„Noc i dzień” to brakujące ogniwo w polskiej recepcji powieściowej twórczości Virginii Woolf. Choć nie jest to powieść szczególnie udana, to rozpoznajemy w niej podstawowe cechy stylu jednej z największych pisarek/pisarzy XX wieku. Narracja rozproszonej uwagi, rozprzęgniętych zmysłów – to specjalność Woolf, nadzwyczajna, ciężka do uchwycenia właściwość jej pióra.
Virginia Woolf „Noc i dzień”. Przeł.
Anna Kołyszko, Magda Heydel, Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 592 stron,
w księgarniach od listopada 2010Styl Woolf jest irytujący i rewelacyjny, wymaga wyjątkowego skupienia, a jednocześnie odwołuje się do prywatnej, intymnej wrażliwości czytelnika. Pisarstwo Woolf jest niedoskonałe, pełne przesady i afektacji – pełno tu fraz nosowych i zbyt śpiewnych – i choćby dlatego jest to literatura-żywioł, rezygnująca z bezpiecznego umiaru i roządku, zgadzająca się na ryzyko literackiego stylu. A styl powstaje w stanie wrzenia, kiedy uwalniamy – także formalne – demony. Tych demonów autorka „Fal” wyswobadza w swoich powieściach mnóstwo: rozedrgane pasaże splecione z kwiatów, diamentowej rosy i gwiazd, melancholijne panoramy Londynu zanurzone w świetle o wszystkich możliwych stanach skupienia, poetyckie wykrzykniki.
Ta przesada doznań podporządkowana jest bezustannemu procesowi rozpadu. Pajęczyny lśnią jak diamentowe kolie, ale tylko dlatego, że eksponowane są na tle ciemności, która za chwile je pożre. Londyn drży w słońcu i jest w tym drżeniu zapowiedź bliskiej ślepoty. Świadomość narratora wyciska ze świata zmysłową pełnię, bo jego spojrzenie dobiega z nicości. „Chwile istnienia są krótkie” – zdaje się mówić Woolf, a ich długości nie liczymy wcale w latach życia, a w sekundach, w mgnieniach oka, kiedy pusty fotel podskoczy i błyśnie na peryferiach naszego spojrzenia, z głębi lustra wystrzeli niepokojący refleks, a krwistość wołowiny ciętej na obiad odnajdziemy również w pulchnej twarzy kucharki. Żyć pełnią życia, bez względu na konwenanse (artystyczne też) – tego chce Woolf.
Tego chce bohaterka „Nocy i dnia”, a poligonem dla jej pragnień staje się instytucja małżeństwa. To ona sprawia, że Katharine Hilbery musi wybierać między miłością do mężczyzny i miłością do matematyki, lub – szerzej – własnym życiem. Po lekturze tej powieści musimy dojść do wniosku, że wszyscy jesteśmy kobietami, bo wszyscy podlegamy wysoce sformalizowanym oczekiwaniom, jakie żywi wobec nas opinia publiczna. Te oczekiwania anonsowane w trakcie irytujących herbatek, balów debiutantek (świetnie je znamy) i proszonych obiadów skazują nas na rodzaj społecznego kieratu, w którym drepczemy po bezpiecznych ścieżkach, lubimy grzeczne, właściwe skojarzenia i powściągliwą leksykę.
W stylu Woolf znajdziemy tę samą żarliwą krytykę angielskiego społeczeństwa, którą śledzimy w fabule. Ten styl jest wyzwaniem, odczynianiem form towarzyskich za pomocą nieokiełznanego, często niepoprawnego żywiołu literackiego.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.