Nad zielonym polem golfowym wzbierają burzowe chmury, mężczyzna w średnim wieku po pokracznym zamachu zwija się z bólu na ziemi. Ci, z którymi gra, właśnie się dowiadują, że od lat ukrywał zaawansowanego raka jąder. Głos zza kadru, należący do głównego bohatera, przepowiada choremu rychły koniec, a sobie świetlaną przyszłość. Dawno nie było takiej introdukcji, w której zawiązanie akcji byłoby jednocześnie niemal pełną interpretacją filmu.
Zgodnie z zapowiedzią Marc Tourneuil zajmuje miejsce poprzedniego CEO banku Phoenix. Początkowo jego największą bolączką jest pozornie niebotyczna, ale urągająca jego nowej roli, pensja. Szybko okazuje się jednak, że został właśnie pionkiem w grze między resztą zarządu a amerykańskimi udziałowcami. Ci drudzy obiecują wielkie pieniądze i libertyńskie uciechy w zamian za przeprowadzenie kilku niepopularnych reform (w tym masowych zwolnień), mających znacznie podnieść notowania banku na giełdzie. Marc orientuje się, że od początku stoi na straconej pozycji, bo opowiedzenie się zarówno za ostrożnymi Francuzami, jak i drapieżnymi Amerykanami przyniesie mu zawodową klęskę, a w efekcie – zwolnienie. A właściwie to musi uświadomić mu to... sekretarka, bo bohater, choć od początku, ignorując czwartą ścianę, puszcza do widza oko niczym szczwany lis, jeśli chodzi o rozeznanie w sytuacji, przypomina świeżo wyklutego kurczaka. Jego postać skonstruowana została z wykluczających się cech. Choć opętany jest prymitywnym łaknieniem prestiżu, gardzi Amerykanami, serwującymi mu egzotyczne piękności do łóżka i kuszącymi imprezami na jachcie. W życiu jest twardym zawodnikiem, z pokerową miną przyjmującym wszystkie niegodziwości (na proste akty zemsty pozwala sobie jedynie w myślach), ale w obecności pięknych kobiet szyja mu się wykręca, ręce trzęsą, a rozporek sam rozpina. W zamierzeniu reżysera Tourneuil miał zapewne być psem na baby, błyskotliwym negocjatorem, obrzydliwie bogatym cynicznym egoistą i ofiarą kapitalistycznego systemu zarazem. W rezultacie z tego pozbawionego logiki i wdzięku kolażu powstało coś na kształt pryszczatego nastolatka, który naśladuje starszego brata, bo wydaje mu się to najkrótszą drogą do odbycia seksualnej inicjacji.
Costa-Gavras chciałby poruszać się z kamerą wśród zwierząt, ale jego spojrzenie bliższe jest relacji antropologa na Marsie. Im dłużej przyglądamy się życiu rekinów finansjery, tym mocniej uderza nas fakt, że „Żądza bankiera” cierpi na syndrom „słusznego filmu”, pragnącego portretować w imię doniosłej idei światy, o których nie ma większego pojęcia. Ten swoisty podgatunek to rodzaj rozbudowanego chwytu erystycznego: świat przedstawiony klei się z przerysowanych stereotypów, które następnie się bezlitośnie wyśmiewa. Muzyka gra, zabawa jest przednia, szkoda tylko, że humor do złudzenia przypomina komizm rodzimych kabaretów z weekendowej ramówki, a kurtyna rzeczywistości, którą pragnie efektownym gestem zerwać Costa-Gavras, skrywa puste zaplecze.
Dla reżysera definicja kapitalizmu jako żenującego, usystematyzowanego gestu przedłużania penisa jest faktem nie podlegającym dyskusji. Bankierzy są tu niczym początkujący raperzy, którzy za pierwsze pieniądze zaopatrują się w krzykliwe emblematy prestiżu – samochody, futra i złote łańcuchy. Polski, sensacyjny, podyktowany polityką marketingową tytuł jest zatem bardziej odpowiedni niż oryginalny, wieloznaczny „Le Capital”, bo w rzeczywistości film Costy-Gavrasa jest płaski jak stepowy krajobraz. Absurdy świata bankierów z pewnością mogą być doskonałą pożywką dla satyry, tym bardziej dziwi, że „Żądza bankiera” jest aż tak pozbawiona polotu. Wiszący w kajucie jachtu „Mogdilianini” ośmiesza brak rozeznania w świecie sztuki, prucie motorówką a la bohaterowie „Miami Vice” przywołuje tęsknoty kryzysu wieku średniego, pogoń za egzotyczną modelką to wyraz samczej dominacji... Tym podobne żarciki łechczą komediowe wyczucie widza równie miło jak wbity w głowę topór.
Przerysowanie może być doskonałą metodą krytyki, pod warunkiem jednak, że za jego pomocą da się o rzeczywistości powiedzieć więcej niż bez niego. Francuskiemu reżyserowi groteska służy jedynie za pojemny worek na źle skrywane obrzydzenie wobec swoich bohaterów. I nie chodzi nawet o to, że satyryczny pazur tępiony jest konsekwentnie prostym moralizatorstwem, ale o to, że mentorski paluch owija się niechlujnie banderolą gatunkowego thrillera, przypominającego ekranizację „historii z pierwszych stron gazet”, której tytuł mógłby brzmieć: „Podsłuchiwał i nagrywał swoich szantażystów!”. W wywiadach reżyser zapewniał, że jego wizja nie opiera się tylko na powieści Stephane'a Osmonta, ale porządnym researchu. Cóż, może lepszą lekcją byłoby obejrzenie „Chciwości” (2012). Film J.C. Chandora stara się uchwycić moment, który przyjęto za symboliczny początek ostatniego kryzysu ekonomicznego. Udanie łączy elementy wciągającego thrillera, który nie obraża inteligencji widza, i greckiej tragedii, gdzie niemal udało się zastosować zasadę trzech jedności. Z pozornie łatwej filmowej publicystyki wyłania się obraz świata późnego kapitalizmu – wirtualnych pieniędzy i systemu tak skomplikowanego, że złapanie i ukaranie winowajców jest przedsięwzięciem z góry skazanym na porażkę. Także tu polski tytuł wydaje się lepszy od oryginalnego, przywołuje skojarzenie z biblijną przypowieścią – prostą fabularnie, ale wieloznaczną w wymowie. U Chandora nawet chciwość straciła swoje instynktowne, czyli cielesne podłoże, nie jest już udziałem jednostek, ale całej żarłocznej machiny, której trybikami są nie tylko bankierzy, ale zwykli ludzie pragnący zaciągnąć kredyt na samochód.
„Żądza bankiera”, reż. Costa-Gavras.
Francja 2012, w kinach od 7 czerwca 2013„Żądza bankiera”, inaczej niż „Chciwość”, nie prowadzi do ogółu przez szczegół, ale próbuje pokazać ogół przez ogół – w ten sposób nie da się skonstruować ani ciekawego thrillera, ani przekonującej metafory współczesności. Costa-Gavras najwyraźniej przespał przynajmniej kilka dekad, bo odnosi się do anachronicznego modelu kapitalizmu. Choć nawet co do tego trudno mieć pewność, skoro lawinę krytyki pewnego porządku uwalnia nie jego typowy przedstawiciel, ale outsider. Nie ostrożny bankier, który potrzebuje innych ostrożnych bankierów – unikających odpowiedzialności zwolenników status quo, ale ryzykancki Nikodem Dyzma, który rozbraja system i wykorzystuje go do własnych celów. Posunięcia na szczycie bankowej hierarchii przypominają tu pałacowe intrygi albo infantylne knowania chłopców w krótkich spodenkach. Francuski reżyser nie widzi wyjścia z tej sytuacji, przekonując, że właśnie tacy ludzie „rządzą światem” – nie tylko egoistyczni, ale perfidni, bo za ten egoizm poklepują się dobrotliwie nawzajem po ramieniu. „Jestem nowym Robin Hoodem – zabieram biednym i daję bogatym” – mówi Marc w jednej z końcowych scen i dostaje gromkie brawa. Reżyser w pewnym sensie też na nie zasługuje – udało mu się stworzyć coś w rodzaju metakomedii na temat wyobrażeń o kapitalizmie, utkanych z uprzedzeń i skrótów myślowych.
Nieoficjalnym punktem kulminacyjnym był w „Chciwości” moment, w którym okazuje się, że prezes z samego czubka bankowej drabiny bytów nie ma pojęcia, czym zajmują się niższe szczeble. „Mów do mnie jak do dziecka” – tymi słowami prosi błyskotliwego żółtodzioba, aby wytłumaczył mu, gdzie popełniono błąd; po krótkim wykładzie, w obliczu katastrofy, potrafi jednak podjąć zdecydowane kroki. To pokazuje, jak system mógł działać długo, nie ujawniając swoich wad, a odpowiedzialność – rozpłynąć się w eterze. „Żądza bankiera” nawet nie muska tej materii; jej diagnozy, usiłujące złapać na gorącym uczynku szabrowników globalnej gospodarki, są równie skuteczne jak próby przywracania boskiego porządku przez palenie heretyków przez Świętą Inkwizycję. A napawanie się złem świata „wielkiej finansjery” jest jak radocha satanistycznej młodzieży, której bunt przeciwko panującej religii wyczerpuje się w odwracaniu krzyży, czytaniu Biblii wspak i domalowywaniu Jezusowi genitaliów.