W swoim najnowszym spektaklu z Teatru Polskiego w Poznaniu Anna Karasińska każde odegrać aktorom etiudę: „Widz zachwycony pięknem spektaklu”. Zdaje się, że od pewnego czasu w podobne ćwiczenie bawi się z widownią Ewelina Marciniak. Przełomem był udany „Portret damy” z Gdańska, w którym scenografia i światła Katarzyny Borkowskiej wraz z choreografią Dominiki Knapik stworzyły mieszankę wybuchową – tylko że ten fajerwerk miał głębszy sens, miał ciężar krytyczny. Inaczej już było w słynnej „Śmierci i dziewczynie”. Formalne wyrafinowanie kolejnych scen nieprzyjemnie zgrzytało z przepisaną „Pianistką” Elfriede Jelinek. To co Łukaszowi Wojtysce udało się zagęścić i uwypuklić w adaptacji i dramaturgii, utonęło w rozpasanych stylizacjach i atrakcyjnych obrazach. Dość powiedzieć, że radykalna scena z powieści, kiedy podniecona Eryka Kohut oddaje mocz na parkingu, u Marciniak zmienia się w efektowny, rewiowy numer – siki to strumień podświetlonego złoto piasku sypiącego się na scenę. Zresztą całe rozgrywane przez Jelinek napięcie między wysokim i niskim w wersji Marciniak za sprawą irytującej estetyzacji przypomina fantazję mieszczucha o perwersji i wszystkich TYCH sprawach. Za późno wybrzmiewa finałowa przewrotka, dzięki której w kolorowym malowidle pojawia się furtka – bo może to wszystko była ironia? Nawet doświadczeni recenzenci ulegli pod naporem piękna, skoro Łukasz Drewniak napisał: „Przestałem w pewnym momencie szukać ideowego spoiwa przedstawienia Marciniak: pożarła mnie jego sensualność i synestezja”. Taką grę, bardzo bezpieczną, prowadzi ostatnio Marciniak – jedni zostaną „pożarci” przez zachwycającą warstwę sensualną jej spektakli, do innych zawsze można puścić oko, że to przecież tylko talia kart rozdawana w tej czy innej filozoficznej grze.
Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe”, reż. Ewelina Marciniak. Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 13 maja 2016„Księgi Jakubowe” powtarzają ten gest, powtarzają do tego stopnia, że Katarzyna Borkowska cytuje w nich samą siebie: jej scenografia i światła to powtórka z „Portretu damy”, początek drugiego aktu to mniej czy bardziej udane nagie choreografie ze „Śmierci i dziewczyny” tym razem beż żenady ujawniające fascynację Marciniak estetyką pornochic. Taka kumulacja to jednak dla reżyserki za mało. Ładnie zbudowane ciała wciąż są w tym spektaklu eksponowane, a Julia Wyszyńska jako żona Jakuba to skrzyżowanie Maty Hari i Lady Gagi w wersji z klubu ze striptizem. Właśnie tak traktuje swoich aktorów Marciniak – jako zespół wykonawców egzotycznych, który w różnych ustawieniach oddaje swoje ciała na pożytek kolorowych świateł, dymu i luster. Ta zdolna reżyserka nagle przestała reżyserować – w zamian komponuje. Jak i co aktorzy mówią załatwione jest niedbale skreśloną strzałką, która wskazuje mniej więcej kierunek roli. Nic dziwnego więc, że Wojciech Niemczyk jako Jakub jest niewyraźny jak dym z kadzideł, który wciąż go otacza, a Michał Jarmicki ma subtelność straganowego Żyda z pieniążkiem. Cały pierwszy akt to w sumie farsa, a zgrzebne kukły Żydów otwierające spektakl mają teatralny potencjał noworocznej szopki politycznej, choć już mniejszy potencjał komiczny.
Nie powiodła się adaptacja i dramaturgia „Ksiąg Jakubowych” Jana Czaplińskiego i Magdy Kuprianowicz. Bohaterowie Tokarczuk wciąż nie mogą spotkać się na scenie, chyba że spotkanie ma charakter grubo prowadzonej komedii, a na nią trochę szkoda talentu Mateusza Łasowskiego czy Dobromira Dymeckiego. Nie udaje się tu wytworzyć wspólnoty frankistów, a ich rytuały – spowite mrokiem tajemnicy – unikają ryzyka, podobnie jak mało ryzykowna jest nagość, nawet wzwód w tym teatrze. To obrazki – one mają wywołać emocje. Do tego dochodzą białe zaśpiewy i modlitwy Barbary Derlak i muzyczne kompozycje Wojtka Urbańskiego bliższe atmosferze spa z masażem niż kompozycjom Gurdżijewa. Zadziwiająca jest letniość, senność spektaklu, który traktuje w końcu o zderzeniu religii, sektach i orgiastycznych praktykach.
Nie wiadomo, do czego służy Marciniak powieść Tokarczuk. Jeśli chodziło o pokazanie kobiecej mistyki zawłaszczonej przez sektę patriarchy, to zbyt pośpiesznie i instrumentalnie reżyserka żongluje ekstatycznym gestem. Jeśli o obnażenie nietolerancji Rzeczpospolitej Obojga Narodów, to sprawa też zrobiona jest po łebkach, w kilku skeczach. A może chodziło o krytykę doświadczenia religijnego skazanego na liturgiczną tresurę? Problem polega na tym, że, jak się zdaje, Marciniak zdążyła się w liturgii i tresurze mocno zadurzyć i na zerwanie z nimi zabrakło jej już serca.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.