Imperatyw życia
Tiny CC, Freedom House / CC BY 2.0

20 minut czytania

/ Literatura

Imperatyw życia

Rozmowa z Wojciechem Jagielskim

Kiedy ludzie porzucają swoje dotychczasowe życie i ruszają w drogę, to nic ich nie powstrzyma. Jako ludzie takie mamy zadanie: żyć – i robić wszystko, żeby to życie ratować i spędzać je godnie

Jeszcze 5 minut czytania

Lara przegrała wszystkie swoje wojny?
Przeciwnie, ja w niej widzę zwyciężczynię. Poniosła wiele klęsk, przegrywała kolejne potyczki i spotykały ją tragedie, ale jej nie złamały. Nie poddała się, wciąż trwa i walczy. I to ta jej niezłomność, upór w trwaniu mnie urzekły.

„Ni to dziewczyna, ni to staruszka”, pisze pan o niej. Lara wywodzi się z Kistów, gruzińskich Czeczenów, wychowywała się w wiosce w dolinie Pankisi, wyjechała do dużego miasta, żeby zostać nauczycielką albo – jak marzyła – aktorką, ale jej życie, chyba trochę zaskakując i ją samą, postanowiło zmienić bieg. Wyszła za mąż, urodziła synów: Szamila i Raszida. Wszystko, co od tej pory robi, ma jeden cel: uchronić ich przed wojną.
Bo tak widzi swoją rolę na tym świecie i taką wyznaje zasadę: żyć trzeba, a nie umierać. Chciałem nawet tak właśnie zatytułować tę książkę. I nie chodzi tu o jakieś banalne „żyć nie umierać, bo jest tak świetnie”, ale o głębokie przekonanie, że jako ludzie takie mamy zadanie: żyć – i robić wszystko, co możemy, żeby to życie ratować i spędzać je godnie, z wdzięcznością, że było nam dane.

„Nie sztuka umrzeć, sztuka żyć” – tak zaczynał się aforyzm japoński, popularny przed wojną, wpisywano go do pamiętników i listów, zwłaszcza tym, którzy udawali się na emigrację.
To mogłyby być słowa Lary. Żyć mamy i tyle – a o umieraniu to kto inny za nas decyduje. Tak i Lara: dopóki żyje, będzie starała się o to życie – swoje i swoich synów – dbać.

Wojciech Jagielski Wszystkie wojny LaryWojciech Jagielski, „Wszystkie wojny Lary”. Znak, 240 stron, w księgarniach od września 2015Jak pan trafił na jej historię?
Przypadkiem. Nie spodziewałem się spotkać Lary w Gruzji. Pojechałem tam jesienią zeszłego roku szukać materiałów do książki gruzińskiej. Ale wybrałem się do Gruzji także jako dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej z innego powodu – chciałem z doliny Pankisi napisać krótką korespondencję o tamtejszych gruzińskich Czeczenach, którzy jeżdżą do Syrii i walczą w szeregach armii Kalifatu, Państwa Islamskiego. I mój gospodarz w Tbilisi zaczął mnie gorąco namawiać na spotkanie ze swoją znajomą, właśnie Czeczenką z Pankisi. Mówił, że koniecznie muszę wysłuchać jej historii. Pomyślałem: spotkam się, żeby nie zrobić przykrości gospodarzowi, ale chyba nic z tego nie będzie.

Co takiego było w opowieści Lary, że zmienił pan zdanie?
To, w jaki sposób ją snuła.
Opowiedziała mi swój los w tak niewiarygodnie rzeczowy, beznamiętny sposób, mówiła o tragicznych wydarzeniach zupełnie bez emocji, sucho. Spotkanie z nią było jak siedzenie przed ekranem, na którym ktoś – Lara – puścił film opowiadający o jej losach, z mnóstwem szczegółów i detali, ale bez emocji, szlochu, załamania rąk, gestów oddających uczucia, które musiały przecież w niej być – to wszak historia matki, która traci dzieci. Dopiero na samym końcu naszego spotkania się rozpłakała. I ja ją wtedy, chyba chcąc pocieszyć, bo przecież byłem autentycznie poruszony tym, co mi opowiedziała, objąłem. I może właśnie to, ten banalny gest, sprawił, że mi zaufała.

Przez kilka następnych dni ta historia siedziała mi w głowie. Pomyślałem, że może wcisnę ją między inne gruzińskie opowieści, nad którymi pracowałem, ale ciągle nie miałem pomysłu jak to zrobić, nie pasowała do tego, co zebrałem. Postanowiłem więc zadzwonić do niej i poprosić, żeby opowiedziała mi to jeszcze raz, szerzej. Zgodziła się.

Od razu?
W zasadzie tak. Byłem nawet trochę tą jej zgodą onieśmielony. Lara opowiadała wcześniej o swoim życiu dziennikarzom gruzińskim i zagranicznym, ale w tych tekstach jej historia sprowadzała się później do kilku akapitów. Czuła, że to niewystarczające świadectwo. Może przekonało ją to, że chcę napisać książkę. Później łączyłem się z nią jeszcze wiele razy przez Skype, bo w końcu i ja, jaskiniowiec technologiczny, odkryłem go dla siebie.

Wojciech Jagielski

ur. w 1960 r., dziennikarz i reporter, absolwent dziennikarstwa (UW). Zaczynał w latach 80. jako dziennikarz PAP, od 1991 do 2012 roku pracował w „Gazecie Wyborczej”. Obecnie znowu pracuje w Polskiej Agencji Prasowej. Specjalizuje się w tematyce Afryki oraz Azji Środkowej i Kaukazu. Opublikował siedem książek: „Dobre miejsce do umierania” (1994), „Modlitwa o deszcz” (2002, nominowana do nagrody literackiej Nike, Nagroda im. ks. J. Tischnera), „Wieże z kamienia” (2004), „Nocni wędrowcy” (2009), „Wypalanie traw” (2012) „Trębacz z Tembisy” (2013) oraz „Wszystkie wojny Lary” (2015). Otrzymał m.in. nagrody: Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (1995, tzw. polski Pulitzer), im. Dariusza Fikusa (2002) oraz złotą odznakę „Zasłużony dla Polskiej Agencji Prasowej” (2005). 

Postawiła jakieś warunki?
W zasadzie poprosiła tylko o jedno: żeby zmienić imiona – jej i synów. Wydawało mi się to niedorzeczne, bo występowała pod swoim imieniem i nazwiskiem w poprzednich materiałach dziennikarskich. Ale dla mnie bezpieczeństwo moich bohaterów jest najważniejsze, więc czy to będzie Fatima, czy Lara nie miało znaczenia, ważniejsza była prawdziwość tej historii.

Występuje pan jako jej pośrednik, po raz pierwszy oddając głos kobiecej narracji.
To prawda, kobiety nigdy nie były głównymi bohaterkami moich książek. Chciałem opisać historię Lary i chciałem ją oddać plastycznie, tak jak to się zdarzało z moimi męskimi bohaterami. Pomogło mi to, że ona w swoim życiu występowała przede wszystkim w jednej roli – matki. Wiedziałem, że mogę to wszystko opowiedzieć tylko tak, jak mi to Lara opowiadała, najprościej, nic nie kombinować, nic nie majstrować.

Jej historia, kameralna, prywatna, to też historia wojen kaukaskich. Kiedy po kolejnej Lara wróciła z synami z Groznego w swoją dolinę, szybko zdała sobie sprawę, że wśród wojowników, partyzantów jest także wielu muzułmańskich ochotników, którzy przyjechali z Bliskiego Wschodu, by wesprzeć Czeczenów. Lara instynktownie czuje, że we wszechogarniającym napięciu nie uda jej się ochronić synów. Że też będą chcieli walczyć. Wysłała ich do Europy, gdzie miało czekać lepsze życie, normalność.
Lara robi wszystko, nawet wbrew swoim synom, byleby ich ocalić, ustrzec przed niebezpieczeństwem. A wie, że większym niebezpieczeństwem jest wojna, którą zna i która jest blisko. Odsyłając ich od siebie, w świat, występuje więc też przeciwko sobie jako matce, bo przecież godzi się na rozłąkę.

Larze wydaje się, że w Europie jej synowie będą bezpieczni. Cieszyła się, kiedy w rozmowach przez internet słyszała ich mówiących „u nas, w Europie”. Dopiero z czasem zaczęła się niepokoić, że coraz częściej zamiast „my”, mówią jednak „oni”. I powtarzają wersety Koranu, i brody im rosną coraz dłuższe. Czy Lara wie, w którym momencie straciła synów?
To był długi proces. Zaczął się chyba wtedy, kiedy do doliny zeszli partyzanci. Zobaczyła, że ich obozowisko bardzo tych chłopców pociąga. A ona wojnę widziała i to niejedną – i czuła przed nią organiczny niemalże strach. Wiedziała, że to wyłącznie siła niszczycielska, która jeńców nie bierze, niesie tylko śmierć. Wszyscy członkowie jej rodziny wplątani w wojnę ginęli.

Kim stali się dla synów Lary bojownicy?
Największymi bohaterami, wyzwolicielami – też spod rodzicielskiej kurateli. Każdy młody człowiek marzy o rzeczach wielkich i jest przekonany, że te wielkie rzeczy jemu są w życiu  pisane. I cokolwiek by tam gadali dorośli – on swoje wie. I tą wielkością dla nich, chłopców z doliny, stali się partyzanci, którzy uosabiali siłę i wolność. Ale synowie Lary nie mogli tej potrzeby dokonania czegoś wielkiego i ważnego zrealizować w Gruzji, w Czeczenii, w Rosji ani w Europie. Ich moment wielkości nigdy nie przyszedł. Nie wiem, jakie były ich następne niepowodzenia, rozczarowania i nadzieje, co ich spotkało, bo i sama Lara ich nie poznała, miała z nimi, po ich wyjeździe do Europy, przez lata przecież tylko wirtualny kontakt.

Ta historia, mimo że pozornie zawieszona poza czasem – brak w książce dat, nazwisk, choć nietrudno dopasować je do konkretnych zdarzeń i osób – dzieje się tu i teraz.
W moich książkach celowo nie używam dat, zamieszczam za to na końcu kalendaria. Zdaje mi się, że daty, cyfry wśród liter rozpraszają. I dla mnie nie mają większego znaczenia. To sama opowieść jest ważna i nie powinno w niej być niczego, co odciąga uwagę. Nawet jeżeli piszę reportaże, to staram się pisać bez cyfr, a jeżeli muszę, napiszę raczej „dwa tysiące piętnasty” – nie „2015”. Mam chyba w ogóle kłopot z definiowaniem warsztatu, dywagacjami nad formą. Pisząc, staram się po prostu, żeby to było ciekawe, żeby wciągało czytelnika, żeby miał ochotę pójść za tą historią, a nie zawieszał się na jakimś niepotrzebnym zawijasie, choćby w postaci czterech cyfr.

Ale to odejście od cyfr i nazwisk to zarazem wejście w świat trochę zapożyczony ze „Stu lat samotności”, przywołanych słowami Lary, która cytuje: „plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi, choć sama nie pamięta, w jakiej książce to przeczytała.
Czytała tę książkę dawno, pewnie gdy studiowała aktorstwo. Ale świat Marqueza jest tu rzeczywiście przywołany nie bez powodu. Przeżyłem, jak wielu, fascynację realizmem magicznym. I zdawało mi się, że może taki sposób pisania wprowadzi też czytelnika w klimat tej opowieści, czy w ogóle w klimat tamtej części świata. W Pankisi też żyła przecież grupka ludzi, którzy wylądowali tam przed wiekami, tak dawno, że sami nie pamiętają. Nie wiedzą, co jest po drugiej stronie gór, bo się tam nigdy nie chodziło. I dopiero później odkrywają, że tam gdzieś są ludzie, którzy mienią się ich braćmi, przybywają do nich i chcą walczyć w ich sprawie, wyzwolić ich.

Globalny konflikt, jeden z najpoważniejszych od lat – Kalifat zagrażający porządkowi światowemu ustanowionemu przez Zachód, który rekrutuje swoich bojowników w dolinie przez świat zapomnianej. To zderzenie dwóch porządków: tradycjonalizmu i lokalności oraz współczesnego globalizmu, których nijak nie da się pogodzić. Globalizm jest wyrokiem śmierci dla takich zakątków jak tamten, których przecież jest wiele na całym świecie, dla ludzi, którzy uważają, że to, co było dane raz na zawsze, jest najlepsze i tam powinno być. A to na ich i na naszych oczach kruszeje, bo inaczej być nie może. Wojny często to wszystko tylko przyspieszają, czasami konserwują, ale na krótko. W jakimś sensie takim zakątkiem było miasteczko Ventersdorp, o którym pisałem w „Wypalaniu traw” – tam też była zachowana wspólnota-skamielina, do której w końcu przychodzi zmiana i brutalnie burzy ten świat.

Wojciech JagielskiWojciech Jagielski / fot. Rafał Oleksiewicz/Reporter

Przychodzi też w życie synów Lary religia. I staje się bardzo ważna, choć wcześniej – ani w życiu doliny, ani rodziny Lary nie była w centrum.
Nie była. I pewnie by się nie pojawiła, gdyby właśnie nie partyzanci. I stała się pociągająca, bo jak każdy radykalizm, kreśli świat wyłącznie liniami prostymi, daje jasne drogowskazy w sytuacji wątpliwości, rozterek i chaosu. To bardzo kuszące dla ludzi, którym się wali świat na głowę, bo wyraźnie pokazuje dwie rzeczy: sprawcę tego nieszczęścia i drogę do ocalenia. Czasem tyle wystarczy, żeby się temu radykalizmowi poddać.

Jak Lara patrzyła na rosnące zaangażowanie religijne synów?
Ona tego do samego końca nie zrozumiała. Dla niej pewność jutra była tak wielką wartością, że zdecydowała się odesłać dzieci do Europy z Kaukazu i pogodzić się z tym, że być może nigdy ich już nie zobaczy. I
nie mogła zrozumieć, że to, co dla niej było szczytem marzeń – dach nad głową, pokój, praca, możliwość założenia rodziny – jej synom nie wystarczało. I to jest chyba ta przepaść, która nie pozwala nam, ludziom z Zachodu zrozumieć, czym kierują się ci, którzy wyjeżdżają do Syrii i prowadzą wojnę przeciw – w swoim rozumieniu – największemu złu: Zachodowi. Lara, chociaż wywodzi się z tego samego miejsca, co jej synowie, mentalnie przynależy do świata zachodniego.

„Wszystkie wojny Lary” to też opowieść o strachu o najbliższych i o sile, jaka może z tego strachu płynąć. To ona pchnęła Larę w podróż, z rodzinnej wsi wprost w gruzy Aleppo. Nie rozumiejąc synów, musiała jednak sama wyruszyć w świat świętej wojny, do której obaj jej synowie, jako mudżahedini, się przyłączyli.
To naturalne zachowanie każdego rodzica. Chciała zabrać ich stamtąd w bezpieczne miejsce. Była przekonana, że syn nie odmówi matce, posłucha. Na miejscu jednak okazuje się, że wszystko wygląda inaczej, że ci synowie, których po raz pierwszy straciła jeszcze w Pankisi, zostali straceni na dobre.

Wiadomo, w jaki sposób znaleźli się w Syrii?
Lara o ich życiu w Europie wiedziała tyle, ile chcieli jej powiedzieć. Że znaleźli dobre prace, założyli rodziny. A też ich droga w szeregi armii Kalifatu nie była prosta. To nie było tak, że przeżyli jakieś olśnienie, objawienie i nagle stali się innymi ludźmi.
Pierworodny syn Lary po raz pierwszy pojechał do Syrii z pomocą humanitarną dla ofiar wojny domowej. A później, tak jak my wszyscy, miesiąc po miesiącu oglądał tych nieszczęśników, potem uchodźców, na ekranie swojego telewizora w Europie. I widział, że ta Europa, ten Zachód, który interweniował w Afganistanie, w Iraku, w Libii, w sprawie Syrii jest bierny. W pierwszym odruchu jego wyjazd do Syrii był gestem solidarności, brał się z potrzeby pomocy – nie tyle nawet braciom w wierze, co po prostu potrzebującym, którzy zostali pozostawieni sami sobie. I dopiero kiedy zobaczył to na własne oczy, a później obserwował z daleka, nasiąkając w dodatku propagandą dostępną przez internet czy w meczecie, powoli stawał się wojownikiem, który wraca do Syrii już nie po to, żeby przywieźć dary.

Lara pojechała do Aleppo, naprawdę wierząc, że namówi go do powrotu?
Mówiła mi: padnę przed nim na kolana, zaleję się łzami, uproszę, no który syn matce tak odmówi? Nie spodziewała się tego, co tam zastała, jak bardzo odmieniony będzie jej syn. Z tego Szamila, którego znała, została tylko jakaś część. Ale musiała się tej jego decyzji podporządkować, choć wracała zrozpaczona. Może miała jeszcze złudzenia, pocieszała się, tak po matczynemu.

Jeśli chce się przekroczyć syryjsko-turecką granicę, ten, do którego się jedzie, musi wyrazić zgodę na odwiedziny. Lara spotkała na granicy inne matki, które wyruszyły z taką samą misją, ale synowie nie życzyli sobie ich widzieć. Pokonały tę samą drogę co Lara i tkwiły na granicy. Bo wracać, kiedy tyle się przejechało, kiedy syn jest tak blisko, nie sposób. Takich Lar z rozmaitych krajów europejskich, ale nie tylko, z Kazachstanu czy chińskiego Turkiestanu na przykład, matek i ojców, którzy w podobny sposób wędrowali w przekonaniu, że wyciągną dzieci z Syrii, lub przynajmniej z nimi tam zostaną, jest wiele. Znam historię Kazacha, którego syn wyjechał walczyć dla Kalifatu. Pojechał tam za dzieckiem i postanowił zostać, bo uznał, że skoro nie może wyciągnąć syna z Syrii, to przynajmniej będzie przy nim do końca.   

Książka ukazuje się w momencie, w którym każdego dnia docierają do nas obrazy tych, którzy pokonują podobną drogę, ale w innym kierunku. Widzimy twarze uciekinierów z Syrii, ofiar tej wojny. Internetowe wpisy pod bieżącymi materiałami na temat uchodźców pokazują, że wielu osobom trudno dopatrzeć się cech ludzkich nawet w ofiarach, a co dopiero w sprawcach.
Tak, to jeszcze trudniejsze. Ale właśnie to mnie zawsze interesowało – znalezienie odpowiedzi na pytanie, co doprowadziło tych ludzi do punktu zwrotnego, momentu, w którym mając do wyboru dobro i zło – wybrali to drugie. Obojętnie, czy to historia człowieka, który wyjeżdżał z Europy do Syrii, żeby walczyć w armii Kalifatu, czy też chłopa kongijskiego, który stawał się partyzantem, albo chłopaka z Gruzji, który rzucał studia na politechnice i wstępował do wojska, by walczyć za kraj. Operujemy bardzo często, szczególnie w tej sferze debaty publicznej, takimi hasłami-wytrychami, ogólnikami, które coś tam niby znaczą, ale tłumaczą niewiele.

Ja chciałem spróbować zrozumieć, jak to się dzieje, że młody chłopak staje się żołnierzem, w jakim momencie w jego spokojnym, normalnym życiu nagle wydarza się coś, co zmienia go w żołnierza zdolnego do zabijania. To mnie w reportażu zawsze pociągało najbardziej – drążenie i odtwarzanie takich losów, które pokazują, że nic w życiu nie jest czarno-białe i że szerszy obraz danej sytuacji możemy mieć tylko wtedy, kiedy przyjrzymy się obu stronom: ofiarom i katom, śledząc ich wcześniejsze losy. Z tego samego powodu interesował mnie los dzieci Lary, a nie zło, jakie oni czynili. Kalifat jest zagrożeniem dla wyznaczonego przez Zachód porządku międzynarodowego, który funkcjonuje od stuleci. Nie chcemy dopatrywać się żadnych cech ludzkich w żołnierzach Kalifatu. To wygodna postawa, ale krótkowzroczna.

A nawiązując do dzisiejszych dyskusji – to prawda, że tysiące muzułmańskich imigrantów z Europy wróciło na Bliski Wschód, żeby walczyć w armii Kalifatu. Ale drugą częścią tej samej prawdy jest fakt, że przecież miliony nie pojechały. No więc kto daje prawdziwszy wizerunek tych imigrantów: te miliony, które zostały i nie popierają Państwa Islamskiego, czy te tysiące, które pojechały do Syrii walczyć w Aleppo czy gdzie indziej?

Nie czuję się na siłach oceniać, co w sprawie imigrantów należy robić, a czego robić nie należy. Zastrzegam tylko, że skrajności nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Nie są żadnym rozwiązaniem, tak jak żaden mur przed niczym nie powstrzyma, bo zawsze znajdą się sposoby, żeby go obejść, przeskoczyć, podkopać, zburzyć. Kiedy pojawia się taka potrzeba, która sprawia, że ludzie porzucają swoje dotychczasowe życie i ruszają w drogę, to nic ich nie powstrzyma. Po 11 września Kapuściński pisał, jak opaczne jest nasze patrzenie, widzimy skutki, a nie dostrzegamy przyczyn, do głowy nam nie przychodzi, że powinniśmy ich szukać, że w ogóle są.

„Bo nie dysponujemy narzędziami i pojęciami, które by nam umożliwiły przemyślenie go [świata] w nowy sposób. Wszystkie nasze nawyki myślowe i słownictwo są związane ze starym światem. I teraz za pomocą tych starych narzędzi próbujemy ten nowy, zupełnie inny mechanizm i inną strukturę poznać i opisać” – mówił.
Kapuściński już wtedy, na początku wieku, przestrzegał albo uczulał też na sprawę  wędrówek ludów, bo przecież historia ludzkości to właśnie wędrówki ludów. I to, co się teraz odbywa, odbywało się od zawsze. Gdzieś w jakiejś wiosce czy oazie wysychała woda i ludzie, którzy do tej pory tam sobie żyli, nie zastanawiają się, czy będą mile widzianymi gośćmi w sąsiedniej oazie, tylko idą tam, bo tam jest woda, tam da się żyć. Po prostu chcą przetrwać.

A czy Lara przetrwa bez tego, bez tej głównej siły, która była strachem o synów?
Tak, Lara i jej postawa to kwintesencja życia. Jak brzmiało tamto japońskie powiedzenie?

„Nie sztuka umrzeć, sztuka żyć”.
Takie przekonanie daje jej siłę, ale ani nie pogodziła się z tą stratą, ani nie osiągnęła jeszcze spokoju. I nie wiem, czy kiedykolwiek osiągnie. Wciąż ma się jednak kim opiekować, wciąż widzi przed sobą jakieś cele. Zagrała w filmie, próbuje zrobić w dolinie coś, co sprawi, że ludzie przestaną z niej wyjeżdżać. Myślę też, że przez te doświadczenia życiowe musi wierzyć w jakąś siłę wyższą, która kieruje się swoją logiką i że wszystko to czemuś służy. W tym pewnie znajduje pocieszenie. Ale największą jej siłą jest wpisany w jestestwo imperatyw życia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.