Śledztwo metafizyczne

14 minut czytania

/ Film

Śledztwo metafizyczne

Ludwika Mastalerz

W całkiem już długiej historii serialowej rewolucji „Detektyw” zajmuje miejsce osobne i bez precedensu, polaryzując opinie od bezkrytycznego podziwu do szczerej niechęci

Jeszcze 4 minuty czytania

Krytyczka „New Yorkera” Emily Nussbaum drwiła swego czasu z twórców „Detektywa”, że zamiast pochylać się nad ofiarami, ich życiem, rodziną i środowiskiem, zainteresowani są przede wszystkim „niewypowiedzianą grozą wszechświata”. Jakkolwiek trafna byłaby jej intuicja, niechęć wobec takiego podejścia wydaje się już zupełnie arbitralna. Jakiś czas temu w krytyce wszelkiej maści pojawił się trend, aby w tekstach kultury doceniać to, co polityczne i gardzić tym, co odnosi się do ogólnoludzkich doświadczeń. Pierwsze uważa się z założenia za dojrzalsze, mądrzejsze i bardziej postępowe, drugie – za naiwne, nieuchronnie prowadzące do coehlizmu lub gimbazjalnego z ducha nihilizmu. Owszem, twórcy serialu nie są w ogóle zainteresowani ofiarami. Skupiają się na detektywach, starających się rozwikłać tajemnicę zabójstwa, ale nieprawdą jest, że to tylko malownicza zabawa fasadową grozą. 

Powaga ironii

Z uwagi na postaci, które nie podlegają rozwojowi z sezonu na sezon, i silnie zarysowaną symbolikę miejsca akcji bliżej „Detektywowi” do kina noir niż współczesnych seriali kryminalnych. To raczej poetyckie i melancholijne jak wiersze Baudelaire’a opowieści o „świecie zamienionym w kryminał”. Serial świetnie wykorzystuje format antologii – sezony różnią się zasadniczo pod względem narracji i konstrukcji bohaterów, ale łączy je ta sama chęć opowiadania totalnego. Twórcy z rozmysłem korzystają z filmowej pulpy, nie boją się nadmiaru odniesień ani przesady w kreacji bohaterów. Choć czasem autoironicznie puszczają do widza oko, swoje diagnozy rzeczywistości traktują serio.

Bohaterami pierwszego sezonu są dwaj mistrzowie w swoim fachu. Marty Hart to zwyczajny facet, żonaty, z dwójką dzieci, notorycznie zdradzający żonę, ale świetnie potrafiący sobie ten fakt racjonalizować. Mówi o sobie: „zwykły facet z wielkim fiutem”. Rust Cohle ma burzliwą przeszłość, jego małżeństwo nie wytrzymało ciężkiej próby, jaką była śmierć córki, po rozwodzie rzuca się w wir pracy w wydziale narkotykowym, za kolejne nadużycia i samowole zostaje zesłany karnie do Luizjany, w słowniku serialu odpowiadającej jądru ciemności. Osobiste i zawodowe traumy oraz nadużywanie narkotyków odcisnęły się na jego wrażliwej naturze: gdy przystępuje do pracy z nowym partnerem, jest już cieniem człowieka, cynikiem, drażniącym wszystkich nihilistycznymi monologami. Każdy z bohaterów ma inne metody śledcze: Marty stara się na wszystko patrzeć nieuprzedzonym okiem, pieczołowicie zbiera fakty, aż poskładają je w jakąś całość. Rust od razu formułuje hipotezy, które później próbuje potwierdzić albo obalić, według niego nie ma czegoś takiego jak neutralne nastawienie – kto nie nosi okularów z właściwym filtrem, jest niewidomy. Dopóki detektywi siłują się ze sobą, śledztwo tkwi w martwym punkcie, przełom przychodzi po latach, gdy wreszcie przyjmują wspólną optykę.

Istnieją tylko narracje

W pierwszym sezonie główni bohaterowie są jednocześnie narratorami i przedmiotami opowieści – po latach składają zeznania innej parze policjantów na tropie nowych morderstw, na przedmieściach Nowego Orleanu. Nie ma tu powolnego rozwoju postaci, którym chlubi się nowoczesny serial, ani obrazków z życia codziennego – w każdej scenie i dialogu widać raczej filmową gęstość i perspektywiczny skrót. Jednak tym, co najbardziej zbliża dzieło Pizzolatto do kina jest jednorazowa, zachowana na wielki finał przemiana bohaterów i, z perspektywy całego sezonu, uczynienie z nich abstrakcyjnych ludzkich szkieletów, nośników idei, symbolizujących postawy wobec świata. Tak oto w sercu intertekstualnej pulpy Pizzolatto skrywa metafizyczne aspiracje właściwe dla kina modernistycznego. „Czasem wydaje mi się, że śnię, a czasem, że odkrywam tajemnicę Wszechświata” – mówi w pewnym momencie Rust, to jeden z wielu autotematycznych żartów. Jak głosi oryginalny tytuł – „Prawdziwy detektyw” bada nie tyle zbrodnię, co granice swego poznania i miejsce w świecie. To dlatego rozwiązanie zagadki morderstwa jest tak mało efektowne, a na pierwszy plan wysuwa się raczej reakcja bohaterów.

„Detektywa”„Detektyw”, sezon 1


Dziwaczne zdaniem wielu widzów i krytyków zakończenie, w którym Rust, spoglądając w niebo, widzi coś na kształt prowadzącego do innego świata portalu, jest jednym z wielu pojawiających się w serialu motywów zaczerpniętych z mitologii Cthulhu H.P. Lovecrafta i opowiadań Roberta Chambersa. W samej rytualnej zbrodni nie ma niczego nadnaturalnego, osobliwy twór pojawia się tylko w optyce Rusta. Czy tajemniczy portal należy faktycznie do świata przedstawionego, czy to tylko zwidy faceta ze zniszczonym od narkotyków mózgiem, nie zostaje ostatecznie rozstrzygnięte. Faktem jest natomiast, że temat religii jako ocalenia, wiary jako źródła nadziei w bezdusznym świecie i wszelkich narracji jako sposobu na racjonalizowanie sobie własnych zachowań, bądź metody poznania świata, są w pierwszym sezonie silnie obecne. Najmądrzejsza lekcja płynie jednak nie z ust Rusta, ale prowincjonalnego kaznodziei w doskonałej i niestety przyciętej scenie religijnego show. Prowadzący sprytnie i efektownie przemyca myśl, że w religii ważny jest nie Bóg, ale sama wiara i choć może być ona czystą ułudą – ma realną zdolność ratowania życia.

Świat jako wola i wyobrażenie

W pierwszym sezonie wciąż natykamy się na różnego rodzaju dualizmy – dwa plany czasowe, dwóch bohaterów, dwie metody prowadzenia śledztwa, ateizm-wiara i wreszcie światło-ciemność. Ufundowany na ostrych kontrastach świat przedstawiony zafiksowany jest na jasno określonej strukturze i deterministycznym porządku. Świat jest tu, jakby to określił Hilary Putnam, „produktem gotowym”, który jednak nie daje się poznać z powodu niedoskonałości ludzkiego umysłu. W finale Rust twierdzi, że gdy leżał bliski śmierci w ruinach „Carcosy”, pojął jego istotę. Czy ta gwałtowna przemiana jest „wiedzą szaleńca” – motyw z opowiadań Lovecrafta i Chambersa – rezultatem ujrzenia rzeczywistości w jej prawdziwej formie, czy też odwróceniem reguły, zaczerpniętej z pism Ciorana (monologi Rusta nierzadko brzmią zresztą jak kryptocytaty z rumuńskiego myśliciela): „Gdy perwersyjnie zażywasz poznania, życie w tobie zamiera”. Twórcy serialu niczego nie rozstrzygają, ale tak samo jest przecież ze śledztwem. Detektywi po latach podejmują niesłusznie zamkniętą 20 lat wcześniej sprawę. „Oni wciąż tam są i wygrywają” – mówi Marty o morderczych wyznawcach pogańskiego kultu. Poznanie jest ciągłym procesem i tylko od ciebie zależy, w którym momencie powiesz „wiem” i czy w kolistym znaku na ciele ofiar pozostawionych przez „wyznawców Carcosy” zobaczysz labirynt, czy raczej nić Ariadny.


Ludzkie krajobrazy

Zmianę tonacji drugiego sezonu zapowiada już sama czołówka. Wcześniejsza ociekała mistyką i kosmicznym niepokojem – na twarze bohaterów nakładały się ponure krajobrazy Luizjany, a przebitki scen układały w niespodziewane konfiguracje: chmurne oblicza przecinały nitki dróg, tworząc coś na kształt celtyckiego krzyża; pośladki striptizerki, stykające się z obcasami naszpikowanych ćwiekami butów, do złudzenia przypominały dwie planety. Folkowa piosenka „Far from any road” Handsome Family przywoływała wizje mrocznego świata, pozostającego poza ludzkim zasięgiem. W drugim sezonie słyszymy Leonarda Cohena, wyśpiewującego balladę o nieuchwytnym mordercy, który niepokojąco łatwo wtapia się w tłum. To jasne, że tym razem detektywi będą tropić złoczyńcę, pozostającego irytująco blisko, wciąż mylącego tropy. Narracja jest zdecydowanie bardziej rozproszona, nieujęta w żadną spójną opowieść, zdezorientowany widz od początku zostaje zasypany wielością wątków i postaci, w końcu samych głównych bohaterów jest aż czworo.

Pierwszy z kwartetu – Ray Velcoro – to z jednej strony skory do zemsty wrak człowieka odpowiedzialny za zniszczenie swojego małżeństwa, z drugiej uwikłany w nieczyste interesy, przekupny policjant. Pozostali detektywi są jeszcze bardziej wyzuci z osobowości, prawie tożsami ze swoim demonem z przeszłości: Ani Bezzerides – z molestowaniem seksualnym, Paul Woodrugh – ze skłonnościami homoseksualnymi, których jako twardy weteran wojny w Iraku nie potrafi zaakceptować. Czwarty z bohaterów – Frank Semyon to szemrany „self-made man”, marzący o legalnym biznesie i potomku.

Sporo elementów pożyczono z poprzedniego sezonu, ale uległy one reinterpretacji. Tym razem mistyka została za drzwiami. Duchowy guru nie jest już charyzmatycznym mówcą, porywającym tłumy jak kaznodzieja z namiotu na pustkowiu. To pocieszny staruszek w miękkich kapciach, bredzący z przyzwyczajenia o energetycznej aurze, w głębi serca jednak zawiedziony upadkiem marzenia o wspólnocie i transgresji, które w praktyce roztrzaskało się o małych, złych ludzi. Miejsca zdarzeń także różnią się diametralnie, choć dobrano je według podobnego klucza: są to fascynujące w swej brzydocie, ubogie przedmieścia wielkich miast. Obrzeża Nowego Orleanu zieją pustką, w której ponure niebo wali się na głowę, a powietrze wypełnia zatęchły zapach pobliskich bagien i fabrycznych wyziewów. Inaczej wygląda Vinci – fikcyjna miejscowość niedaleko Los Angeles – skąpane w palącym słońcu, zasupłane gęsto w gigantyczne komunikacyjne węzły, gdzie szerokie ulice wypełnia szczelnie pył i smród benzyny. Pierwszym miejscem zdarzeń rządzi teoria Newtona – pusta przestrzeń, w którą wrzucone są przedmioty, drugim – teoria Einsteina: to same przedmioty tworzą przestrzeń w gęstej sieci powiązań.

„Detektywa”„Detektyw”, sezon 2

Życie jako przyzwyczajenie

Tajemnica zabójstwa jest jeszcze mniej efektowna niż ta z pierwszego sezonu: nie tyle morderca okazuje sie rozczarowująco małym człowiekiem, ile świat okazuje się rozczarowujący. Rządzi nim przypadek, głupi zbieg okoliczności. Jeśli widz miał nadzieję, że motywy, w których gąszczu próbował się odnaleźć przez kolejne odcinki, przed „wielkim finałem” ułożą się w końcu w misterną całość – czeka go zawód. Choć detektywi węszyli w dobrym miejscu, rzeczywisty powód zabójstwa i jego sprawca okazały się zgoła inne. Gdy Ray znajdzie się na planie filmowym kilka tygodni przed kulminacją zdarzeń, pyta kogoś z personelu, o czym będzie opowiadał ich film. „Gówno, jak wszystko inne, coś o upadku cywilizacji i zemście” – odpowiada interlokutor i jest to najlepsze, autotematyczne podsumowanie całej intrygi drugiego sezonu. Znowu ciężar opowieści przechyla się zatem w stronę głównych bohaterów, ich przemiany lub upadku.

Prowadzone obsesyjnie w obydwu sezonach śledztwa są jak wyjaławiająca choroba. Pierwsza to złośliwy nowotwór, biorący w swe posiadanie coraz większe powierzchnie ciała. Jedynym remedium jest operacyjne usunięcie chorej tkanki, które może mieć zupełnie nieprzewidziane skutki. Rust i Marty odeszli z policji, zanim obydwaj stali się cieniem człowieka, a ich przemiana ma gwałtowny charakter. W drugim sezonie obsesja przypomina wirusa HIV – osłabiającego układ odpornościowy tak, że nie jest w stanie poradzić sobie nawet z przeziębieniem. Chorzy detektywi rozpadają się powoli i uporczywie, a od początku ciążące nad nimi fatum jest doskonale wyczuwalne. Męskich bohaterów gubi ostatni odruch sentymentalizmu (Ray), pychy (Seymon) lub wstydu (Woodrugh) – perspektywa twórców jest bezlitosna, ale daleka od potępienia. Na scenie pozostają kobiety, które znalazły w sobie determinację, aby odciąć się od przeszłości i stawić czoła nieznanemu.


Najstarsza opowieść

„Mamy taki świat, na jaki zasługujemy” – mówi w pewnym momencie Ray – to bardziej przyziemna, pozbawiona nihilizmu wariacja na temat koncepcji Rusta o karmieniu samego siebie bajkami. Człowiek znowu pozostaje ciałem obcym w świecie o ustalonej metafizycznej strukturze, ale decyzja o tym jak się w nim odnaleźć nie jest tym razem czystym aktem wiary – zaakceptowaniem pewnego stanu rzeczy. Kluczem do jego zrozumienia jest, tak jak w pierwszym sezonie, poszatkowana struktura narracji i charakter zbrodni – nieopartej na żadnym wielkim układzie, ale zbiegu okoliczności. To świat chaotyczny, w którym niczym za sprawą efektu motyla najdrobniejsze działania mogą mieć dalekosiężne skutki. Odnalezienie się w takiej rzeczywistości wymaga zgody na to, że nie na wszystko można mieć wpływ – kompromisu, który każdy z męskich bohaterów odrzuca. Ich śmieszne śmierci są dziełem przypadku, którego prawdopodobieństwo rośnie proporcjonalnie do zafiksowania się na swojej traumie i uleganiu słabości. Rust Cohle uratował siebie przez finalne zaprzeczenie wszystkiemu, w co wierzył przez całe życie. Ray, Paul i Frank nie potrafią się na to zdobyć – dlatego czeka ich śmierć. Mimo że w ostatnich chwilach bohaterowie dokonują szczeniackich gestów, ich odejście pokazane jest wzniośle – jak ostatni krzyk buntu. W kontraście do nich Rust, mamroczący coś o świetle, nadziei i nowej drodze, brzmi jak słaby żart z samego siebie. Myśl, że przetrwanie nie jest tożsame ze zwycięstwem, być może najsilniej łączy obydwie części antologii.

W całkiem już długiej historii serialowej rewolucji „Detektyw” zajmuje miejsce osobne i bez precedensu, polaryzując opinie od bezkrytycznego podziwu do szczerej niechęci. Drugi sezon jeszcze głębiej wsadził kij w mrowisko, podsycając dyskusje o tym, czy mamy do czynienia z gniotem czy arcydziełem. W swej antologii Pizzolatto przedstawił zupełnie odmienne wizje rzeczywistości, odnoszące się – co dość zabawne – do najstarszych opowieści zachodniej kultury: starotestamentowego oddzielenia światła od ciemności i greckiego początku świata, wyłaniającego się z Chaosu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.