120 milionów sprzedanych płyt na całym świecie. 17 nagród Grammy – na 45 nominacji, co plasuje ją w czołówce wokalistek najczęściej docenianych przez amerykański przemysł muzyczny, obok Dolly Parton. Jeżeli o pozycji w show-biznesie świadczą liczby, to prosty rachunek potwierdza, że Beyoncé w ekspresowym tempie zbudowała potężne imperium. Co jest sekretem sukcesu pani Carter? Można ten fenomen tłumaczyć motywującym banałem z gwiazdorskich autobiografii – talent plus ciężka praca. Można szukać odpowiedzi w klasycznych branżowych mechanizmach – sukces każdej wysokobudżetowej gwiazdy to wynik skutecznie zrealizowanej strategii marketingowców, stylistów i producentów, prawda? Można inaczej. Historia kobiecego popu dzieli się na dwa rozdziały – do Lady Gagi i po Lady Gadze. Czas przed Gagą to dekady niepodzielnego królowania Madonny – kiepskiej wokalistki, ale sprytnej skandalistki z wybitnym darem przewidywania (i dyktowania) muzycznych trendów. Czas po Gadze to pięciolatka absolutnych rządów nowej królowej – lepszej wokalistki, równie sprytnej skandalistki, która debiutancką płytą błyskotliwie zdetonowała mitologię sławy, pozwoliła wierzyć, że jest Warholem swojego pokolenia i wprowadziła na listy przebojów mało wyrafinowaną muzykę taneczną. Mówiąc najprościej – przed Gagą każda chciała być jak Madonna (Britney Spears, Christina Aguilera), po Gadze każda chciała być jak Gaga (Rihanna, Nicki Minaj, Jennifer Lopez, nawet Kelis). Poza Beyoncé – wśród najlepiej opłacanych popowych wokalistek ona jest jednocześnie tą najbardziej osobną, zarówno umiejętnościami, jak i wizerunkiem, niekoniecznie budowanym na tanich prowokacjach.
Dziecko przeznaczenia?
Wczesne lata w życiorysie Beyoncé nasuwają wniosek – albo jest osobą o silnie zdefiniowanym powołaniu, albo ofiarą smutnego braku dzieciństwa. Chór szkolny, chór kościelny, zajęcia taneczne, konkursy wokalne, castingi, wreszcie talent show w publicznej telewizji. Pierwsza wygrana w wieku siedmiu lat, pierwsze poważne przesłuchanie rok później. Gdy zaczynała odnosić sukcesy z wokalną grupą dziewczęcą, ojciec dziewczyny – wcześniej skromny przedsiębiorca handlowy, który sprzedawał wyposażenie medyczne – zrezygnował z pracy i został menedżerem zespołu córki. Matka, fryzjerka, projektowała im stroje. Wywalczonym kontraktem nie cieszyły się długo, a przykra inicjacja w przemyśle muzycznym w konsekwencji doprowadziła do tymczasowej separacji rodziców wokalistki. Chwilowe zawodowe perturbacje przekuły w stabilną sytuację wydawniczą – gdy w 1996 r. podpisywały kontrakt z Columbia Records, już funkcjonowały pod nazwą Destiny’s Child. Debiutancki album zespołu sprzedał się umiarkowanie, druga płyta – niesiona największym do tej pory przebojem Destiny’s Child, piosenką „Say My Name” – cieszyła się już multiplatynowym wynikiem. Sytuacje zakulisowe jednak nie pozwoliły w pełni celebrować triumfu w notowaniach bestsellerów. Gdy Destiny’s Child stawały się jednym z najpopularniejszych zespołów lat 90. ubiegłego wieku, media traktowały Beyoncé jak modelową dziewczynę do bicia. Była córką apodyktycznego menedżera, który usuwał ze składu wokalistki trudne we współpracy i zatrudniał te bardziej potulne – za co publicznie obrywało się jego, już wtedy walczącej z depresją, córce. Depresją, o której opowiedziała dopiero kilka lat później, bo bała się, że nikt jej nie uwierzy – w końcu właśnie odbierała swoje pierwsze Grammy. Kilka dobrze odnotowanych singli później Destiny’s Child zawiesiły działalność.
Pani Carter na celowniku
Czas w girlbandzie przyniósł jej pierwszą popularność, ale okupioną skandalem – usuwane przez faworyzującego pierworodną menedżera członkinie grupy dochodziły sprawiedliwości w sądzie. Solową karierę wokalistka budowała już na neutralnym wizerunku. Jest połową najważniejszej power couple amerykańskiej branży muzycznej, a media biznesowe regularnie analizują strategię, według której zbudowała międzynarodową markę – ale o jej prywatnym życiu wiadomo tylko tyle, ile sama chce powiedzieć. Przyjaźni się z Barackiem Obamą, jest symbolem Ameryki pod jego rządami, śpiewała na inauguracji prezydentury – ale nie wdaje się w publiczne dyskusje o polityce, żeby nie zdystansować do siebie fanów o odmiennych poglądach. To, co na scenie, od tego, co poza nią, odcięła zresztą stworzonym na potrzeby przełomowego solowego albumu „I Am… Sasha Fierce” alter ego. To już lekcja ewidentnie wyciągnięta z kariery Davida Bowiego. Tyle że kiedy Bowie wcielał się w Zyggy’ego Stardusta, rockmana z kosmosu, podważał statutowy atrybut muzyki rockowej – wiarygodność, polegającą na pełnej zgodności estrady i życia. W muzyce pop wiarygodność nie obowiązuje – pop jest przede wszystkim umiejętnością kreacji, i tak wykreowana przez Beyoncé Sasha Fierce miała być – zdaniem gwiazdy – „zbyt agresywna, zbyt silna, zbyt seksowna”.
Beyoncé wykorzystuje seksualność inaczej niż największe gwiazdy w historii popu – Madonna przełamywała tabu, bo wiedziała, że tak się najlepiej zarabia, androginiczna Gaga prowokacyjnie funkcjonuje poza płcią, a u Beyoncé seksualność to część manifestu girl power, filozofii samoświadomości i niezależności. Takie piosenki jak „If I Were a Boy” czy „Single Ladies” (hymn samodzielnych) awansowały ją na pozycję pierwszej feministki bestsellerowego popu. Nawet jeżeli jej feminizm nie ma nic wspólnego z faktycznym zaangażowaniem w walkę o prawa kobiet, jest co najwyżej świadomie wybraną retoryką, która pozwala zdobyć określoną grupę fanów, to i tak wyróżnia ją spośród najbardziej wpływowych wokalistek na świecie, które swoją pozycję zawdzięczają przede wszystkim asekuracyjnemu niewikłaniu się w żadne ideologie. „Wkurza mnie, że kobiety nie mają tylu możliwości, ile mają mężczyźni – albo pieniędzy. A nie oszukujmy się, to pieniądze dają mężczyznom prawo decydowania o całym tym show. To oni definiują nasz system wartości, określają, co jest sexy i kobiece – co jest bzdurą. Tu w ogóle nie chodzi o równe prawa, a o stan umysłu. Musimy zmienić sposób, w jaki same siebie postrzegamy”.
Słuszne? Ważne? Wystarczyło, by najpierw zostać rzeczniczką dziewczyn świadomych własnej wartości, single ladies, a potem zirytować feministyczne blogerki. Warszawskim występ Beyoncé na festiwalu Orange jest jednocześnie przystankiem w światowej trasie koncertowej zorganizowanej pod szyldem Mrs. Carter Tour. Zorganizowanej z przepychem właściwym popowym widowiskom (multimedialne projekcje, efekty pirotechniczne, wyzywająca choreografia), ale – podobno – pod niewłaściwym hasłem. W internecie zawrzało, bo Beyoncé dziś oficjalnie tytułuje się żoną swojego męża (Carter to prawdziwe nazwisko Jaya-Z), rzekomo składając broń. Czy faktycznie dopuściła się zdrady ideałów i wybrała patriarchalną podległość? I czy w ogóle jest to sytuacja warta zamieszania, jakie sprowokowała? Nawet jeśli, to wyłącznie dlatego, że pokazuje jak ryzykowne może być pogrywanie z własnym wizerunkiem. Tylko która z konkurencyjnych wokalistek odważyłaby się podobnie zaryzykować?