Werdykt międzynarodowego konkursu 27. Warszawskiego Festiwalu Filmowego można by było nazwać triumfem polskiego kina, gdyby nie kładący się cieniem drobny fakt, znany już z poprzednich edycji: w konkursie nie znalazło się zbyt wiele dobrych filmów. Nie pomogło nawet zwiększenie ilości konkursowych obrazów (w tej edycji było ich dwukrotnie więcej niż w roku ubiegłym).
Trzy wisienki na płaskim torcie
Zwycięską „Róża” można potraktować jako kolejną odsłonę ponurego – i dobrze już rozpoznawalnego – świata Wojciecha Smarzowskiego. W powojennej Polsce nie ma nie tylko miejsca na radosną odbudowę ojczyzny, ale nawet radości z „odzyskanego śmietnika”. Napięcia towarzyszące przesiedleniom ludności niemieckiej z Mazur, powodują, że bogoojczyźniane mity boleśnie pękają, a z ich szwów wyłazi zwykła ludzka podłość, zawiść i pazerność. Wątek miłosny między byłym AK-owcem i niemiecką wdową rozkwitający niczym kwiat na gnojowisku, z daleka pachnie taniochą i pretensjonalnością, a jednak reżyser prowadzi go bez uproszczeń i cienia fałszu. Historia miłości opowiedziana w zupełnie nieromansowy sposób nie ma charakteru jedynie pretekstowego dla historii przez duże H, ale jest jej integralną częścią. „Róża” stanowi odtrutkę na polskie superprodukcje, wycięte jakby z jednego szablonu, mówi o tym, co pomijane i niewygodne w polskiej historii. Ale ma też wymiar bardziej uniwersalny – pokazuje, że wojna rzadko bywa szarżą lekkiej brygady na polu chwały, dużo częściej jej uczestnicy – również kobiety i dzieci taplają się w błocie niesławy i poniżenia. Wystarczy skonfrontować sceny gwałtów w „Róży” i jeszcze świeżej „Bitwy Warszawskiej 3 D” aby odczuć różnicę: to, co dla Hoffmana jest tylko urozmaicającym wojenkę epizodem, groteskowym i głupim w swej rubaszności, w obiektywie Smarzowskiego stanowi materiał na osobisty dramat. Ta opowieść o wojnie z perspektywy kobiet przekonuje, że łączenie dwóch na pozór niepasujących do siebie tonacji – piękna i okrucieństwa – nie musi owocować patosem.
„Róża”, reż. Wojtek Smarzowski
Drugi polski film w konkursie, „Wymyk”, doceniony nagrodą jury ekumenicznego, podobnie jak „Róża” pokazany wcześniej na festiwalu w Gdynii, jest powszechnie doceniony i jednocześnie niedoceniony. Zgrabnemu scenariuszowi zarzuca się, że po introdukcji traci tempo, albo że zmierza do oczywistych konkluzji. Przy bliższym przyjrzeniu się, uwagi te wydają się niesłuszne. Prosta historia ulokowana na solidnie skrojonym tle rodzinnych zaszłości, porusza odwieczne problemy prawdy, konformizmu i odpowiedzialności, tyle że prawda nie jest tu oczywista, konformizm potępiony, a zakres odpowiedzialność łatwy do pokazania. Starszy brat (w tej roli nagrodzony nagrodą specjalną jury – Robert Więckiewicz), przez lata żyjący w cieniu młodszego, zaszczuty emocjonalnie przez rodziców, w momencie próby zawodzi. Dzieje się to nie tylko zgodnie z oczekiwaniami rodziny, ale też z oczekiwaniami widza – w długiej introdukcji zobaczył on wycofanego, nieco lękliwego przedsiębiorcę, który zamiast rozbudowywać rodzinny biznes, woli przekonywać siebie i innych, że jest dobrze tak jak jest. Angielski tytuł „Courage” (odwaga) dużo lepiej oddaje nieoczywistość motywacji głównego bohatera. Jest ironicznym komentarzem nie tylko do feralnego wydarzenia w pociągu – widzimy też jak przebojowemu bratu, wracającemu właśnie z USA, udaje się go zdominować, starszy opiera mu się jakby tylko z przyzwyczajenia. Jedynym szaleństwem na jakie sobie pozwala to brawurowa jazda używanym sportowym samochodem – na akty odwagi, które mogły by się na coś przydać, zwyczajnie go nie stać. Jednak bierność w sytuacji, gdy grupa nastolatków znęca się nad jego młodszym bratem daleka jest od jednoznaczności – czy to tylko tchórzostwo, czy zbyt długie wahanie, nad którym ciążą lata poniżeń i niedawny biznesowy spór? A może to zaniechanie i późniejsze wstydliwe brnięcie w kłamstwo są naturalną konsekwencją wycofanego życia, które do tej pory wiódł? Z drugiej strony, czy przełknięcie dumy i ujawnienie prawdy w sytuacji, gdy jest już dużo za późno, nie jest odważniejsze, niż spontaniczne danie komuś w mordę w obronie innej osoby?
Opowieść Grega Zglińskiego to gęsty, gorzki wywar bez maleńkiej łyżeczki miodu – bohater uniknął konfrontacji z przemocą tylko po to, by potem skonfrontować się ze sobą samym, jego ostateczny triumf nad własnym tchórzostwem jest jednocześnie życiową porażką – jego poświęcenie nikomu już nie pomoże, a jemu samemu teraz dużo trudniej będzie oszukiwać siebie i innych, że jest ze swego życia zadowolony.
Ostatnim świetnym filmem w konkursie była „Inna cisza” Santiago Amigoreny – współczesny western, którego bohaterka szuka zemsty na zabójcy swego męża i dziecka. Film słusznie został doceniony za reżyserię – jego siła tkwi nie w zdarzeniach, ale w formie ich implementacji na warstwę wizualną filmu oraz w sposobie prowadzenia głównej bohaterki. Nowoczesność tej historii nie kończy się na przeniesieniu w nowoczesne realia starego amerykańskiego mitu. Wędrówka, w której chęć zemsty słabnie, by ostatecznie zaniknąć, staje się przypowieścią o godzeniu się z absurdem świata i niesprawiedliwością. Czas przebojowych bohaterów przeminął, zostawił protagonistę samemu sobie, jego własnym koszmarom.
Przez dziurkę od klucza
Daleko za tą trójką plasują się obrazy może nie olśniewające, ale wciąż interesujące; łączy je prosta fabuła, przedstawiona w nietuzinkowej formie. „Jestem Mitsuko” to osobliwe połączenie rodzinnego dramatu niczym z „Jesiennej sonaty” Ingmara Bergmana i absurdalnego humoru z kreskówki „Gigi La Trottola”. Dwie siostry zmagają się z ponurą przeszłością – romansem ojca, rozwodem i samobójczą śmiercią matki. Wbrew ich intencjom, samodzielne życie co chwila staje się kalką błędów rodziców. Dramat, który zabawnie zaburzają spotkania z natrętnym sąsiadem, nigdy nie dojrzewa, ryzykownie śmieszno-straszna farsa nie wykoleja się do samego końca. Inny azjatycki obraz, „Rybka”, pozbawiony jest niemal całkowicie psychologicznego prawdopodobieństwa. W kameralnej atmosferze bohaterowie milczą jak tytułowe ryby. Jednak w zwykłych codziennych zdarzeniach aż kipi od emocji dwojga zranionych, szamocących się wewnętrznie ludzi, próbujących ułożyć sobie życie po stracie partnera.
Równie spokojne tempo towarzyszy bohaterowi filmu „Ulisses” w jego wędrówkach po mało malowniczych ulicach pewnego argentyńskiego miasta, które bohater w średnim wieku, Peruwiańczyk, wybrał sobie na nowe miejsce do życia. Nie ma tu typowego dramatu imigranta, zmagającego się z przejawami nietolerancji czy własną nostalgią za tym, co utracone. Współczesny Ulisses nie wraca do domu, ale od niego ucieka w poszukiwaniu lepszego życia. Nikt za nim nie tęskni, nikt go nie wita.
„Inna cisza”, reż. Santiago Amigorena
Dobrą passę na WFF miały animacje, aż trzy znalazły się w Konkursie Międzynarodowym; jedna z nich, polsko-rumuńska koprodukcja „Droga na drugą stronę”, dostała wyróżnienie. Film opowiada o wydarzeniach, które spotkały w Polsce trzydziestoletniego Rumuna Claudia Crulica. Nieudowodniony zarzut kradzieży wpędził go do więzienia i zapoczątkował serię absurdalnych w swej grozie zdarzeń. Dopiero strajk głodowy i krytyczny stan zdrowia zwrócił uwagę prokuratury i doprowadził do ponownego rozpatrzenia jego sprawy. Dokument o tym incydencie nie byłby może niczym szczególnym, gdyby nie forma opowiadania. Kolarz różnych technik – nakładanych na siebie zdjęć, akwarel, szkiców w połączeniu z narracją zabarwioną poczuciem humoru, sprawiają że trudno było wzruszyć ramionami nad tą w końcu jedną z wielu historii o ofiarach stereotypowego myślenia i ksenofobii. Mozaikowość, nie popadająca w chaos, zmusza wyobraźnię do uzupełniania pustych miejsc, o przykrych sprawach więcej mówi przybierająca różne formy kreska niż głos narratora.
Na uwagę zasługuje też czarno-biała animacja „Alois Nebel” – wykonana metodą rotoskopową, w której aktorzy użyczają postaciom nie tylko głosu, ale też gestów i mimiki. Jej bohater jest postacią tajemniczą, przytłoczoną ogromnym ciężarem przeszłości, skupia w sobie jak pryzmat wydarzenia z historii Czechosłowacji. W zaburzonej czasowo narracji, elementem łączącym teraźniejszość i ponure wspomnienia jest pociąg od lat przemierzający tę samą trasą. Twórcy czerpią tu zarówno z tradycji kina noir, jak i literatury egzystencjalnej. Podobnie jak w „Crulicu”, również tu fabuła została zdominowana przez obraz, tyle, że animacja w „Alois Nebel” pozostaje raczej na usługach emocji niż zaskakującego konceptu.
27. Warszawski Festiwal Filmowy,
7-16 października 2011Duńczyk Christoffera Boe, w całkowitym podporządkowaniu dramaturgii stanom mentalnym, idzie parę kroków dalej, co zaowocowało całkowicie umowną fabułą jego „Bestii”. Reżyser przez metamorfozę głównego bohatera w łaknącego świeżej krwi monstrum – trochę wampira, trochę wilkołaka – pokazuje świat uczuć, które nie podlegają żadnej progresji. Nieokrzepły intymny świat nieuchronnie zmierza ku zagładzie; podporządkowany jedynie emocjonalnej intensywności, gubi po drodze to, co w bliskiej relacji dwojga ludzi najważniejsze – zaufanie, zrozumienie, a na końcu nawet oddanie. Romantyczna miłość zostaje obnażona jako prosty instynkt – pusty i nagi.
Kino straconej szansy
Ci, którzy uwielbiają narzekać na WFF, w tym roku również się nie zawiedli – 27. edycja obfitowała w produkcje średnie i zwyczajnie kiepskie. Wśród nich były filmy pomysłowe, ale nie do końca dobrze zrealizowane. „Znieważona ziemia”, docierająca do dramatu ludzi dotkniętych katastrofą w Czarnobylu 1986 roku, z pięknymi zdjęciami i ścieżką dźwiękową Leszka Możdżera, zapowiadała się intrygująco. Niestety nieźle nakreślony portret zbiorowy w miarę upływu czasu zredukowano do historii dziewczyny, rozdartej między dwoma mężczyznami – Francuzem, obiecującym lepsze życie i rodakiem, z którym łączy ją sentyment do krainy dzieciństwa. Nie dość, że zbyt oczywista to metafora, to dodatkowo nieumiejętnie zakamuflowana w mało zajmującym indywidualnym dramacie.
Wiele można było się spodziewać także po „Policjancie”, którego akcja rozgrywa się w Izraelu, a bohaterami są nie palestyńscy terroryści, a młodzi Izraelczycy. Po długiej introdukcji, w której poznajemy grupę zsolidaryzowanych sympatycznych policjantów, nadchodzi czas na pospieszne i powierzchowne przedstawienie drugiej strony barykady. Niezdecydowane rozpięcie filmu między doraźną publicystykę, w której brzmią wyraźnie pogłosy obecnego kryzysu ekonomiczno-społecznego, a próbami nadania tej opowieści natrętnie uniwersalnego wydźwięku, nie przysłużyło się niestety dramatowi.
Podobne dzieje się w obrazie „Trzy i pół” – to osadzona w Iranie historia trzech więźniarek, które, korzystając z przepustki, postanawiają uciec za granicę. Całkowicie pozbawioną kontekstu niebezpieczną wyprawę, odczuwa się jako zupełnie nieistotną, będącą co najwyżej materiałem na średniej klasy thriller, którego akcja mogłaby się rozgrywać właściwie w każdym miejscu na ziemi.
„Bestia”, reż. Christoffer Boe
Filmem o najbardziej zmarnowanym potencjale okazały się „Ciemne sprawy”, w których reżyser, Kivu Ruhorahoza, połączył traumę wojen w Rwandzie ze zdystansowanymi refleksjami o twórczości filmowej. Świetny pomył podryfował jednak w stronę mało znaczących zmagań głównej postaci z producentami i intelektualnymi powrotami do kilku formalnych konceptów, które wciąż nie wystarczają na pełnometrażowy obraz. Tragiczne przeżycia bohatera-ofiary i artystyczne cierpienia bohatera-reżysera zamiast współgrać, oddalają się od siebie. Końcowy monolog, objaśniający widzom zależność między motywem karalucha, przeszłością reżysera i wciąż pogodnym mimo wszystko spojrzeniem w przyszłość, jest już tylko gwoździem do trumny.
Słabo, jeszcze słabiej
Byłoby lepiej dla poziomu konkursu, gdyby liczbę walczących o laury filmów zamknąć w piętnastce. Niestety, kilka tytułów znalazło się tu na siłę i chyba tylko po to, by festiwalowa publiczność mogła poczuć świeży powiew z szerokiego świata. Wielbiciele fabularnie gęstych animacji z japońskiego studia Production I.G (twórcy m.in. „Ghost in the Shell”) będę mocno rozczarowani „Listem do Momo”. Ciekawa w warstwie emocjonalnej opowieść o melancholijnej dziewczynce, która nie może pogodzić się ze śmiercią ojca i porozumieć z matką, wytraca całą moc dramaturgiczną w nieuzasadnionej niczym rozwlekłej paplaninie i nużących powtórzeniach niemal identycznych epizodów, żartów etc. Mająca dużo lepsze tempo niemal nowelowa produkcja „Utrata niewinności w Alma-Acie”, w której zaglądamy pod kołdry młodym adeptom sztuki miłosnej, nie oferuje nic ponad to, co zawarte już w samym tytule. Podróż do Kazachstanu w poszukiwaniu kolorytu lokalnego i wyjazd z banalnym wnioskiem, że nastolatki na całym świecie nie różnią się specjalnie od siebie, to dla widza przedsięwzięcie raczej niewarte zachodu.
Pytanie „po co?” mogło towarzyszyć też projekcji „17 godzin”, odtwarzających dzieje hiszpańskiego zamachu, znanego jako 23-F. Nieudana próba przejęcie władzy przez oddziały wojskowe w Madrycie w 1981 roku, mogłaby stać się przyczynkiem do powiedzenia czegoś o współczesności Hiszpanii, jednak obraz Joaquína Andújara nie sięga ambicjami nawet solidnego kina historycznego, całkowicie poprzestaje na prostej rekonstrukcji zdarzeń w Kongresie Deputowanych. Twórcy nie zadbali o nakreślenie tła dla swoich bohaterów, nie wiemy o nich i relacjach między nimi nic ponad to, co właśnie dzieje się na ekranie, a dzieje się niewiele – ot po prostu garstka osób próbujących zażegnać na gorąco polityczny kryzys. Film sprawdziłby się co najwyżej jako solidnie wykonana wizualizacja programu edukacyjnego, bo prezentuje się jedynie jak dopełnienie komentarza narratora, wyjaśniającego przyczyny zajścia.
„17 godzin”, reż. Joaquin Andujara
W samym ogonie tego zdecydowanie przydługiego peletonu plasują się filmy, które łączy bardzo zła realizacja. Dotyczy to przede wszystkim marokańskiej produkcji, „Majid”, opowiadającej o biedzie oczami małych dzieci. Amatorskie aktorstwo i zupełnie nieprzemyślane, chaotyczne zdjęcia powodują, że filmu po prostu nie da się oglądać.
Niewiele lepiej rzecz wygląda w rosyjskim „Domniemaniu niewinności” – prawdziwej historii lekarza, który styka się z problemem wątpliwej etycznie zgody na przeszczep. Przekonanie reżysera, że ważkość tematu jest wystarczającą rękojmią, powoduje, że film jest nużąco anachroniczny, ogląda się go jak kolejny odcinek rodzimego serialu „Na dobre i na złe”. Tak jak autentyczne wydarzenia nie zawsze bywają wdzięcznym materiałem filmowym, tak też adaptowanie znanych dzieł literackich nie gwarantuje artystycznego sukcesu. „Racje serca” – oparte na końcowych fragmencie „Pani Bovary”, pozbawiły powieści Flauberta tego, co było w niej najistotniejsze. Została tylko rozhisteryzowana, stojąca na skraju załamania nerwowego, bohaterka. Jedyna refleksja, jaka może się nasunąć po seansie filmu Arturo Ripsteina, to taka, że szaleństwo pozbawione kontekstu jest już tylko szaleństwem. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych edycjach konkursu głównego WFF więcej, niż kulturowa różnorodność, liczyć się będą filmy artystycznie dopracowane.