„Kto sieje wiatr, zbiera burzę” – mówi złowróżbnie mechanik Bill do Luke'a – jednej z głównych postaci filmu. Zdanie to mogłoby być przestrogą dla reżysera, który po poprzednim błyskotliwym filmie prezentuje, jak jego bohaterowie, tytułowe „drugie oblicze”. Nowy obraz Dereka Cianfrance'a znajduje się jakby na przeciwległym biegunie do kameralnej historii o rozpadzie miłosnego związku z „Blue Valentine”. Tym razem opowieść ma iście epicki rozmach; podzielona na trzy części narracja przytłacza, Cianfrance dodatkowo bezwstydnie często sięga po zbyt czytelne metafory. Koncepcja reżysera wydaje się anachroniczna, bardziej niż współczesne kino niezależne, przypomina rodzinne sagi produkowane seryjnie w Hollywood blisko pół wieku temu, reklamowane (w równie epickich trailerach) jako „opowieści o namiętnościach, przeciwnościach losu, grzechu, zemście i odkupieniu...” i innych wzniosłych uniwersaliach. Użycie podobnych środków w filmie o współczesnym Easy Riderze, który nieoczekiwanie zostaje ojcem i zarabia na rodzinę napadając na banki, z daleka wieje pretensjonalnym blamażem.
Nieprawdopodobne nagromadzenie dramatycznych sytuacji i towarzyszących im wyborów ujęto w mało elastyczne ramy samointerpretującej się symboliki – otwierająca scena cyrkowych wyczynów w klatce zwanej „Globe of Death” zapowiada miotanie się bohaterów w życiowej matni, pozowanie do rodzinnego zdjęcia za chwilę stanie się pocztówką z „cudownych lat”, a desperacka ucieczka Luke’a między nagrobkami przywołuje skojarzenia z nieuchronnością losu. Ten fatalizm z rozmysłem podkreśla przedziwnie patetyczna muzyka Mike'a Pattona, która wraz z pożyczonym od Gregoria Allegri chorałem „Miserere mei, Deus” z powodzeniem mogłaby stać się ścieżką dźwiękową religijnego filmu o męczeństwie św. Sebastiana.
Kontrapunktem dla tej ryzykownej stylistyki jest uważne wejrzenie w intymny świat bohaterów. Małomówny Luke zdaje się nosić w sobie kilku ludzi. Rwąca się na szwach koszulka, czarne spodnie w czaszki, zmultiplikowana piracka flaga i przerażająca ilość tatuaży czyni z niego uosobienie anarchii, ale gdzieś z głębi wyziera postawa oficera brytyjskiej marynarki – zdecydowanego, odpowiedzialnego i nie znoszącego sprzeciwu podwładnych. W tym ludzkim kolażu reżyser konsekwentnie kreśli obraz człowieka pozbawionego dziedzictwa, który rekompensuje sobie nieobecność ojca przez nadgorliwe poszukiwanie twardych wartości, jakby podpatrzonych w klasyce kina i literatury. Mimo sztafażu zmotoryzowanego macho, Luke'a cechuje raczej łagodny szowinizm przedwojennego dżentelmena, który za swój największy obowiązek uważa opiekę nad rodziną. Wypełnia go w sposób sumienny i narwany jednocześnie, na przestępczą drogę (oprócz nieprzeciętnej brawury kierowcy) spycha go nieustanne ignorowanie życiowego dobrodziejstwa stosowania półśrodków. Determinacja Luke’a uderza najbardziej nie w scenach napadów, ale wtedy, gdy z niezrozumiałą przekorą próbuje wcisnąć Rominie, matce swojego dziecka, łóżeczko. Avery, który wkracza na filmową scenę zaraz po zniknięciu z niej Luke’a, także ma silny instynkt samostanowienia. Wbrew oczekiwaniom ojca zostaje szeregowym policjantem, ale zbieg okoliczności ujawni status nieodrodnego syna tatusia. Avery jednak zawodowe ambicje zrealizuje na własnych warunkach. O ile Luke jest herosem „z innej bajki”, który kończy marnie w zderzeniu z rzeczywistością, Avery to przeciętniak, który zostaje bohaterem dnia codziennego.
„Drugie oblicze” przypomina śmiałą jazdę motocyklem – tylko niesamowita dyscyplina sprawia, że ta cała jazda na krawędzi nie kończy się malowniczą klęska. W trzecim akcie, w którym spotykają się synowie bohaterów, akcja coraz bardziej się wykoleja, a emocjonalne tętno spada, jednakże finalna konfrontacja Avery'ego i syna Luke’a przetacza nieoczekiwanie wszystko na właściwy tor. Badawcze, nie pozbawione empatii spojrzenie reżysera sprawia, że apokryficzna całość nie pożera olśniewających szczerością momentów.
Temat silnej międzypokoleniowej więzi w czasach, gdy obrazy o dysfunkcyjnych rodzinach stały się niemal filmowym podgatunkiem, musi mieć kuriozalny posmak. „Takich filmów już się nie robi” – chciałoby się powiedzieć. Jednak to nie nostalgia za dawnym kinem napędza silnik filmu Dereka Cianfrance'a, ale sama powaga w traktowaniu fundamentalnych wartości. Dzięki delikatnemu tylko przerysowaniu cech gatunkowych, „Drugie oblicze” przywołuje ducha klasycznego melodramatu, nieskażonego ani ironią, ani banalnym retrowirusem. Staranny montaż usuwa poza kadr niemal wszystko, co mogłoby spajać kluczowe momenty w liniową narrację, zostawia tylko to, co niezbędne dla zrozumienia motywacji bohaterów – ta epizodyczność łączy „Drugie oblicze” z „Blue Valentine”.
„Drugie oblicze”, reż. Derek Cianfrance.
USA 2012, w kinach od 24 maja 2013Cianfrance ma rzadki talent do opowiadania najprostszych historii z matematyczną precyzją, która uniemożliwia skwitowanie ich wzruszeniem ramion. W „Blue Valentine” dwa porządki czasowe były narzędziem rozumienia rozpadu bajkowego związku, pokazującym stopniowe zapominanie dobrych chwil i zasklepianie się we wzajemnej niechęci. Przeszłość i teraźniejszość, zrównane ze sobą w symultanicznej narracji, unaoczniały widzowi rzeczywistość dla bohaterów już niedostępną – dla nich atrofia uczuć była nieuchronna, a ostateczny koniec mógł być jedynie odpychany w czasie. Emocjonalny impet filmu rodził się w „Blue Valentine” właśnie z różnicy perspektyw bohatera i widza, między inercją tego pierwszego, poruszającego się po równi pochyłej, a bezsilnością drugiego, zamkniętego w błędnym kole potencjalnych rozwiązań. Świat ukazany w „Drugim obliczu” także podlega logice rekursji – dla każdego momentu, gestu czy motywacji można wyznaczyć jakiś czynnik sprawczy w przeszłości. Bohater, próbując pojąć ich sens, wpada w nieskończony przyczynowy regres, jak w znanym nerdowskim żarcie – „In order to understand recursion, you must first understand recursion”. O ile w poetyce „Blue Valentine” dwa czasy istniały obok siebie, w „Drugim obliczu” czas jest rzeką bez początku i końca. Wbrew pozorom o przenikaniu się światów ojców i synów Cianfrance opowiada podobnie – starannie budując trudny do zniwelowania dystans między bohaterem, który „robi to, co musi”, a widzem, który wie, że owa konieczność i fatalistyczny obraz świata jest jedynie złudzeniem – pokłosiem ograniczonej perspektywy. Zakończenie, które nie jest ani happy endem, ani triumfem mrocznego dziedzictwa, przypomina świetnie wykadrowane zdjęcie, piękny wycinek rzeczywistości, odsyłający do nie poznanej nigdy panoramy.