AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Z Twojego reportażu o Marlenie Dietrich z „Wysokich Obcasów” z lipca 2004 roku zapamiętałam kontrast: pomiędzy chlorem, który Dietrich woziła ze sobą i którym szorowała łazienkę w hotelu „Bristol” (gołymi rękoma) a opisem jej sukni. Zapamiętałam ten reportaż właśnie przez to przeciwstawienie faktur: szorstkie/delikatne. Kontrast jako zasada kompozycyjna jest moim zdaniem bardzo widoczny w całej Twojej książce – czy tak to sobie zamierzyłaś, pisząc „Marlene”?
ANGELIKA KUŹNIAK: Może podświadomie. Na początku miałam tylko kartkę z notesu Dietrich i niewielką wiedzę o Marlenie. Byłam jej ciekawa, ale nie chciałam pisać o niej na kolanach. Kontrast? Istnieje, bo Dietrich jest człowiekiem z krwi i kości, to nie tylko diwa w płaszczu z łabędziego puchu, ale też kobieta, która tęskni za córką, kocha się w mężczyźnie, który nie chce należeć do niej, szoruje chlorem łazienki.
Skąd miałaś kartkę z jej notesu? Z Muzeum Filmu i Telewizji na Potsdamer Platz w Berlinie?
Wszystko zaczęło się od piosenki „Allein in einer großen Stadt”. Wykonanie z 1972 roku. Marlena śpiewa w niej słowo „banal” w taki sposób, że poczułam jakby głaskała, a jednocześnie zostawiała ślady pazurów. Czasem, żeby o kimś napisać, wystarczy mi jedna rzecz, szczegół. Może być to zdjęcie, na którym ktoś uśmiecha się tak, jak lubię. Zdanie, nawet jeśli wypowiedziane prawie szeptem.
W 2000 roku pojechałam do Berlina. Wiedziałam już, że przy wspomnianym przez ciebie muzeum jest miejsce, gdzie znajdują się rzeczy Dietrich. Silke Ronneburg, która tam pracuje, pokazała mi notes Marleny. W nim znalazłyśmy kartkę z kilkoma polskimi nazwiskami: Cybulskiego, ale też Małgorzaty Semil i Barbary Kotarskiej z PAGARTU. To był początek. A do napisania reportażu zachęciła mnie Małgorzata Szejnert.
Jak wygląda to muzeum?
Nie ma tam półek przykrytych płachtą kurzu ani staruszki, która pilnuje tych zbiorów i kuśtyka wzdłuż regałów, trzymając w dłoni olbrzymie tomisko wspomnień Marleny. Choć tak sobie to wyobraziłam. Jest bardzo nowocześnie, tyka miernik poziomu wilgotności, dokumenty i zdjęcia trzeba przeglądać w rękawiczkach. Ale jest i drugi oddział tego archiwum. Nazywam go tekstylnym. Tam wzdłuż olbrzymich metalowych regałów stoi kilkanaście manekinów, każdy z nich ma twarz Marleny Dietrich i wszystkie ubrane w jej kostiumy. Stoi też ogromny stół, a na nim kolekcja jej butów. Czy wiesz, jakie miała małe stopy?!
Można otworzyć kufry, a przy odrobinie szczęścia znaleźć zapach jej perfum, choć dużo częściej znajduje się jedynie zapach kurzu i zetlałego papieru.
I właśnie poprzez rzeczy ją opisujesz. Nie tylko ubrania, ale także naklejki na walizki z różnych hoteli, jajecznicę na kostce masła, którą robiła wnukom, etc.
Bo to jest reportaż, a w reportażu to właśnie szczegół opisuje bohatera lepiej niż przymiotniki, których zresztą nie lubię i staram się unikać. Napisałam kiedyś tekst o żydowskim tancerzu Rubinsteinie. W jednej scenie Rubinstein zaczyna tańczyć flamenco na ulicy i ten taniec najlepiej go określił. Tak było z Marleną, szukałam szczegółów, które mówiłyby o niej najwięcej, może na zasadzie kontrastu, tak jak mówisz: chlor, rękawiczki, które mają ukryć zniszczone dłonie. Pisząc, czytałam „Marlene” na głos, żeby usłyszeć rytm zdań.
Angelika Kuźniak
Ukończyła kulturoznawstwo na Uniwersytecie Europejskim we Frankfurcie nad Odrą (studiowała także lingwistykę na Universita degli Studi di Macerata we Włoszech). Od 2000 roku współpracuje z „Gazetą Wyborczą”. Dwukrotnie uhonorowana nagrodą Grand Press (2004: wspólnie z Włodzimierzem Nowakiem za „Mój warszawski szał”; 2008: za „Zabijali we mnie Heidi”). Współautorka dwóch reportaży: „Noc w Wildenhagen” i „Mój warszawski szał”, zamieszczonych w nominowanym do Nagrody Nike tomie Włodzimierza Nowaka „Obwód głowy” (współpracowała z Nowakiem także przy powstaniu tytułowego reportażu). Jej teksty zostały przełożone na niemiecki („Die Nacht von Wildenhagen. Zwölf deutsch-polnische Schicksale”, Eichborn 2009) i na rumuński („Mój warszawski szał” Lettre Internationale).
Podoba Ci się słuchowisko na podstawie „Marlene” w Trójce?
Tak, teraz bardzo. Choć na początku trochę się buntowałam. Zastanawiałam się, czemu wszyscy myślą, że Marlena mówiła takim tonem? Ale Maria Seweryn jednak niezwykle pięknie i uważnie zinterpretowała ten tekst. Podświadomie chciałam walczyć ze stereotypami dotyczącymi Dietrich. Bo z czym się kojarzy Marlena? Z ikoną homoseksualistów? Z kochankami? Może trochę z przekory nie napisałam nic o tym? Nie, nigdy mnie to specjalnie nie zajmowało. Dla mnie ważniejsze są zmarszczki na szyi, smutek, z jakim Marlena staje przed Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie, jej rozdarcie, kiedy śpiewa podczas wojny dla aliantów, a to właśnie alianci bombardują JEJ Berlin, w którym ciągle mieszka JEJ matka. Chciałam pokazać przede wszystkim pruskość Marleny, dyscyplinę – zrobiłam to, opisując jej wizyty w Polsce: koncerty, przygotowania. Poza tym ważne były Niemcy oraz stosunek matka-córka. W drugiej części książki – samotność, ale też nieustanne dążenie do perfekcji, praca nad legendą. Pod koniec życia Dietrich poprawiała na przykład zapiski sprzed kilkudziesięciu lat.
Historia wydaje mi się kluczowa dla zrozumienia postaci Marleny Dietrich – to, że była antynazistką, że opowiedziała się przeciwko III Rzeszy i występowała dla aliantów, także na froncie, za co ją nienawidzono w Niemczech długo po wojnie. Piszesz, że kiedy byłaś kilka lat temu na cmentarzu w Berlinie, rozmawiałaś z ludźmi, którzy wciąż nazywali ją zdrajczynią. To naznaczyło jej los i żaden sukces ani futra od Diora nie mogły zmienić faktu, że Marlena spędziła część życia na wygnaniu, że była emocjonalnie bezdomna.
I nigdy się do tego nie przyznała. Kiedy w 1960 roku podczas koncertów w Berlinie Niemcy nazywają ją „zuchwałą dziwką”, „zdrajczynią”, dzwoni do niej de Gaulle i mówi: „Proszę wrócić do Paryża”. A co robi Marlena? Przypina do czarnej sukienki wstążkę Legii Honorowej i schodzi na konferencję prasową. Uwielbiam jej przekorę. Nie wierzę, że nie cierpiała z powodu tego, jak Niemcy ją przyjmują. Przecież przyjechała do Domu, do ukochanego Berlina. Po tych koncertach wiedziała, że już nigdy nie będzie mogła wrócić tam na stałe.
Angelika Kuźniak, „Marlene”.
Czarne, Wołowiec, 208 stron,
w księgarniach od października 2009Na innej konferencji prasowej zapytano ją: „Czy Niemcy dla Pani umarły?”, odpowiedziała „Nie, to byłoby niemożliwe (…). Nawet obumarłe drzewo zachowuje swoje korzenie”. „Czy nie chce ich Pani wyrwać?”. „Te korzenie tkwią w czymś, co nie ma nic wspólnego z hitlerowskimi Niemcami”.
To bardzo dramatyczna postać. Czasem słaba i sentymentalna. W filmie „Marlene” w reżyserii Maximiliana Schella, w którym gra właściwie tylko jej głos, bo Dietrich nie pozwalała się filmować, Marlena najpierw nuci berlińskie piosenki, a potem recytuje wiersz, który zna z dzieciństwa. Nagle przerywa i mówi: „Co to za sentymentalizm, co to za kiczowate uczucie! Ja nie jestem sentymentalna, nie jestem romantyczna!”. Chce grać Dietrich, a nie być Marleną. A potem znowu powtarza ten wiersz i reżyser mówi: „A jednak jest pani sentymentalna”. Dopiero wtedy przyznaje mu rację.
Przytaczasz słowa jej córki, że to męczące być legendą, nawet będąc młodą i piękną, a co dopiero będąc starą i schorowaną. W drugiej części piszesz o tym, że ona sama siebie właściwie uwięziła na 17 lat w swoim paryskim mieszkaniu. Gdyby nie czuła się tak uwięziona w swojej legendzie, mogłaby przecież funkcjonować, wychodzić, spotykać się z ludźmi.
Ostatni koncert miała w 1975 roku, w Sydney. Spadła ze sceny i znów się połamała. Myślę, że Marlena nie sądziła, że aż tak się zestarzeje. Już pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy Cybulski przyjechał do Paryża, nie chciała się z nim spotkać. Miał zapamiętać ją taką, jaką poznał we Wrocławiu. Ale do końca życia próbowała być „tą Dietrich”. Kiedy dzwonił telefon, mówiła na przykład: „Madame nie ma, madame jest na tournée”, mimo że wszyscy wiedzieli, że jest w domu. Gottfried Helnwein opowiadał, że kiedy rozmawiali z Marleną, a nie opuszczała już sypialni, gwizdkiem wzywała swoją sekretarkę i przekazywała jej na karteczkach wiadomości dla niego, podczas gdy on musiał siedzieć za uchylonymi drzwiami kilka metrów dalej w salonie.
Pokazała się raz, w 1978 roku, w filmie „Zwyczajny żigolo”. Miała 77 lat, śpiewała tytułową piosenkę. I ciągle, według mnie, była piękna.
To, że zatytułowałaś tę książkę „Marlene”, a nie „Dietrich”, jest znakiem, że chciałaś opisać jej „ja”, a nie „personę”? I to jak to „ja” bije się z „personą”?
W Polsce mówimy „Marlena”, zresztą naprawdę miała na imię Marie Magdalene. Niezwykłe połączenie: święta i grzesznica. Imię „Marlene” wymyśliła, mając jedenaście lat. W archiwum jest jej szkolny zeszyt, na kartach którego ćwiczy nowy podpis…
Tak, chciałam opowiedzieć o Marlenie. Oczywiście „tej Dietrich” – jak sama mówiła o sobie – gwiazdy, nie mogłam pominąć, bo one współegzystują. Marlene była człowiekiem, Dietrich – tworem. Z tego może wynikać też kontrast, o którym mówimy: chlor to Marlene, suknia to Dietrich.
W Warszawie, po koncercie prosi kogoś, żeby poszedł z nią do kuchni, bo nie chce jeść w samotności. Wtedy, kiedy stoi w chustce, przygarbiona zimnem, jest właśnie Marlene.
Twoja książka jest skonstruowana jak film Hitchcocka: w pierwszej części pojawia się ptak, który dziobie Marlene w głowę, w drugiej – cała chmara ptaków. W pierwszej częścidbałość o swój obraz każe jej retuszowaćzdjęcia, w drugiej – staje się przyczyną uwięzienia na 17 lat w domu.
Już wcześniej mówiłyśmy o tym, że cały czas pracowała nad legendą. Fritz Lang opowiadał, że zobaczył ją kiedyś, w nocy przed próbnymi zdjęciami do filmu, który reżyserował. Stała w biurze przed lustrem i robiła sobie zdjęcia. Chciała wiedzieć, jak będzie wyglądać następnego dnia. Kto tak robi?! Nie lubiła niespodzianek. Musiała podobać się sobie.
Pod koniec życia godzinami „tworzyła porządek”, tak mówiła. Zostało po niej 25 ton rzeczy. Wszystko dokładnie opisane. Wśród nich np. chusteczka, którą otarła zakrwawione usta i powiedziała: „to będzie dla córki, zarobi na tym niezłe pieniądze”.
Tej samokontroli, dyscypliny Marlene uczyła się od małego – przytaczasz jej rozkład dnia jako małej dziewczynki, gdzie nie marnował się ani kwadrans. Taka uwewnętrzniona samodyscyplina na pewno pomaga trzymać się w pionie, ale może też być mordercza.
Marlena była Prusaczką i to bardzo ważne. Pisałam z Włodkiem Nowakiem reportaż o Niemkach z wioski niedaleko Słubic. Te kobiety przed wkroczeniem Armii Czerwonej zaczęły masowo popełniać samobójstwo, wieszać na strychu własne dzieci. Tamtej morderczej nocy mała dziewczynka – po prawie 60 latach nasza bohaterka – stawała na palcach i próbowała chwytać powietrze. Chciała żyć. Udało jej się, jako jednej z niewielu. Często słyszę pytanie: dlaczego Niemki nie wyjechały? Bo nie dostały rozkazu ewakuacji, odpowiadam. To było zaledwie 20 km od granicy, więc w dwa dni przeszłyby je razem z dziećmi – ale nie dostały rozkazu, więc postanowiły się powiesić. Natomiast Polka, która przyjechała do tej miejscowości po wojnie mówiła, że ona wzięłaby dzieci na ręce i uciekała.
To kwestia mentalności.
Marlena była Prusaczką, wierną nakazom, zdyscyplinowaną, o ogromnym poczuciu obowiązku. Pobyt w Hollywood pewnie ją trochę zwichrował, ale kręgosłup cały czas miała pruski.
Pisała do Cybulskiego: „Wy, Polacy, możecie sobie pozwolić na smutek, ja jestem Niemką i nie mogę sobie na niego pozwolić”.
Kiedy umarła jej matka, żołnierze, którzy byli na cmentarzu mówili, że płakała. Ona sama twierdziła, że nauczyła się nie pokazywać uczuć. I nie uroniła ani łzy. Nawet jej terminarze, pamiętniki to suche notatki, bez większych emocji. Kiedy się coś takiego pojawia, wykreśla to następnego dnia i opisuje surowszymi słowami.
Pod koniec pracy umiałam już po charakterze pisma oceniać, jak się czuła. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych – Marlena zapisywała coś każdego dnia, w latach dziewięćdziesiątych już co 4–5 dni, a w 1992 notatek jest bardzo mało. Ten brak bardziej niż cokolwiek pokazuje jej odchodzenie. Ubywanie.
Marlena napisała też do Cybulskiego: „Bywają pewne osoby, ale ich jest mniej, które rozumieją jakieś sprawy na tym świecie”. Bardzo trafne zdanie. I wiele mówi o ich spotkaniu.
Niesamowitym spotkaniu. W reporterskiej robocie to jest wspaniałe. Chwila, kiedy znajdujesz jakąś rzecz i ona staje się pretekstem do dalszych pytań. Kiedy kolejne historie można nawlekać jak koraliki. Zaczęło się, jak mówiła Marlena, od „erotycznego ruchu ramion”. A skończyło na wspólnym tańcu i kilku zachowanych listach. On – romantyk, ona – wrażliwa, ale nieumiejąca pokazywać uczuć. Ćwiczyła dystans, przez całe życie. Ale kiedy widzimy ją, jak pije z Cybulskim wódkę z gwinta, wiemy już, że i ona potrafiła się zapomnieć, zrzucić mundur „Dietrich”.
Porozmawiajmy jeszcze o pieniądzach – piszesz, że kiedy przyjechała do Warszawy, była zła, że poprzedniego dnia Christian Dior wcisnął jej futro, a ono strasznie obłazi! A potem mówi jeszcze: „Wszyscy myślą, że jestem bogata, a wcale nie jestem, muszę tylko tak żyć, jakbym była bogata”. Permanentnie żyła ponad stan.
Pod koniec życia groziła jej eksmisja, rachunki telefoniczne wynosiły kilka tysięcy dolarów miesięcznie. Nie miała pieniędzy. Japońska telewizja za wywiad przed kamerą chciała jej zapłacić niewyobrażalne pieniądze – nie zgodziła się.
Myślisz, że wcześniej jeździła na te mordercze tournée, po to żeby mieć swój fetysz dyscypliny, czy po to żeby zarabiać pieniądze?
Forsa? Tak. Ale myślę, że ona kochała być na scenie. Bez tego chyba nie potrafiłaby żyć. To określało jej życie. Dokońca pracowała według planu. Wszystko z góry określone i to porządkowało jej świat. Wydaje mi się, że ta zewnętrzna dyscyplina dawała jej poczucie bezpieczeństwa. I tak funkcjonowała od dziecka. Kiedy studiowała w Weimarze, trzy razy w tygodniu przyjeżdżała do niej matka myć jej włosy. Nie przyszłoby jej do głowy, że może to zrobić sama. Matka zadecydowała: ja przyjeżdżam, myję włosy. Dyscyplina. I takie określenie świata próbowała utrzymać do końca.