Fluorescencyjny pumeks
„Disco Polo”, mat. prasowe

Fluorescencyjny pumeks

Ludwika Mastalerz

Zainteresowanie Bochniaka i Kościukiewicza światem disco polo nie sięga niestety pod powierzchnię efektownych strojów i słów piosenek, poza tą fasadą tylko jedno naprawdę łączy ich film z tym fenomenem polskiej kultury – naiwne przekonanie, że robią coś po raz pierwszy i to z głębi serca

Jeszcze 2 minuty czytania

W powszechnie panującej kulturze ironicznego „lubienia” pozostawało kwestią czasu, kiedy ktoś wpadnie na pomysł, aby pokazać kulturę disco polo nie jak zjawisko społeczne, osadzone w konkretnym czasie i miejscu, ale jak radosną bajkę utkaną z marzeń tworzących ją ludzi. Film Macieja Bochniaka, pomyślany jako muzyczna komedia, przez takie jednak ujęcie traci to, co najbardziej chyba zabawne w zjawisku – zderzenie apetytu na błyskawiczne zmiany i przaśno-cygańskiej estetyki z szarą postpeerelowską rzeczywistością. Nie zobaczymy w filmie wnętrz domów, których mieszkańcy stopniowo zastępują meblościanki meblami z Ikei, naścienne dywany boazerią, a „maluchy” – škodami favorit. Mamy za to kolorowe rupieciarnie, jakby podróbki scenografii z filmów Wesa Andersona, mieszkalne przyczepy kempingowe oraz wykładane pluszem wnętrza kabrioletów. Twórcy konsekwentnie postanowili przefiltrować Polskę lat 90. przez spojrzenie głodnych sukcesu i pieniędzy nadwiślańskich pieśniarzy. I nie byłby to nawet zły pomysł, gdyby w tej epickiej polifonii pomysłów na jeden harmonijny takt nie przypadało całe mnóstwo fałszywych nut.

Całkowitą umowność świata przedstawionego sugeruje już prolog. Koniec XIX wieku, teksańska pustynia, a na niej wieża wiertnicza. Niemiłosiernie brudni, ale dzielni robotnicy po wielotygodniowych trudach padają sobie w końcu w ramiona, łącząc się radośnie w triumfalnym tańcu wokół tryskającej w górę ropy. Happy end obwieszcza głos kultowego polskiego lektora – Tomasza Knapika. Całość subtelna i sklecona z polotem jak reklama Polleny 2000 nie wróży nic dobrego. Dalej akcja przenosi się do położonej w centrum wesołego miasteczka restauracji – taka polska namiastka Las Vegas, w której między jednym a drugim frazesem o kapitalizmie i „american dream” kolorowe drinki serwuje główny bohater – Tomek. Od lat kocha się w piosenkarce Gensoninie i śni o karierze muzycznej na miarę najjaśniejszej regionalnej gwiazdy – zespołu Atomic. Tego wieczoru, ośmielony niespodziewanym spotkaniem swej muzy, postanawia dogonić marzenia.

Tomek, z rozwianym włosem (à la Jakimowicz w „Młodych wilkach”) i T-shirtem wpuszczonym w błękitne dżinsy bez paska, oraz Rudy – nieśmiały osobnik z ognikami w oczach, zapalającymi się tylko na widok najnowszych modeli syntezatorów „Roland”, to nawet sympatyczny duet, któremu chciałoby się kibicować. Dawid Ogrodnik na potrzeby roli nauczył się trochę śpiewać, a Piotr Głowacki grać na klawiszach. Film ma jeszcze kilka barwnych postaci, których obecność zdradza, że jego twórcy z kulturą disco polo znają się nie tylko ze słyszenia. Rafał Maćkowiak jako wokalista zespołu „Atomic” to amalgamat polskich wyobrażeń o zachodniej gwieździe estrady – strój zdjęty z późnego Elvisa, fryzura lidera pop-rockowego Journey, głęboki dekolt Demisa Roussosa. Mariusz Drężek jako nieznośnie entuzjastyczny prezenter rozrywkowego programu bezbłędnie przywołuje wspomnienia polsatowego „Disco Relaxu”. Jednak aktorzy, wypowiadając drętwe kwestie ze scenariusza Kościukiewicza i Bochniaka, bawią się dużo lepiej niż widz, który daremnie czeka na jeden udany żart w tym najeżonym od metatekstowych odniesień filmie-skeczu. Tandetny świat disco polo to najwyraźniej za mało: western trzeba było jeszcze podkręcić teledyskami Britney Spears, pogonić Gilliamem, poszczuć Hanekem, a całość załadować na „Titanica”. Bochniakowi marzyło się polskie „Spring Breakers”, ale najwyraźniej nie rozpracował strategii Harmony Korine’a: zachowaj twarz pokerzysty i nawet nie próbuj puszczać oka do widza.

Bochniak chciał porwać do tańca wszystkich Polaków, którzy są przecież jak „jedna rodzina”, ale wyszedł mu taki przebój jak Dodzie Brigitte Bardot w teledysku „Riotka”. Reżyser traktuje pastisz jak alibi, błędnie zakładając, że zniesie on każdy miks konwencji, że nie wymaga dyscypliny i zwalnia od konieczności dokonywania estetycznych wyborów. Barokowo spiętrzone żarty niepokojąco przywołują poczucie humoru twórców rodzimych kabaretów, przekonanych, że dobry skecz robi samo wystawienie na scenę chłopa przebranego za babę: owłosione łydki pod spódnicą, krzycząca czerwień szminki na ustach otoczonych zarostem – no kogóż by ten widok nie rozśmieszył? 

„Disco Polo”, reż. Maciej Bochniak. Polska 2015,
w kinach od 27 lutego 2015 
Zainteresowanie Bochniaka i Kościukiewicza światem disco polo nie sięga niestety pod powierzchnię efektownych strojów i słów piosenek, poza tą fasadą tylko jedno naprawdę łączy ich film z tym fenomenem polskiej kultury – naiwne przekonanie, że robią coś po raz pierwszy i to z głębi serca. Skojarzenie krajobrazu postkomunistycznej Polski z pustkowiem westernu pojawiło się bardziej udanie w „Yumie”, a success story o młodym chłopaku robiącym karierę na powiatowym rynku muzycznym – w „Kochaj i rób co chcesz” (w dodatku obydwa obrazy kończą się przy dźwiękach piosenki „Wszyscy Polacy to jedna rodzina”). Przede wszystkim jednak brak świadomości, że nie każda gatunkowa i stylistyczna hybryda w magiczny sposób zamienia się w zabawną komedię sprawia, że film jest bardziej irytujący niż samo disco polo.

Pod koniec seansu przypomniała mi się pewna reklama pumeksu: plan zdjęciowy, aktorka raz wyciąga pumeks ze skrzyni pełnej skarbów, potem wydobywa go kilofem spod ziemi, powtarzając: „Jeśli pumeks, to tylko fluorescencyjny firmy Puro Color”. Za każdym razem niezadowolony reżyser krzyczy: „Ale to już było! Zróbmy to inaczej”. Dopiero na całkiem kliszową pozę kobiety w wannie, otoczonej stosem kolorowych kostek pumeksu, mówi: „Świetnie!”. Taki sposób zawarcia kilku pomysłów w jednej reklamie wydał mi się wówczas całkiem sprytny. Tyle, że miałam wtedy osiem lat.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.