwo Cameronów poznajemy w ich salonie, gdzie goszczą samego Alfreda Tennysona oraz malarza George'a Fredericka Wattsa, a także jego młodą żonę Ellen, która znudzona pozowaniem mężowi do obrazu w charakterze alegorii Skromności, opuszcza towarzystwo i na spacerze wpada w ramiona przystojnego porucznika. Fabuła dramatu jest błaha, nie dzieje się tu wiele więcej. Ellen pod wpływem afektu wyrzuca do morza obrączkę prosto do pyska przygodnego morświna (morświnki?), po czym odchodzi z porucznikiem, stawiając fakt ponad poetycką fikcję; Cameronowie odpływają do Indii na swoją plantację, wyposażeni na wszelki wypadek w trumny (kwestia pokojówki: „Trumny przyszły, proszę pani” musiała wywołać w widzach żywą wesołość); wreszcie opuszczonych Tennysona i Wattsa odwiedza deus ex machina sama królowa Wiktoria, na pocieszenie honorując pierwszego godnością para, drugiego Orderem Zasługi.

Sztuczka tak wariacka byłaby może nawet prekursorska wobec teatru absurdu (przypomnijmy, że Ionesco to dopiero lata 40.!), ale z drugiej strony nasz Witkacy nie takie rzeczy wymyślał już wcześniej. Źródłem czytelniczej rozkoszy bardziej jeszcze niż suspens czy humor sytuacyjny jest tutaj jednak język: wzniosły, naszpikowany cytatami, pomyślany jako jedna wielka kpina z wiktoriańskiej egzaltacji –  tu po raz kolejny brawa dla Magdy Heydel za mistrzostwo przekładu. W ustach Julii Cameron, opiekunki tego otwartego domu artystów, trzeźwe uwagi gospodarskie mieszają się z natchnionymi eksklamacjami. Jako pionierka kobiecej fotografii nieustannie zapędza domowników do pozowania, które w XIX wieku zabierało, jak wiadomo, sporo czasu: to przyczepia im indycze skrzydła, to spowija ich w burnusy, łącząc w uniesieniu twórczość z życiem codziennym. Domownicy posłusznie tkwią bez ruchu, zwerbowani do służby sztuce, „a wśród traw kląska aksamitny pluszcz”, jak deklamuje na marginesie tych zbożnych zajęć Tennyson, poeta laureat. 

Dla środowiska Bloomsbury, które jakieś pół wieku później odtworzyło w pewnej mierze artystyczny galimatias Freshwater, ten utwór musiał być pełen rodzinnych kodów i sentymentów: dość powiedzieć, że ulubioną modelką Julii Cameron była jej prerafaelicka siostrzenica, także Julia, późniejsza matka Virginii i Vanessy. Wiele szczegółów żyło w pamięci rodziny – jak pisze sama autorka w zamieszczonym obok wspomnieniu, jej cioteczna babka naprawdę zabrała ze sobą trumny na Cejlon i faktycznie się przydały. Wiemy też, że Watts i Tennyson istotnie zostali odznaczeni przez królową, a śliczna Ellen Terry (proszę sprawdzić jej fotografie!) rzeczywiście po roku małżeństwa opuściła słynnego malarza, potem została zresztą aktorką szekspirowską. Faktów zebrałoby się więcej, Magda Heydel we wstępie skrupulatnie je przytacza, ale ważniejsze, że tamtego styczniowego wieczoru w 1935 roku jedna cyganeria przejrzała się w drugiej. Ze śmiechem, ale i zapewne z rozpoznaniem – jak modernizm ze swoją absolutyzacją sztuki przeglądał się we wzniosłych ideałach epoki wiktoriańskiej.

Całą książkę można czytać jako kobiecy hołd dla Julii Margaret Cameron – arystki ekscentrycznej i kontrowersyjnej. Jej przesłodzone, zamglone portrety w sztafażu biblijnym czy prerafaelickim podobały się bardzo współczesnym, ale potem stawiano je czasem za przykład akademickiego kiczu. Obecnie Cameron została przywrócona do łask jako jedna z pierwszych fotografujących kobiet, a także czuła portrecistka kobiet i dzieci. O jej przesyconych intymnością zdjęciach można chyba za Benjaminem powiedzieć, że są auratywne – wsączył się w nie czas i domowa zażyłość między artystką a modelami.

Wbrew nastrojowi tych portretów Julia Cameron nie była jednak aniołem łagodności. Virginia Woolf wspomina nieco złośliwie, że jej cioteczna babka wprost kipiała od temperamentu: urządzała domy, spalała się towarzysko, słała kwieciste listy, zadręczała przyjaciół podarunkami, pisała wiersze a nawet – ku obawom niektórych – planowała wielką powieść. W 1865 roku, na pięćdziesiąte urodziny, dostała od syna aparat fotograficzny, który miał jakoś skanalizować jej energię. I dopiero się zaczęło!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.