Gigi w L.A.
kadr z klipu Jose Wolffa

Gigi w L.A.

Angelika Kucińska

Z drugiego planu na szczyt alternatywnych podsumowań. Choć autorska dyskografia Julii Holter sugeruje błyskotliwą karierę, ta dziewczyna pracowała na sukces latami

Jeszcze 2 minuty czytania

Choć własną płytą zadebiutowała dopiero w 2011 roku, na kalifornijskiej scenie alternatywnej była znana już od dłuższego czasu – nagrywając utwory na liczne kompilacje i grając w zespole Lindy Perhacs, folkowej wokalistki z lat 70., której drugie koncertowe życie i przywileje pionierki sprezentowała niedawna moda na freak folk. Nabrała obycia na scenie, podszkoliła warsztat, poznała branżę – przygotowała grunt pod samodzielną karierę. Skrajnie samodzielną – dwie pierwsze płyty nagrała zupełnie sama, nie miała też za dużej konkurencji na rynku, bo muzyka Julii Holter nie wpisuje się w żadne bieżące mody. Holter nagrywa koncept albumy, dziś jednak rzadkość; spójne, choć eksperymentalne brzmieniowo i nafaszerowane literackimi tropami. Zresztą, co tam albumy, cała trylogia Holter układa się w jeden wielki koncept – polegający na oswajaniu teoretycznych sprzeczności, sojuszu dwóch polaryzujących światów, klasyki i współczesności, awangardy i popu, rzeczywistości i literackiej fikcji.

Forma i treść

Albo: intuicja i intelekt. Albo: emocje i wizja. Umiejętność godzenia perspektyw być może ma w genach. Ojciec Holter jest zaangażowanym społecznie muzykiem folkowym (i jak podkreślają wszystkie biografie – wystąpił kiedyś u boku legendarnego barda Pete’a Seegera), matka – wykładowczynią akademicką. Sama Holter studiowała kompozycję na kalifornijskiej CalArts i przyznaje, że klasyczne wykształcenie determinuje sposób, w jaki dziś pisze, choć przed popadnięciem we wpojone opresyjną edukacją w konserwatorium schematy uchroniły ją szerokie zainteresowania muzyczne. „Działam intuicyjnie, ale również sporo myślę o formie. Latami studiowałam klasyczny fortepian, ale w tym czasie słuchałam też dużo popu. Nie mam zdefiniowanego muzycznego gustu, podczas gdy wiele osób, z którymi studiowałam, słuchało wyłącznie muzyki poważnej. Z drugiej strony uważam, że warto jest postudiować muzykę, chociaż trochę. Ale nie jestem akademikiem” – mówiła kilka lat temu w wywiadzie dla serwisu Pitchfork.

Formalnie osobne albumy Holter są z jednej strony świadectwem gigantycznej wyobraźni i wszechstronnego osłuchania, z drugiej – absolutnego egocentryzmu. Artystka nie zagapia się na masowe trendy, nie czuje się częścią lokalnej sceny. „Porównują mnie do innych muzyków z Los Angeles, z którymi nigdy nie pracowałam, albo pytają o etykietki, których sama nie rozumiem. Nie jestem na bieżąco z muzyką, ale staram się nadrabiać. Pochłania mnie mój własny świat. LA ma w sobie tajemnicę. Żyjemy w enklawach. I według mnie to dobrze, każdy ma przestrzeń, w której może być sobą.”

Jej enklawą było studio w sypialni – tak nagrała dwie pierwsze płyty. I wygrała, bo nie są to albumy koniecznych ograniczeń, a skutecznie wykorzystanych możliwości. Holter wydaje się być imponująco świadoma zarówno celu brzmieniowych poszukiwań, jak i elokwentnie konstruowanej treści. Debiutanckie „Tragedy” odwoływało się do jednego z dramatów Eurypidesa, najnowsze „Loud City Song” nawiązuje do opowiadania Colette „Gigi” i zrealizowanego na jego podstawie musicalu.

Ambient i pop

Trzecią płytą Julia Holter osiągnęła mistrzowski poziom w godzeniu dwóch skrajnie różnych gatunków – sprzecznych ideą i strukturą. Z jednej strony plastycznie abstrakcyjny ambient, z drugiej – operujący melodycznym konkretem i dramaturgicznym schematem, uniwersalny i przystępny pop. Eksperyment i bogate w niuanse brzmienie kontra czytelny refren. Zafascynowana praktyką field recording, od początku umieszcza na swoich płytach dźwięki otoczenia – odgłosy zarejestrowane na dworcu kolejowym, fajerwerki nagrane w trakcie obchodów 4 lipca, podsłuchane rozmowy. W jednym z utworów z nowej płyty słychać odgłosy gry w berka (żeby uzyskać odpowiedni efekt, weszła z przyjacielem na dach budynku w jednym z parków w LA). Detale nadają płytom Holter naturalny, organiczny charakter, skracają dystans, budują intymną atmosferę, wnosząc jednocześnie element spontaniczności w przeintelektualizowaną całość.

Nie wytykam przeintelektualizowania, akceptuję to. Holter nie komponuje wyłącznie głową, ale na pewno komponuje z głową. Dlatego jej płyty – ze zdecydowanym naciskiem na „Loud City Song” – imponują nie tylko brzmieniowym zamysłem, przemyślaną narracją i nieoczywistymi inspiracjami, ale również stymulującym wyobraźnię, niemal filmowym efektem. Tu wszystko jest po coś, nie ma przypadków. Holter nie traktuje płyty jako zestawu pojedynczych piosenek, to skończona całość. A dowodem niech będzie fakt, że pierwsza piosenka, inspirowana sceną z musicalu „Gigi”, powstała jeszcze w trakcie pisania utworów na „Ekstasis”, poprzedni album kompozytorki, nijak jednak nie pasowała do tamtego materiału, dlatego stała się pretekstem do stworzenia zupełnie nowego wydawnictwa.

Rzeczywistość i fikcja

Skromnie przyznaje, że wszystkie odniesienia do literatury to sprytny kamuflaż – nie czuje się dobrą autorką tekstów i gdyby nie sięgała po cudze historie, musiałaby opowiedzieć własną, a na ekshibicjonizm nie jest jeszcze gotowa. „Jeszcze nie teraz, nie na tym etapie. Nie że w moim życiu brakuje dramatycznych zwrotów akcji, ale co niby miałabym opowiedzieć? Pisanie o swoim życiu wydaje mi się bardzo nudne.” Dlatego punktem wyjścia do napisania „Loud City Song” było opowiadanie Colette i jej musicalowa, nagrodzona Oscarem ekranizacja Vincente'a Minnellego. Holter wykorzystała nie tylko treść – nonkonformizm głównej bohaterki i feministyczny wydźwięk opowiadania, nawet jeżeli dziś wydaje się on mało aktualny i banalny – ale i rozwiązania formalne, bo jedna ze scen musicalu skłoniła ją do uchwycenia w muzyce dynamiki międzyludzkich relacji. Ale tego można dowiedzieć się głównie z wywiadów – Holter zapożycza dyskretnie, tak aby brak znajomości historii wyjściowej (niezależnie od tego, czy akurat jest to grecka tragedia, czy zakurzona francuska powieść) nie przeszkodził płycie. Świadomość kontekstu dopełnia odbiór, ale jej brak go nie utrudnia.

Zresztą pomimo subtelnych odniesień do pensjonarskiej noweli, „Loud City Song” jest płytą współczesną – a jej aktualny wymiar buduje już sam tytuł. Holter zafundowała Gigi podróż w czasie i przestrzeni – a intensywna, hałaśliwa wielkomiejskość posłużyła jako metafora natężenia współczesnego świata, emocji, relacji, mediów, kultury obsesyjnego podglądactwa. „To płyta o poczuciu bycia bombardowanym plotkami. Wchodzisz na Huffington Post i widzisz, że największą popularnością nie cieszą się poważne artykuły, a teksty o tym, ile waży Kim Kardashian. W telewizji z kolei najgłośniejsze są reklamy.”

Ona też posmakowała rozgłosu – w skali mikro oczywiście – bo jej druga płyta była jednym z najbardziej entuzjastycznie przyjętych wydawnictw ubiegłego roku. Trochę na wyrost. Ale już po premierze „Loud City Song” nikt nie podsumuje muzyki Julii Holter krzywdzącym hasłem „wiele hałasu o nic”. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.