W jednej z najzabawniejszych scen nowego obrazu Małgorzaty Szumowskiej główny bohater poddawany jest egzorcyzmom. Śmieszno-straszny zabobon wydał się jego matce jedynym remedium na nową sytuację, w której chłopak razem z własną twarzą stracił też duszę, a w pustej skorupie zamieszkał diabeł. Jacek posłusznie poddaje się rytuałowi – trochę z ciekawości, trochę z rozbawieniem, ale w końcu nie wytrzymuje, wyrywa się i krzyczy: „Pojebało was?!”. Ten ryk, przywracający porządek w chorej, dusznej atmosferze rodzinnej miejscowości, jest jednocześnie pierwszym, pełnym gwałtownego sprzeciwu rykiem nowego „ryja” – tak nazywają nowo przeszczepioną twarz Jacka dzieciaki z podwórka. To samo pytanie widz ma ochotę zadać od początku seansu, ale też ciśnie się ona na usta niemal codziennie, w naszej polskiej rzeczywistości.
Swoiste przebudzenie bohatera, które na nikim nie robi specjalnego wrażenia, tym bardziej nie ma szans, by przebić się do zbiorowej świadomości, ale jest w „Twarzy” zarówno kołem zamachowym fabuły, jak i pojemną metaforą, z której pomocą reżyserka próbuje diagnozować naszą współczesność. Zamiast robić kino wprost polityczne, Szumowska opowiada o ludziach, którzy stali się nieoczekiwanie beneficjentami nowego porządku. Autorka pogłębia figurę „polskiego chama”– pożycza z Mrożkowego „Tanga” wątek służącego Edka i rozpisuje go na wielu bohaterów. Mieszkańcy fikcyjnej miejscowości reprezentują tych, którzy długo pozostawali w cieniu, znosząc kolejne zmiany warty na państwowych urzędach. Podobnie jak w „Tangu”, transformacja dokonała się dla nich trochę przez przypadek – poprzez erozję w obozie liderów, która zrobiła wreszcie miejsce na ich aktywność.
Temat to w kinie Szumowskiej zbyt wielkie słowo. Podobnie jak w poprzednich filmach ogranicza się on do zmagań bohaterów przede wszystkim z własnym konformizmem. W „Sponsoringu” były nim prostytuujące się studentki, wybijające dziennikarkę ze strefy komfortu życia w wyższej klasie średniej, we „W imię…” – homoseksualna pokusa, która obiecywała lepsze życie księdzu, świadomemu fasadowości instytucji, do której należy, w „33 scenach z życia” wreszcie – była nim śmierć rodziców, obnażająca po kolei indolencję wszystkich pozostałych przy życiu. Tylko jeden raz bohaterowie Szumowskiej nie ponieśli cichej klęski w walce z konformizmem i nie potrzebowali wspaniałomyślnego rozgrzeszenia – w „Body/Ciało”. „Twarzą” reżyserka wraca do wątku nieudanych transgresji, ale optymistyczne nuty poprzedniego obrazu wybrzmiewają tu w nieoczywistych momentach.
Jacek jest częścią wspólnoty, w której żyje, jednak delikatnie ją przekracza samoświadomością. Inni wyczuwają jego odmienność, ale wrażenie próbują zniwelować protekcjonalnym klepaniem po plecach: „żebyś obciął włosy i nie wyglądał już jak pizda” – życzą mu wujkowie przy opłatku; „żebyś jak najszybciej nas opuścił” – dla odmiany życzy mu siostra, mając nadzieję, że chociaż jemu uda się wyrwać z tej dziury. Życie marzeniami brata to jedyne co ją trzyma przy życiu, którego amplitudę wyznaczają rodzinne święta, nieustanne spięcia z mężem i wychowywanie dzieci. Wszystkie te generowane od niechcenia życzenia świateczne nagle się spełniają, ale nie tak, jak sobie to Jacek i jego rodzina wyobrażali. Chłopak ulega wypadkowi na budowie pomnika Jezusa („największego na świecie!” – jak z dumą powtarza proboszcz) i budzi się jako pierwszy na świecie pacjent z udaną transplantacją twarzy. Konferencje prasowe, propozycje od reklamodawców i błysk fleszy to teraz codzienność – równie obca jak odbicie w lustrze. Katolicka społeczność początkowo chętnie wspiera go hojnymi datkami, ale gdy zbyt często Jacek pojawia się w telewizji u boku znanego dziennikarza (granego – co ważne – przez Krzysztofa Ibisza), wierni kierują swoją uwagę i finansową łaskę z powrotem ku budowie. Pogłębiająca się z każdym dniem obcość bohatera, ale i akceptacja nowej tożsamości, wyrastające w cieniu świętego pomnika, to czytelna metafora Polski „dwóch prędkości” – tej, która zmierza do Europy i tej, która nie zamierza w jej kierunku nawet wyściubić nosa.
Pocztówki z prowincji, pokazujące mentalne zacofanie, dewocję i ksenofobię, podlane oczywiście suto alkoholem, wpisywałyby się pewnie gładko w inteligenckie utyskiwania na polski zaścianek, których echa przebiły się ostatnimi laty także w polskim kinie spod znaku „Cichej nocy”, gdyby nie pewna fascynacja Szumowskiej obiektem własnej drwiny. Liczne zbieżności bohaterów „Twarzy” z kinem Ulricha Seidla wydają się trafione nie tylko na poziomie humoru, ale także przez obecność empatii, przebijającej się delikatnie przez obrazy społecznego szamba. Sposób pokazania wiejskiej dyskoteki, na której niepodzielnie króluje dziewczyna Jacka, prężąca się z pasją przy dźwiękach „I’ll fly with you” Gigi D’Agostino więcej ma wspólnego z „Gorączką sobotniej nocy” niż „Weselem” Smarzowskiego. Spojrzenie na wiejską społeczność nie jest punktem widzenia obiektywnego obserwatora, Szumowska każe nam patrzeć oczami Jacka – trochę zdystansowanego do sąsiadów, a trochę czującego się częścią ich świata, odgrażającego się, że wyjedzie za granicę i ciągle nie wyjeżdżającego. Tę perspektywę podkreśla nie sokole oko reporterskiej kamery, ale dające nieco oniryczny efekt zblurowanie krawędzi ekranu – naśladujące widzenie Jacka, który od wypadku ma poważne problemy ze wzrokiem.
„Twarz”, reż. Małgorzata Szumowska.
Polska 2018, w kinach od 6 kwietnia 2018Prowadząc dość epizodycznie opowieść, zaglądając pod strzechy i do kościelnego konfesjonału, Szumowska przybiera perspektywę jedynej trzeźwej osoby na imprezie, konsekwentnie odmawia wypicia choć jednej „lufki” z biesiadnikami, ale nie wychodzi ostentacyjnie, gotowa potrzymać wyrozumiale wymiotującym włosy, zsuwające się do muszli klozetowej. Choć wyraźnie nie podoba jej się bylejakość rodaków, której równa się tylko poziom ich samozadowolenia, daje się wyczuć jej trudną do sprecyzowania niekłamaną czułość. Bezpardonowa satyra na beneficjentów obecnej władzy byłaby zbyt okrutna, nadmiar empatii mógłby z kolei przerodzić się w bezowocną chłopomanię. Szumowska poszukuje gdzie indziej, narażając się na zatrzymanie w połowie drogi.
Łatwo zrozumieć, dlaczego tę efektowną i nieco uproszczoną diagnozę polskiej współczesności nagrodzono Srebrnym Niedźwiedziem na międzynarodowym festiwalu i dlaczego w kraju spotyka się z krytycznymi głosami, wypominającymi reżyserce koniunkturalizm i łatwe mnożenie stereotypów. Nawet jeśli nowy film jest artystycznym regresem w stosunku do świetnego „Body/Ciało”, Szumowska nadal ma do zaoferowania świeżą perspektywę. Jej kino nie żywi się ani wielkimi pytaniami, ani próbami odpowiedzi na nie – to raczej błyskotliwe, warsztatowo przemyślane reakcje na doraźne problemy i nieustanne tropienie źródeł konformizmu. Reżyserka przyznaje się do pewnej bezradności w stawianiu diagnozy, ale sprawia też wrażenie przekonanej, że zarówno oskarżanie za obecny stan rzeczy oderwanych od zwykłego życia elit, jak i pastwienie się nad zapijaczoną gębą bezrobotnego, to narracje, które już się wyczerpały. Figura tytułowej twarzy to nie tylko nasza wizytówka, którą prezentujemy innym, ale także coś, co wpływa na widzenie samego siebie – na obydwu płaszczyznach reżyserka dostrzega, że polskie społeczeństwo ma poważny problem, który domaga się rozwiązania.
Trochę jak w przypadku Jacka, nową twarz narzuciły nam nowe, zewnętrzne okoliczności – odrzucimy ją albo – czując, że nie mamy wyboru – znajdziemy sposób, by dokleić ją do naszego życia. „Twarz” zachęca, by skrócić dystans wobec obiektu niechęci. Odwracając się, nie pobrudzimy sobie rąk, ale też niczego nie zrozumiemy, ani tym bardziej nie zmienimy. Kiedy czytam, jak Szumowska wyznaje, że zrobiła film o czymś, co dotyczy także jej samej, to wreszcie czuję, że autorka filmu i gwiazda wywiadu to ta sama osoba. I pierwszy raz od wypowiedzi przy okazji „33 scen z życia” naprawdę jej wierzę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).