Samotność z irokezem
fot. Marcin Nowak

Samotność z irokezem

Rozmowa z Dorotą Masłowską

Samotność bankowca z irokezem jest zupełnie inną samotnością niż samotność twórcy. Po pierwsze, bankowiec nie zna tylu bolesnych słów, żeby ją nazwać

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Zawód pisarza łączy się z kwestią samotności, czy też odosobnienia. Z jednej strony potrzeba tego odosobnienia, żeby się skoncentrować, żeby pracować — niektórzy wprawdzie piszą na swoich notebookach w Starbucksach czy innych kawiarniach, ale to chyba raczej inscenizacja niż praca…
DOROTA MASŁOWSKA:
Budziłabym śmieszność we własnych oczach, gdybym pisała publicznie! Dla mnie to brzmi jak tautologia, piszący pisarz…

No właśnie, do tego transu, o którym mówiłaś, który jest konieczny przy pisaniu, potrzeba skupienia. A ono wymaga zamknięcia za sobą drzwi, pewnego odosobnienia. Z drugiej strony wydaje mi się, że kondycja pisarza to wręcz laboratoryjny przykład podstawowych dylematów człowieka, takich jak granice pomiędzy potrzebą samotności a potrzebą kontaktu z innymi ludźmi. Chociaż może to dotyczy bardziej „idealnego typu” pisarza, bo pewnie rzadko kto dzisiaj może sobie pozwolić społecznie i finansowo na to, żeby mieszkać na odludziu i zajmować się tylko pisaniem książek.
Wydaje mi się, że idea zajmowania się tylko i wyłącznie pisaniem książek jest nieco przegrana. Dlatego że pisanie wymaga jednak kontaktu ze światem, dogłębnej obserwacji, pełnego uczestnictwa w nim. Przynajmniej w moim wypadku absolutnie nie da się pisać z dala od świata. Moim zdaniem człowiek sam w sobie, wyrwany z kontekstu, jest strasznie nudny. Pisanie jest zawsze podrzędne wobec życia i zależne od niego. To jest bardzo ciekawe zagadnienie. Ja na przykład, z całą tą swoją indywidualnością, odszczepieństwem, bardzo źle funkcjonuję w samotności. Te okresy mojego życia, w których byłam sama, żyłam sama — wspominam źle i wcale nie twórczo, mimo że miałam wtedy do dyspozycji „oceany wolnego czasu”, które teoretycznie umożliwiają nieskrępowaną twórczość i teoretycznie są sytuacją idealną, by pracować tak zwany cały czas. Mimo że mogłam, wcale wtedy nie pisałam; nie miałam czego trawić, nie miałam czego przerabiać, do czego się ustosunkowywać, po prostu nie miałam tworzywa. Być może moja konstrukcja psychiczna jest taka, że potrzebuję rodziny, także do tego, by pisać, potrzebuję ważnego punktu odniesienia. Paradoksalnie konieczność dostosowania się do godzin szkoły mojej córki narzuca mi bardzo konkretny tryb dnia, w którym potrafię dużo zrobić właśnie dlatego, że on ma swoje punkty: odprowadzenie do szkoły, przyprowadzenie ze szkoły, posiłki…

Nie traktujesz tego jako więzienia, nie wyobrażasz sobie, ile byś mogła zrobić, gdybyś była samotną kobietą? To rojenie o samotności można śmiało skonfrontować z rzeczywistością na stypendiach literackich.
W Berlinie, gdzie byłam na stypendium DAAD, było inaczej, bo pojechałam tam z rodziną, ale rezydencja dla pisarzy, w której byłam w Ameryce, jest tego dobrym przykładem. Tam były idealne warunki, żeby pisać od rana do wieczora, nie trzeba było nawet poświęcać czasu na przygotowanie posiłku. Żyliśmy tam w kompletnym odosobnieniu, bo nawet jeśli ktoś by chciał gdzieś pojechać, zmarnować trochę czasu, to nie za bardzo było gdzie, poza paroma kmartami. I ta sytuacja, pozornie idealna, może zamienić się w koszmar, w „Lśnieniu” — wstajesz rano i masz przed sobą nie podzieloną niczym otchłań bez żadnych przegródek, żadnych odskoczni. To jest jak zły sen: obudzić się rano i musieć pisać bez przerwy. I jeszcze coś, co powiedział Wojciech Kuczok: „Na tym stypendium jest za dużo mnie”. Nieprzebrane łany ciebie, wszędzie ty, do zrzygania.

No tak, a rodzina daje umocowanie przez konieczność wykonywania pewnych zadań.
Tak, i bardzo ważne jest, że to jest ko n i e c z n o ś ć, a nie m o ż l i w o ś ć.

Nie wymyślasz sobie jakichś aktywności typu: „a, pójdę do Łazienek na spacer”, tylko musisz coś zrobić.
Tak, i nie ma od tego odwołania, nawet myślisz o tym z niechęcią, z irytacją, ale to jest dobre, że   m u s i s z to zrobić. Poza tym rodzina daje ten komfort i ma tę niezaprzeczalną wartość, że jest to realna konstrukcja fizyczna i duchowa, która daje poczucie równowagi. Co jest niezwykle ważne, kiedy nurzasz się w tych niczym nie ograniczonych otchłaniach sztuki. Bo kiedy to nurzanie się przynosi owoce w postaci dzieła sztuki i kiedy to dzieło sztuki ma okładkę i kartki, na których jest cała twoja dusza — wszystko, co masz, wszystko, czym jesteś — zostanie źle ocenione, skrytykowane, czy choćby niedocenione, to jesteś w zasadzie na krawędzi, całe twoje jestestwo zostaje podane w wątpliwość. Taka sytuacja może zabić. Wpadasz do domu rozdygotana, chcesz się samookaleczać, a oni mówią: daj spokój, zrobimy ci chleba z serem. To jest bardzo dobre. W ogóle jest tu jeszcze inny temat: przeciążeń psychicznych związanych z bezustannym byciem ocenianym, komentowanym od wyglądu po ogólną jakość naszej istoty. I to nawet wtedy, kiedy oceny są korzystne. Ostatnio u Palhaniuka przewinął mi się gdzieś taki passus, że wysoki poziom pochwał zawsze powoduje pojawienie się równoważącej dawki samonienawiści i destrukcji, jakby nasza samoocena zawsze dążyła do równowagi.

Brak rodziny może powodować, że zacierają się granice — książka, czy też inne dzieło, które tworzysz, rozrasta się, zaczyna nad tobą panować. Mówiłaś o śmierci, o tym, że jeśli artysta spotyka się z niezrozumieniem i nie ma amortyzacji, może go to zabić. Komuś, kto czyta tę książkę, może się wydawać, że takie określenie jest wynikiem naszej egzaltacji, ja jednak sądzę, że nawet jeśli taka sytuacja nie kończy się samobójstwem, to można umrzeć, nie popełniając go. Są ludzie, którzy niby żyją, ale w dużej mierze są martwi — śmiercią można nazwać depresję, alkoholizm, czy też inne rodzaje bycia obumarłym.
Tak, to prawda. Obumarłym albo po prostu ogłuszonym, znieczulonym, odmawiającym życia. Wydaje mi się też, że tutaj widać specyfikę pracy pisarza na tle innych zawodów artystycznych (nie mówiąc już o zawodach nieartystycznych). Muzyka, malarstwo, sztuki plastyczne, taniec to są metafory. Tymczasem słowo — o ile nie piszesz książki historycznej, biograficznej albo naukowej — jest najbardziej pierwotną tkanką, wyrwaną z twojego serca; lepisz książkę z bardzo intymnej substancji, z siebie samej. Pisanie to bardzo intymny proces: sprzedajesz siebie, kupczysz swoją psychiką, duchowością, najbardziej intymnymi rzeczami, obnażasz swoją esencję. W związku z tym odrzucenie przez krytykę albo choćby brak aprobaty (a w niektórych przypadkach aprobata niewystarczająca, nieotrzymanie literackiej Nagrody Nobla), brak oszałamiającego sukcesu może doprowadzić do różnie pojętej śmierci, do gnicia psychicznego.

Istnieje zjawisko przemotywowania, na przykład u sportowców, gdy są przed bardzo ważnymi zawodami — nie mówię tutaj o dopingu chemicznym, tylko o psychicznym przemotywowaniu, które polega na tym, że pomimo iż są świetnie przygotowani, pozornie w bardzo dobrej formie, to są niemalże sparaliżowani. Wydaje mi się, że to samo może się przydarzyć twórcy, kiedy nie jest umocowany w jakichś koniecznościach. Jest bowiem sam wobec oceanu białych kartek papieru, czy też oceanu w Wordzie, oceanu siebie samego.
Tak, i myślę, że słowo „przemotywowanie” jest trafniejszym słowem niż „ambicja”. To nie jest zwykła ambicja, zwłaszcza że startujesz w konkursie, który ocenia nie umiejętność tańca, nie to, jak wysoko podskoczysz, tylko jądro ciebie — tak jak mówiłam, książka jest zrobiona z tak intymnej tkanki, że oceny tej książki są ocenami twojej wartości — już nawet nie jako człowieka, tylko metafizycznej cząstki twojej duszy. 

No tak, i patrząc w ten sposób, to faktycznie, gdy dostaniesz trzy gwiazdki na sześć — pojawia się wątpliwość: po co żyć?
Zwłaszcza że ten konkurs ma bardzo kapryśne jury. 

Mówiłyśmy o tym, co daje artyście rodzina, ale myślę też, że można zaryzykować stwierdzenie, że nawet jeśli masz rodzinę i jesteś mocno umocowana w rzeczywistości, to fakt, że jesteś artystką, i tak daje ci pewną pulę samotności. Samotności, której nie podzielisz z rodziną — oni mogą cię wspierać, mogą ci przynosić kawę i herbatę, czytać fragmenty i mówić, że są wspaniałe, podrzucić jakieś słowo, ale mimo to, w samym sednie tej pracy, jesteś sama.
Wiesz, chodzi mi po głowie, że tak naprawdę każdy człowiek jest ekstremalnie sam, tylko że może po prostu w przypadku twórcy — nie tylko pisarza — to jest takie ewidentne i uderzające? Może ludzie, którzy pracują w banku i ciągle z kimś gadają, interreagują, nie przykładają do tego takiej wagi, nie myślą tak często jak my o tym, że samotność jest kondycją człowieka? 

Twórcy codziennie przypominają sobie o tej samotności, bo ona się łączy organicznie z ich pracą — pracując w banku, pewnie nie musisz ciągle o tym myśleć, musisz pamiętać o innych sprawach. A po pracy możesz iść do kina.
Czyli samotność bankowca jest zupełnie inną samotnością niż samotność twórcy?

No właśnie? Chyba inną? Co przypomniało mi podróż irokeza, o której mówiłyśmy — od punka do bankowca. 
Samotność bankowca z irokezem jest zupełnie inną samotnością niż samotność twórcy z irokezem tudzież bez irokeza. Po pierwsze, bankowiec nie zna tylu bolesnych słów, żeby ją nazwać, i już przez to jest do przodu, że nie potrafi tak okrutnie sam sobie o tym opowiedzieć. Po drugie, prawdopodobnie inaczej obsługuje swoją samotność — ona często oznacza po prostu, że nie ma z kim pójść do klubu… 

…i że jeśli umówi się na babski wieczór, to coś się zmieni. Że pomoc może przyjść z zewnątrz, jak ibuprofen na ból głowy. A pisarzowi lub innemu twórcy babski ani męski wieczór raczej nie pomoże.
Nie bez znaczenia jest to, że praca pisarza jest aspołeczna i azespołowa. Ale chyba ten bankowiec budzi nasz dystans.

Z jednej strony dystans, a z drugiej — zazdrość.
Nie, ja mu nie zazdroszczę. Po pierwsze, potrafię liczyć góra do stu. A po drugie, bankowiec z irokezem jest metaforą sposobu, w jaki nie potrafiłabym żyć — czyli pracować od rana do dziewiętnastej. 

A potem iść na jogę.
We wtorek na jogę, w piątek na imprezę. Jest coś w tym, że takie życie wydaje mi się magiczne, bo jest gotowe, ustalone, ale z drugiej strony mam wielką potrzebę samosterowności i tego, żebym mogła w każdej chwili zewsząd wyjść. To jest dla mnie bardzo ważne, więc jakakolwiek praca w określonym wymiarze godzin jest dla mnie złym snem. 

Ale czy nie jest tak, że w innych dziedzinach sztuki — jak muzyka (grana w zespole), nie mówiąc o filmie czy teatrze — ważne jest spotkanie, grupa. Słyszałam, jak jakiś aktor mówił, że najbardziej lubi w teatrze próby, rozmowy, spotkania. Do mnie to jakoś przemawia.
To zawsze było moim marzeniem, dopóki nie doświadczyłam pracy w teatrze i w filmie, wyobrażałam sobie, że spotkanie z innymi twórcami, wspólne lepienie — to musi być ekstaza. Ale okazuje się, że  przynajmniej w moim przypadku — to udręka. Trzeba przekonywać innych do swojej wizji, trzeba coś proponować, uzgadniać, zawierać kompromisy, trzeba pracować na czas. Jeszcze opcja rozmowy „jeden na jednego” może być dla mnie twórcza i podniecająca, ale spotkanie z grupą już nie. Może dla reżysera kierującego zespołem to jest podniecające, tak jak dla dziecka zabawa lalkami, które może ustawiać i którym może wkładać słowa w usta, sterować ich zachowaniem. Ale to nie Moja bajka. Czytałam kiedyś tekst o Agnieszce Osieckiej, o tym, że po reżyserii w Łodzi nie chciała pracować w tym zawodzie, bo sprawiało jej przykrość wydawanie poleceń. Ja się z tym identyfikuję; dlatego moja praca z aktorami nie jest twórcza, bo nie wyobrażam sobie, żebym mogła komuś kazać zrobić coś, czego on sam zrobić nie zamierzał. Sama też nie trawię poleceń, polecenie wydaje mi się małą zbrodnią. Jestem kreatywna wyłącznie w trybie „ukrycia się w kącie” i w wyabstrahowaniu od jakichkolwiek grup, zespołów i stowarzyszeń.

Fragment pochodzi z wywiadu-rzeki, „Dusza światowa”, który ukaże się we wrześniu w Wydawnictwie Literackim.











Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.