PIĘKNA PORAŻKA:  Rewolucje, których nie było
rys. Tang Yau Hoong / Flickr CC

PIĘKNA PORAŻKA:
Rewolucje, których nie było

Ludwika Mastalerz

Pierwsze prawo Arthura C. Clarke’a mówi, że „gdy wybitny, ale starszy już uczony głosi, że coś jest możliwe, niemal na pewno ma rację. Gdy mówi, że coś nie jest możliwe, najprawdopodobniej się myli”

Jeszcze 4 minuty czytania

 „Jedyny sposób, by odkryć granice możliwości, to przekroczyć je i sięgnąć po niemożliwe” – głosi drugie prawo Arthura C. Clarke’a. Ze starcia z naukowym paradoksem niedoskonały demiurg nigdy nie wychodzi cało, niektóre jednak przedsięwzięcia wskutek niesprzyjających warunków, metafizycznych przekonań czy zbyt silnego oporu społecznego dotkliwie poturbowały swych inicjatorów. Za pocieszenie musi im wystarczyć to, że – parafrazując słowa biofizyczki Beerly Rubik – sterczące z pleców strzały splatają się w laur pionierów.

Złośliwość rzeczy wielkich

Wielkie odkrycia są zazwyczaj przygotowywane przez rozwój danej dyscypliny. Będące ich podstawą idee wypowiada się na długo przed sformułowaniem koncepcji w pełni rozwiniętej. Niestety, w pamięci potomnych zostają tylko ostateczni zwycięzcy. Najbardziej znanym Mozartem świata nauki jest bez wątpienia Einstein, a najbardziej (nie)znanym Salierim – Poincaré, który prawie odkrył teorię względności.

Koncepcja konwencjonalizmu Poincarégo, opisana w artykule „Wartość nauki”, była novum w ówczesnej filozofii nauki i umożliwiła krytykę fizyki Newtona. W artykule „Nauka i hipoteza” Poincaré pisał, że „zasady dynamiki [Newtona] ukazują się nam przede wszystkim jako prawdy doświadczalne, zostaliśmy jednak zmuszeni do posługiwania się nimi jako definicjami”. Jednak ostatecznie zasad fizyki nie odrzucił, bo na drodze stanęły mu – paradoksalnie – przeszkody natury filozoficznej. Poincaré wahał sie między dwiema wykładniami konwencjonalizmu – konserwatywną, mówiącą, że tylko ogólne zasady nauki mają charakter umowny, oraz rewolucyjną, rozciągająca umowność również na zdania obserwacyjne. W obronę tej pierwszej jednak włożył więcej zapału, co do drugiej miał wciąż wątpliwości – wierzył, że ostatecznie mechanika klasyczna wyjdzie cało z opresji.

Często dopiero z perspektywy historycznej możliwa jest ocena, jaką decyzję powinien podjąć badacz – rewolucyjną czy konserwatywną. Pierwsza pozwala na nowe odkrycia, druga chroni przed bełkotem i zejściem na manowce, obydwie są potrzebne do podtrzymania szczególnego statusu nauki. Przeczy to powszechnej intuicji, że tylko rewolucjoniści podejmują ryzyko, a także temu, że boski Einstein stworzył swą teorię ex nihilo.

„Einstein vs Einstein”, rys. Roscoe Ellis, CCPierwsze prawo wspomnianego Arthura C. Clarke’a mówi, że „gdy wybitny, ale starszy już uczony głosi, że coś jest możliwe, niemal na pewno ma rację. Gdy mówi, że coś nie jest możliwe, najprawdopodobniej się myli”. Także Einsteina spotkał podobny los, co wcześniej Poincarégo: choć sam brał udział w początkach nowej koncepcji – fizyki kwantowej (koncepcja fotonu) – ostatecznie odrzucił model świata indeterministycznego. Znaną kwestię: „nauka bez religii jest ułomna, religia zaś bez nauki – ślepa” podyktowała mu niezachwiana wiara w harmonię i piękno wszechświata, którego poznanie ogranicza ludzka ułomność poznawcza, a nie nieprzewidywalność zjawisk. Einstein wraz z Rosenem i Podolskim podjęli nawet próbę demistyfikacji fizyki kwantowej – paradoks EPR – ale dowiedli jedynie jej zasadności. Stephen Hawking, odnosząc się do nieprzejednanego stanowiska Einsteina („Bóg nie gra w kości”), ironizował, że Bóg nie tylko gra w kości, ale jest wręcz niepoprawnym hazardzistą.

Wielkie odkrycia naukowe mają destrukcyjną siłę, w końcu zawsze pionierzy z rozpaczą obserwują, jak ich dziecko pada ofiarą kolejnej rewolucji. Einsteina dosięgnęła klątwa Poincarégo, a do harmonijnego imperium piękna i prawdy weszli barbarzyńcy, gotowi zaakceptować fakt, że teorie naukowe nie muszą mieć sensu, aby działać, a z każdym tygodniem – jak twierdzi Roger Penrose – pojawia się przynajmniej kilka ich nowych interpretacji. Historia jednak potraktowała Einsteina łagodniej niż Poincarégo, nikt nie umniejsza jego wkładu w proces kształtowania fizyki kwantowej. Zasługi Poincarégo natomiast zostały niemal całkowicie zapomniane.

Czarny PR

Jednym z pryncypiów rozwoju nauki, przedstawionych przez Poincarégo w „Wartości nauki” była zasada, że nauka musi podejmować ryzyko technologiczne i ekonomiczne, i odnosić na tym polu sukcesy, inaczej zaczyna grzęznąć w bagnie spekulacji. Nikt chyba nie odczuł tego boleśniej od autora pierwszego znanego opisu smartfona. Największy wizjoner technologii, po którego projekty, jak po świętego Graala, przyszli w noc jego śmierci agenci FBI, za życia z jednakową pasją uwielbiany i nienawidzony, doceniany i wyśmiewany, ulubieniec steampunkowej mitomanii, „najbardziej znany z nieznanych” – Nikola Tesla. Spośród zachowanych 112 patentów Tesli najczęściej wymienia się silnik elektryczny, prądnicę prądu zmiennego, autotransformator, świetlówkę. Jednak Serb był też pionierem radiofonii i telewizji, nowoczesnego wyposażenia armii, techniki komputerowej, idei wireless i robotyki, prorokiem cyberkultury, wojny dronów, lasera i podróży kosmicznych.

rys. Alvaro Tapia Hidalgo / Flickr CCWizjonerstwo było dla niego darem i przekleństwem: wyprzedzał o kilka prędkości współczesną mu technologię, jego pomysły wprawiały w zdumienie i były źródłem niezrozumień. Nieustająca pasja i bezinteresowność, z jaką dzielił się wiedzą, powodowała, że jego idee przechwytywali inni, uzyskiwali patenty i zbijali na nich fortuny. Wiecznie zapracowany, pozbawiony zmysłu praktycznego Tesla był często bezbronny wobec sprytniejszych kolegów po fachu. Popularności nie przysparzał mu także ekscentryczny styl bycia – strach przed zarazkami nie pozwalał podawać ręki na powitanie, z powodu nerwicy natręctw przed każdym posiłkiem wycierał starannie zastawę i sztućce – zawsze za pomocą 18 chusteczek, co było utrapieniem dla kelnerów. Legendarne skłonności socjopatyczne nie pozostawiają złudzeń. Gorszy PR wśród naukowców miał chyba tylko fizyk Paul Dirac, który nie chciał odebrać Nagrody Nobla, obawiając się niepotrzebnego rozgłosu (przyjął ją dopiero, gdy został zapewniony, że nieodebranie jej spowoduje jeszcze większy rozgłos).

Najzagorzalszym przeciwnikiem genialnego naukowca był bez wątpienia Thomas Edison, który toczył z nim wieloletnią „wojnę prądów”. Amerykanin nie przebierał w środkach, nawet w dziedzinie pomówień w pełni zasługiwał na miano autora powiedzenia, że „geniusz to 1% natchnienia i 99% potu”. Choć konflikt zakończył się zwycięstwem Serba – dziś cały świat oświetla technologia oparta na AC (prądzie zmiennym), a nie ta edisonowska oparta na DC (prądzie stałym), poprzedziła go ponura kampania. Edison starał się przekonywać opinię publiczną, że prąd zmienny jest śmiertelnie niebezpieczny, organizował demonstracje dla dziennikarzy, podczas których uśmiercał nim zwierzęta. Potajemnie wykupił licencje na patenty Tesli i przekazał je naczelnikom więzień, aby wyroki śmierci mogły być wykonywane przez porażenie prądem, a nie jak dotąd przez powieszenie. Zadbał, aby w świat poszła informacja, że to współpracownik Tesli – George Westinghouse – użyczył patentów. Był pewny, że ludzie nie będą chcieli wykorzystywać w domu tej samej technologii, która służy do uśmiercania kryminalistów.

Cień Edisona prześladował Teslę do końca życia; jego wróg miał przewagę finansową, wsparcie środowisk rządowych (departamentu wojny) i naukowych – wraz z Pupinem i Marconim stworzyli swoisty triumwirat, który pozbawił Serba zarówno patentów, jak i Nagrody Nobla za pracę nad wynalezieniem radia i promieni X. Z tym wyróżnieniem wiąże się zresztą pewna ironia losu – w 1915 roku „New York Times” ogłosił, że Tesla i Edison podzielą się tegorocznym Noblem. Gdy obaj wynalazcy jako przyszli laureaci oczerniali siebie nawzajem i udzielali wywiadów, przyszła nowa depesza Reutersa – nagrodę w dziedzinie fizyki otrzymali Bragg i jego syn. Fundacja Nagrody Nobla odmówiła wyjaśnień i do dziś nie wiadomo, skąd wzięło się to nieporozumienie.

Niestety, Tesla stanowił także zagrożenie dla samego siebie. Nie potrafił zachować równowagi między dalekowzrocznymi planami a praktycznymi wynalazkami, które mogłyby mu przynieść zyski za kolejne przedsięwzięcia. Nie poświęcał wiele uwagi dochodzeniu swych praw, choć za sam projekt wykorzystania energii z wodospadu Niagara mógł zostać milionerem – umierał w biedzie. Mylący jest fakt, że Tesla większą część życia spędził w ekskluzywnym hotelu Waldorf-Astoria – rozrzutność była wynikiem nieprzystosowania do świata zewnętrznego. Wydawało mu się, że skoro chce podarować światu darmową i nieograniczona energię, to świat powinien mu zapewnić chociaż dach nad głową i fundusze na kolejne badania. Za długi wielokrotnie groziło mu więzienie, właśnie z ich powodu zaprzepaścił swe największe przedsięwzięcie – wieżę Wardenclyffe z nadajnikiem bezprzewodowej energii. Starego Teslę pociągały jedynie dwie rzeczy – opieka na gołębiami z Bryant Parku i „immortal projects” – chciał obalić teorię względności, zainicjować kolonizację kosmosu, zbudować alternatywną dla bomby atomowej broń masowego rażenia (zgodnie z modelem pacyfizmu wspólnym dla Heisenberga, Bohra i Einsteina, dla których równowaga sił była możliwa tylko jako rezultat zbrojnego zbiorowego szantażu, opartego na teorii gier). Gorzkie epitafium wystawił mu Michio Kaku w „Fizyce rzeczy niemożliwych”, umieszczając jego pomysł „wolnej energii” – swoistego perpetuum mobile, opartego na energii z ciemnej materii, w Niemożliwościach III stopnia (czyli takich, których wdrożenie wymagałyby przeformułowania podstaw fizyki). Dowiedziono co prawda, że taka energia istnieje, a próżnia stanowi 73% wszechświata, ale na Ziemi jest jej zbyt mało, aby dało się czerpać z takiego źródła. Choć wiele pomysłów Tesli wydaje się do dziś szalonych, są nie do przecenienia – nieustająca przez całe życie umysłowa eksplozja wyrzuciła wystarczającą liczbę odłamków, aby ten niedbający o doczesność naukowiec zasłużył na miano „człowieka, który wynalazł XX wiek”.

 

Niewidzialna wojna

W opasłej popularnonaukowej książce pod tytułem „Tabula Rasa”, którą chłonie się lepiej niż skandynawski kryminał, Steven Pinker snuje obok siebie dwie narracje. Pierwsza ma charakter iście kryminalny – śledzi długą historię pojęć „czystej tablicy” i „szlachetnego dzikusa”, pokazując, jak bardzo nadal są obecne we współczesnych dyskusjach intelektualno-politycznych. Autor, ostrożny jak patolog na scenie zbrodni, starannie dokonuje rekonstrukcji wydarzeń, w wyniku których umiarkowane stanowisko – głoszące, że człowieka kształtują zarówno dziedziczone geny, jak i środowisko, w którym żyje – stało się we współczesnej świadomości skrajne. Natomiast stanowisko skrajne – że wszystko, co dotyczy człowieka, jest wytworem kulturowym – stało się umiarkowanym. Pinker pokazuje, jak nieporozumienia rodzą się z ignorancji: pomieszania pojęć determinizmu z prawdopodobieństwem, skłonności z koniecznością, a także z braku elementarnej kultury logicznej, która umożliwia poprawne używanie małych i wielkich kwantyfikatorów („wszyscy”, „niektórzy”). Jednak jeszcze większe zagrożenie dla nauki płynie wprost z etycznych uprzedzeń, które już w samej naukowej hipotezie i procesie jej weryfikacji, widzą prostą drogę do rasizmu, seksizmu i eugeniki. Ten wątek buduje drugą narrację, o charakterze niemal sensacyjnym – Pinker referuje przykre wydarzenia towarzyszące rozpowszechnieniu nauk o naturze ludzkiej – okazuje się, że nagonka na wyniki prac Dawkinsa, Triversa czy J.M. Smitha jest dziś tylko pozornie łagodniejsza niż w czasach Darwina.

rys. Armin Cifuentes / Flickr CC

Upór humanistów, społecznych komentatorów i politycznych teoretyków w ignorowaniu wyników badań sprawia, że doktryna „czystej tablicy” z hipotezy ad hoc awansowała do roli świeckiej religii. „Uważa się ją za źródło wartości, dlatego fakt, że u jej podstaw leży wiara w cud – czyli w to, że złożony ludzki umysł może powstać z niczego – nie jest uznawany za argument, który mógłby ją podważyć” – pisze Pinker. Zwolennicy skrajnie „kulturowego frontu” mylnie przyjmują za pewnik, że to, co nabyte, jest odwracalne i daje się kontrolować – można kształtować dzieci jak glinę, w pełni resocjalizować więźniów, a całe społeczeństwo ulepszyć, poddając starannej inżynierii. Wbrew zarzutom jednak ewolucjoniści nie dążą do zatrzymania rozwoju społecznego, domagają się tylko niepomijania nauki w tym procesie. Bez niej całe przedsięwzięcie może pójść na marne. Mogliby powtórzyć za Czechowem: „Człowiek staje się lepszy, gdy mu się pokaże, jaki jest”. Naukowcy nie wierzą, że ich działalność rozwiąże wszystkie życiowe problemy, twierdzą jedynie, że nauka może być argumentem tam, gdzie walka między skrajnymi politycznymi stanowiskami wydaje się beznadziejna. Gdyby humaniści byli bardziej zainteresowani nauką, przestaliby tworzyć fotelowe teorie na temat zgubnego wpływu brutalnych filmów i gier wideo, a zwolennicy adopcji przez pary homoseksualne mogliby przedstawić dowody na to, że dzieciom w takich rodzinach nie dzieje się żadna krzywda. Wtedy polityczna debata mogłaby stać się czymś więcej niż walką o wartości, która nie prowadzi do żadnych rozstrzygnięć, a jedynie pogłębia podziały.

Tymczasem deklarowana przez intelektualistów zgoda na teorię ewolucji podzieliła los Ikara z obrazu Bruegla – tonącego w odmętach morza, niezauważonego przez nikogo. W XXI wieku, po 150 latach błyskotliwych osiągnięć, ewolucjonizm pozostaje wciąż w kulturowo-politycznym dyskursie teorią nieprzyswojoną, niewidoczną rewolucją. Próbę zasypania przepaści między nauką a resztą kultury przedstawił w „Konsiliencji” Edward O. Wilson, sukces tego projektu wydaje się jednak odległy, póki co zwolennicy socjobiologicznego kompromisu mogą sobie co najwyżej zanucić „Imagine” Johna Lennona: „You may say I’m a dreamer, but I’m not the only one. I hope some day you’ll join us, and the world will live as one...”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.