Cezary Tomaszewski przyzwyczaił nas już do tego, że w jego teatrze wszystko jest inaczej. Jego „Wesele na podstawie Wesela” z Opola to obok „Dziadów” Radosława Rychcika jedyna prawdziwie udana próba nowego odczytania klasyki polskiej z zeszłego sezonu. Najnowszy spektakl „piosenki miłości i śmierci” w Cricotece to surrealistyczna baśń, która wcale nie rezygnuje z liryzmu Brahmsa. Romantyczną cudowność roztaczają na scenie chórzyści-drzewa (kostiumy Bracia), są to drzewa społeczne, stadne, a zdawkowe „cześć-cześć” wymieniane między konarami przechodzi powoli w leśny szum. „Król Olch” Goethego, leśna łączka Kleista pod Poczdamem – „piosenki” Tomaszewskiego wyłaniają się z samego centrum niemieckiego romantycznego paradygmatu, w którym miłość zawsze skażona jest tragedią i doprawiona szczyptą niesamowitości.
Na scenie zjawia się Niebieski (Robert Wasiewicz), Różowy (Bartosz Ostrowski) i Żółta (Agnieszka Bednarz). Te postaci z dziecięcej anime to nie karykatura, raczej czuła reprezentacja bohaterów z „Walców miłosnych” Brahmsa; antidotum na romantyczną pompatyczność, podobnie jak obłoczek z gazy mieniący się kolorami w tle sceny obok kantorowskiej postrzępionej parasolki. „Umbrella-ella-ella”, zaśpiewa las za Rihanną, ironicznie zderzając poetycki sturm und drang Goethego i Schillera z letnią mżawką. You can stand Capella Cracoviensis, „piosenki miłości i śmierci”, reż. Cezary Tomaszewski, dramaturgia Aldona Kopkiewicz. Cricoteka, premiera 26 sierpnia 2015under my umbrella – w gruncie rzeczy do tego sprowadza się cała złożoność i dynamika miłości, co powie każdy, od Eurypidesa do Jelinek. Postrzępiona parasolka to fragmenty dyskursu miłosnego w przebojowej radiowej wersji. Naiwność programowa. Nie dziwi więc Jan Peszek w roli radiowca schowanego za wielkim bumboxem. Tomaszewski nie wstydzi się tej prostoty, wie, że zakochani nie mają ochoty plątać swoich odlotów w dyskursywne subtelności. Zakochani słuchają składanek na Spotify i używają różowego lakieru do paznokci. Może dlatego widzom serwuje się dyslektyczny zapis tłumaczenia kolejnych „Walców” wyświetlany z tyłu sceny – te wszystkie dziecinne „tfuj”, „pszyjaciółka”, które dyskurs ośmieszają, podkreślają całkowitą nieporadność zakochanych, podatnych jak nikt na ośmieszenie. Są umysłowo zniedołężniali, w rozkosznym regresie.
Na tym polega też estetyka teatru Tomaszewskiego, która rezygnuje z żurnalowego przepychu współczesnego teatru, brzydzi się wizualną dywagacją, idzie zawzięcie w plusz, ogrodowe siatki, śmietnikowe kolaże artystycznego tandemu Bracia (Aga Klepacka i Maciej Chorąży). To nie jest teatr pięknie skomponowany, butikowy, układany z kafelków i podany w witrynach z pleksi. Jest niewyparzony, zawsze ludzki, nie unika obciachu – w nim instaluje najbardziej poruszające sceny. A tych w „piosenkach” jest wiele. Ujmujące są już same drzewa drobiące po scenie w kostiumach ze skrawków, jakichś sztucznych liści, paprotek, w zielonych śpiochach i w barwach ochronnych. Garną się do siebie, nieswojo im na tej scenie. Podobnie działają akty nieporadnego seksu pluszowych bohaterów, w których komedia przeplata się z pożądaniem – jak w każdym porno, może w każdym seksie, gdzie granica między namiętnością a jej parodią jest wyjątkowo cienka.
Wspaniała jest druga część spektaklu na podstawie „Requiem Niemieckiego” Brahmsa. Trójka aktorów zdejmuje pluszowe kostiumy, z podstawek na nuty powstaje drugi las – martwy. Chór drzew będzie się powoli chylił nad uschniętymi statywami. Dramaturżka, Aldona Kopkiewicz, nie stara sie nachalnie powiązać tematu śmierci i miłości, w tym sensie spektakl nie jest traktatem, nie stwarza iluzji jakiejś ontologii. Miłość nie jest tu cenniejsza ze względu na śmierć, podobnie śmierć nie zostaje na siłę wprzęgnięta w miłosne tryby. W obu przypadkach nadrzędne jest spojrzenie spokojne i serdeczne, choć w żadnym razie nie jest to spojrzenie mędrca. Tomaszewski nie wie więcej od nas, swobodę czerpie z akceptacji, a nawet nieskrywanej sympatii do absurdalnej pozycji, w której tkwimy od początku do końca. Za Brahmsem ucieka też w swoim przedstawieniu od religii. Requiem nie jest mszą. To tylko kolejne piosenki – już bez dyslektycznej transkrypcji, bo jeśli pierwsza część spektaklu była opowieścią o perypetiach zakochanych, to druga jest szczerym wyznaniem miłości. Cała tonacja ulegnie tu zmianie: narracja zmienia się w pierwszoosobową, kochankowie zmienią się w opiekunów. Niektóre z drzew będą chciały uciec ze sceny – zostaną na nią z powrotem wprowadzone. Stanowczo, lecz czule. Bezsensowna jest praca aktorów, by uratować ten las. Próba ocalenia zmienia się więc w życzliwe asystowanie umieraniu. Śmierć, ale ze zraszaniem i przecieraniem listków. Na koniec herbata dla każdego drzewa.
Tibor-Florestan Pluto PhotographW tym przejmującym spektaklu Tomaszewski nienachalnie i niedyskursywnie w pełni wypowiada swoją filozofię. Jest nią sympatia dla ludzkiej absurdalności i akceptacja znikomości, zaprawione największą dawką empatii, jaką widziałem ostatnio w teatrze. Śmiesznie kochamy i po cichu umieramy, a droga od jednego do drugiego jest może prozaiczna, ale Tomaszewski wydobywa z niej całą możliwą niezwykłość i liryzm – nie po to, by nas uwznioślić, ale żeby raźniej było tę drogę przebyć. Nikogo tu się nie pociesza, nikogo nie straszy, nikogo nie wpędza w grę w filozoficznego ping-ponga. Nad wszystkim unosi się szelmowski uśmiech, lekki rausz, który zamiast otumaniać, pozwala spojrzeć na świat z ukosa i na nowo ulec fascynacji, znów poczuć nurt życia. Spokojnie, ella, ella – w tych czterech literach może kryć się tajemnica miłości i śmierci, może w to eteryczne drganie trafiają „wszyscy nasi drodzy zakopani”? Czemu nie? Takie być może błogosławieństwo, no i nic doprawdy nie szkodzi. Bardzo to szczere.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.