Po przyzwoitym otwarciu nowej trylogii przez J.J. Abramsa reżyser „Ostatniego Jedi”, Ryan Johnson, stanął przed fundamentalnym pytaniem: czy „Gwiezdne wojny” na zawsze skazane są na zjadanie własnego ogona? Przy całym rozmachu i doskonałym wyczuciu konwencji Kina Nowej Przygody, „Przebudzenie Mocy” było przecież delikatnie przenicowaną kopią „Nowej nadziei”. Gwiazda Śmierci w wersji 2.0, kolejna pustynna planeta czy nieustanne puszczanie oka do fanów serii za sprawą triumfalnego powrotu Luke’a, Hana i Lei zdawały się wyznaczać nieuchronną trajektorię dla kolejnych części sagi.
Scena imponującego lądowania statku kosmicznego, który finalnie okazuje się po prostu żelazkiem prasującym nowe szaty „młodego Lorda Vadera”, wiele mówi zarówno o trudnej sytuacji Johnsona, jak i jego próbie odnalezienia się w bądź co bądź odpowiedzialnej wobec współczesnej popkultury roli. Jak na dłoni widać miłość do serii i jej tradycji, której jednak obiecuje nie pozostać całkowicie wiernym. „Ostatni Jedi” to dzieło kogoś o osobowości kapitana Damerona: choć gra do jednej bramki z Rebeliantami, ma zawsze lepszy i bardziej efektowny plan rozwiązania każdego bieżącego problemu. Poe Dameron dostaje od przełożonej życiową lekcję, by w końcu zrozumieć, że wojny nie wygrywa się heroicznymi czynami, ale mądrą strategią i gotowością do ewakuacji, gdy tego wymaga sytuacja. Wydaje się, że Johnson ma też swój plan, jak złagodzić sceptycyzm starych fanów i nie wyzwolić go u nowych. Po nieco mroczniejszym i skromniejszym spin-offie wracamy do gmachu space opery w całej jej okazałości – wraca patos, eklektyzm stylistyczny, wizualny rozmach. To jeszcze nie zarzut – w końcu saga epickich pojedynków na miecze świetlne musi rządzić się swoimi prawami i nierozważnie byłoby oczekiwać tu totalnej rewolucji. Nie znaczy to jednak, że rozwiązania z „Łotra 1” ulotniły się bez śladu, ich powidoki wracają tu niestety nieraz i za każdym razem bardziej pulpowo: moralna dwuznaczność bohaterów „po jasnej stronie mocy”, heroiczne poświęcenia ludzi, w żyłach których nie płynie błękitna krew żadnego z międzygalaktycznych rodów i coś na kształt wojskowej taktyki wojennej.
Samobójcza misja, w „Łotrze” przygotowana niespiesznie i z reżyserskim namysłem, miała potężny emocjonalny efekt. W „Ostatnim Jedi” samobójcy (niektórzy niedoszli) tłoczą się jak lemingi szukające najwyższego klifu, w efekcie nie są niczym więcej niż kolejnym – czasem zablefowanym – szantażem emocjonalnym. Nie fabuła uczyniła „Łotra” najoryginalniejszą odsłoną serii, ale dramaturgiczna dyscyplina i wierność jednej stylistycznej dominancie. Czerpiąc z poprzednika, Johnson okazuje się niestety mniej pojętnym uczniem niż jego filmowy odpowiednik Poe – co tylko przypomina znany truizm, że w relacji ucznia i mistrza nie wszystko zależy od tego drugiego. Świetnie wyczuwa, w którą stronę się zwrócić, ale nie umie jeszcze patrzeć i wyciągać właściwych wniosków. To, co wygląda na brawurowe przetrącanie znanych wątków, bardzo szybko okazuje się monotonną próbą pożenienia nowego ze starym, a amplituda tych wysiłków jest bezpieczna i przewidywalna. Przeżywałam artystyczne déjà vu, mając jeszcze w pamięci „Loopera” – film zapowiadany jako przełom w narracjach o podróżach w czasie, który cierpiał z powodu zadłużenia się w wielu często sprzecznych ze sobą naukowych koncepcjach. Nie dawał przy tym większej frajdy ani fanom twardego SF, ceniącym przestrzeń dla własnych interpretacji, ani tym bardziej tym otwartym na międzygatunkowe eksperymenty pod warunkiem, że trzymają wewnętrzną spójność.
„Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”,
reż. Ryan Johnson. USA 2017,
w kinach od 14 grudnia 2017Przyznać trzeba, że jedno przekierowanie się Johnsonowi udało. Zamienienie spodziewanej historii o powrocie starego rycerza Jedi i podniesieniu morale Rebeliantów w walce z Imperium w opowieść o trudnej relacji mistrzów ze swymi uczniami: Luke’a z Rey i Kylo, Yody z Lukiem, Holdo z Poe. Każdy ze studentów musi tu pokonać jakieś swoje ograniczenie, a każdy profesor pogodzić się z porażką i znaleźć sposób, jak odejść z godnością. Emocjonalny wydźwięk psuje jednak często zupełnie niewiarygodne poprowadzenie wątku – jak pani admirał trzymająca swój plan w całkowitej tajemnicy tylko po to, by nauczyć czegoś wyszczekanego pilota; czasem wyjście postaci z roli w kluczowym momencie, jak Leia, która formułkę „niech moc będzie z tobą” wypowiada jakby życzyła miłego dnia, czy Luke strzepujący niewidzialny pyłek z płaszcza, gestem z domowego hiphopowego wideo, kręconego z udziałem dziadka i wnuczków. Na tle świetnie czujących swoje postacie Adama Drivera, Oscara Isaaca, K.M. Tran i Johna Boyegi stara gwardia z Markiem Hamillem i Carrie Fisher na czele sprawia smutne wrażenie honorowej obecności na zjeździe absolwentów.
Zmiana tonacji od zawsze była nieodłączną cechą „Gwiezdnych wojen”, ale eklektyzm to nie to samo co chaos. Rezygnacja z rozwiązań, które trącą myszką nawet w space operze, dużo lepiej odświeżyłaby obraz Johnsona niż nieustanne zezowanie raz na starą, raz na młodszą publiczność. Może teatralne do bólu gesty śmiesznego nawet w bezruchu Huxa, pompatyczne monologi Snoke’a czy kuriozalne, wizualne ekscesy, jak lot Lei w próżni w pozie Mary Poppins, powinny pozostać w nieodpieczętowanej kapsule czasu. Tam, gdzie Johnson wydaje się odpalać zaawansowane technicznie nowoczesne silniki, by pomknąć w nieznane, zbyt często drepcze w miejscu. Pewnie marzyłoby mu się triumfalne palenie starych ksiąg z mądrością Jedi przez fantomowego Yodę – stałoby się symbolem jego wysiłków – jednak niezmieniony od lat motyw muzyczny, którego nikt nie śmie choćby na nowo zaaranżować, wydaje się tu bardziej adekwatny. Reżyser i scenarzysta w jednym pozostaje zakładnikiem tradycji niczym przejęta panna młoda: jego fantazje nie wykraczają poza świętą maksymę „coś nowego, coś starego, coś pożyczonego i coś błękitnego” (w tym przypadku – coś czerwonego).