BIOGRAFIE:  Po co nam ikony?
rys. Ola Misztur

BIOGRAFIE:
Po co nam ikony?

Lidia Pańków

Zwolennicy podziału na kulturę wysoką i masową będą w istnieniu popowych ikon upatrywać znamion upadku cywilizacji. Ale czy gest lekceważenia rozwiązuje problem?

Jeszcze 4 minuty czytania

Madonna jest tancerką. Myśli i wyraża siebie poprzez taniec, który należy do wiecznego dionizyjskiego żywiołu muzyki. Taniec (…) utorował jej drogę ucieczki od konwenansów i religii burżujskiego społeczeństwa. (…) Jak Wenus stąpająca po falach radiowych, wyłoniła się z ogromnej rzeki muzyki”.  W zbiorze „Sex, Art, and American Culture”, Camille Paglia, amerykańska publicystka, lesbijka, intelektualna skandalistka, obrończyni pornografii i prostytucji, apologetka kultury popularnej, na co dzień wykładowczyni na University of the Arts w Filadelfii, poświęca gwieździe dwa naszpikowane entuzjastycznymi zawołaniami i górnolotnymi metaforami eseje. Bez ogródek deklaruje się jako jej „zagorzała, bezkrytycznie oddana” fanka. Postawie i twórczości popowej piosenkarki przypisuje cechy światopoglądowego manifestu. Zdaniem Paglii, to właśnie Madonna „wyleczyła całe zło feminizmu, przywracając kobiecie władzę w domenie seksualności”. Ekshibicjonizm i wyzywający image gwiazdy to „nie taniocha czy trywialny chwyt”, ale „w pełni rozkwitły wyraz pradawnej władzy kurwy nad mężczyznami”.  Wydane w 1992 teksty z tomu „Sex…”  brzmią niekiedy jak nieznośnie patetyczny bełkot, a czasem jak lekka i zabawna lektura do czytania przy cafe latte.

Dziś mało kto traktuje poważnie egzaltowane wyznania Paglii, a jej kulturoznawcze kategorie wywołują u poważnych intelektualistów uśmiech pobłażania. Trudno jednak, choć na chwilę, nie dać się ponieść zapalczywej litanii na cześć Madonny – bogini seksu, wolności, autokreacji. Mistrzyni maskarady. Trudno nie zarazić się smutkiem, jakim napawa Paglię fakt, że podczas gdy Madonna jest autorką i bohaterką ciągnącego się przez dekady spektaklu oglądanego przez miliony, jej, pisarce, pozostaje wyłącznie komentarz, refleksja, słowo. Podziw i osłupienie. Choć skrywa się za pretensją do naukowości, Paglii nie udaje się zamaskować przemożnego pragnienia i wstydliwej tęsknoty; chciałaby być jak Madonna. Być Madonną. 

Madonna ucieleśnia zarazem dynamiczną dionizyjską siłę tańca i statyczną apollińską moc ikoniczności” – wychwala Paglia cudowne moce swojej idolki. Czy inteligentowi, człowiekowi wykształconemu i aspirującemu do elity, wypada tak żarliwie fascynować się ikoną popkultury? Czy nie powinien aby demonstracyjnie ikon odrzucać? Ujarzmiać, dekonstruować i wyszydzać? Powoływać własne szwadrony alter-ikon? Oczywiście wszystko zależy od wykładni, na jaką się zdecydujemy. Zwolennicy podziału na kulturę wysoką i masową, będą w istnieniu popowych ikon upatrywać znamion upadku cywilizacji, lamentować, że zastąpiły autorytety i reprezentują treści ściśle powiązane z komercją; że są bohaterami na miarę naszej obrazkowej, powierzchownej, chorobliwie nakręconej globalnej rzeczywistości. „Osobę sławną można często poznać po tym, że jej nazwisko warte jest więcej niż jej działalność” – gorzko podsumował w latach sześćdziesiątych kult „celebrity” amerykański historyk idei i krytyk społeczny, Daniel Boorstin. „Musimy odrzucić to pokutujące powszechnie przekonanie o wyższości wiedzy ignoranta” – nawoływał, jak się okazuje na próżno, i równie bezskutecznie postulował odróżnienie „gwiazdy” od prawdziwego „bohatera”. Boorstin w fikcji, iluzji i quasi-iluzjach widział największe zagrożenie dla Ameryki. „Celebryta to osoba znana z tego, że jest znana” – to najchętniej powtarzany aforyzm Boorstina.

Ikona - historia pojęcia

Jeśli powstałby ranking najbardziej nadużywanych rzeczowników i epitetów ostatnich lat, „ikona” i „ikoniczny” znalazłyby się z pewnością w pierwszej trójce. Pojęcie to wyparło inne modne medialne przymiotniki, takie jak „kultowy”, „modelowy”, „kolosalny”, „spektakularny”, „gigantyczny”. Ikonami są nie tylko okładkowe gwiazdy, ale i politycy, pisarze, reżyserzy, artyści, sportowcy, duchowi przywódcy i naukowcy. W szeregi ikon wstąpiły postaci z komiksów, kreskówek, filmów, seriali. Ikoniczne mogą być torebki (Chanel 2.55, Chloe „Paddington”), modele butów sportowych (Nike Air Max i Air Force), ciemnych okularów (Ray Ban, Prada), płaszczy (trencz Burberry), zapachy i flakony perfum (Dior Poison), notesy (Moleskine), trunki procentowe, gumy do żucia, zabawki, bielizna, kawa, festiwale rockowe, samochody, motory, rowery i czekoladki. Dziennikarka australijskiego magazynu „The Age” prześledziła karierę pojęcia. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych słownikowe definicje terminu odnosiły się wyłącznie do obrazów religijnych. Dziesięć lat później słowniki podają, że „ikona” to także obrazek symbolizujący program, plik lub operację w systemach komputerowych. Ale już pod koniec lat dziewięćdziesiątych „ikoną” jest „osoba postrzegana przez społeczność jako najbliższa wyznawanego stereotypu”. Dziś niektóre popularne słowniki online udostępniają podobne wykładnie. Według Longmana „ikona” to „ktoś sławny i uwielbiany przez wiele osób, o kim się myśli, że reprezentuje ważną ideę”. Inne ten nowy wymiar słowa ignorują. Dziennikarka „The Age” przytacza hipotezę redaktorki Macquire Dictionary, zgodnie z którą to właśnie język oprogramowań komputerowych przyczynił się do popularności pojęcia. A miałkość i nadmiar „ikon” bierze się właśnie z powszechnego przekonania, że ikona to coś małego, tymczasowego i nierealnego, co być może odsyła do większej całości, ale zgaśnie jak tylko wyłączymy ekran.

Ale czy gest lekceważenia rozwiązuje problem? Badacze kultury popularnej zadadzą sobie trud, żeby prześledzić, w jaki sposób ikony wyłaniają się z medialnej powodzi, która podtapia nasze umysły, podmywa fundamenty wiedzy, niszczy kanony i rozsadza kryteria dobrego smaku. Rozmontują machinę generującą bohaterów naszej codzienności, bez konieczności jej dyskredytowania, unieszkodliwiania czy skazywania na śmietnikowy byt. Bo choć tęskno nam do autorytetów spoza domeny fikcji i iluzji, ikony zajmują w naszym życiu pewną przestrzeń. Może wyłącznie dwuwymiarową, jak tekturowe kukiełki. Mogą nigdy nie ujawnić swojej drugiej strony. Za to rzucają duży cień.

Wielu moich znajomych regularnie śledzi strony Pudelka. Parę lat temu w dobrym tonie było przytoczyć szczegóły nowego skandalu z udziałem Paris Hilton czy popisać się anegdotą typu „co ostatnio zmajstrowała Doda”. Inni żałują na Pudelka czasu i ograniczają się do wertowania kolorowych magazynów w poczekalni u dentysty albo w przychodni. Nie znam nikogo, kto by całkowicie i z premedytacją uchronił się od jakiejkolwiek, choćby szczątkowej znajomości faktów z życia okładkowych gwiazd. To po prostu wisi w powietrzu. Kto z państwa wie, co głosi tatuaż na kości lędźwiowej Angeliny Joli? Co trapi Keanu Reevesa? Która z hollywoodzkich gwiazd ma prywatne zoo egzotycznych zwierząt? Która supermodelka – stałe konflikty z prawem? Ile powstało sequeli „Batmana”? Który aktor okazał się najsympatyczniejszym Spidermanem?

Czy istnieją ikony prawdziwe i fałszywe? Jak można to zweryfikować? Czy Slavoj Žižek, który niczym rasowy przedwojenny rewolucjonista nosi brodę i pomiętą marynarkę, i Naomi Klein, której „No logo” trzyma na biurku każdy młody alterglobalista, to też pop-ikony? Czy też „ikony kultury”? A Albert Einstein? Jan Paweł II? Dalajlama? Sankcje? Instancje? Listy? Hierarchia? Kto decyduje? Może – siła opowieści?

Nie ma domu. Sypia w pawilonie bez łazienki i toalety. Nosi ze sobą śpiwór; na wypadek, gdyby chciał uciąć sobie drzemkę tam, gdzie aktualnie pracuje – w galerii. Nie ma chłopaka, ani dziewczyny. Mówi się, że jest aseksualny i aromantyczny. Wygląda jak wyrośnięty skejt. Żyje jak mnich. Ma 46 lat, ale wiek nie dodaje mu powagi. Sprawia wrażenie wyjętego z czasu; schludny, okrągły, rześki. Włosy wiąże w kucyk na czubku głowy jak samuraj.

Takashi Murakami

Dla świata trawionego obsesją łatwizny i strachem przed demaskacją słabości, japoński ekscentryk reprezentuje typ gracza – zwycięzcy. Smutną refleksję maskuje sterylną, pozbawioną ciężaru, programowo pustą sztuką. Nie ma rysu tragicznego; jego samotność, emocjonalna impotencja są takimi samymi atrybutami jak chłopięce trampki i tiszerty z nadrukiem. Identycznie ubrani studenci sztuk pięknych na całym świecie marzą o tym, żeby powtórzyć sukces Murakamiego; wymyślić równie przewrotny stylistyczny trick, który uwiedzie krytyków, kuratorów i kolekcjonerów sztuki. Na razie swój brak przystosowania mogą uznać za dobrą monetę.

Takashi Murakami to najbardziej wzięty japoński artysta ostatniej dekady. Jego rzeźba androgynicznego, żółtowłosego chłopca trzymającego w dłoni penisa i tryskającego szerokim strumieniem spermy „My Lonesome Cowboy” została w zeszłym roku sprzedana za ponad 15 milionów dolarów. Na otwartej niedawno w Tate Modern wystawie „Pop Life” Murakami lansowany jest jako „jedyny godny następca Warhola”. Bezpardonowo komercyjny, w nieskończoność powiela i modyfikuje swoje postaci inspirowane anime i manga. Dziwaczne, komiksowe figurki, melancholijne istoty pozaziemskie, zdeformowane grzybki, jajka i uszate zwierzątka trafiają na kubki i koszulki. Ich seryjną produkcją zajmuje się sztab przeszkolonych pracowników fabryki Kaikai Kiki Co. na obrzeżach Tokio. Murakami ma też swoje komiksowe alter ego, Mr DOBa, uszatego stworka o wielkich oczach, który zmienia wyraz twarzy ze słodkiego uśmiechu na groźny grymas.

W zestawieniu z płaskim, infantylnym i gładkim jak cyfrowy wydruk malarstwem Murakamiego, „wrzuty” Banksy'ego, kolejnego artysty, na którego prace histerycznie polują kolekcjonerzy, są jakoś staromodnie zaangażowane. Misterne graffiti Banksy'ego to odezwy, manifesty, ironiczne komentarze do społecznej rzeczywistości i rynku sztuki, „domu wypoczynkowego dla zbyt uprzywilejowanych, pełnych pretensji i słabych”. Na pewno lewicowo zorientowanym wielbicielom w smak będzie wandalizm i figa, którą bez przerwy pokazuje władzom i napalonym fanom. Ale sława „szczura” z Bristolu sięga daleko poza kręgi młodych zbuntowanych idealistów wyposażonych w puszki ze sprayem. Choć obsesyjnie strzeże swojej prywatności, unika publicznych wystąpień i zakazuje rozpowszechniania informacji o swojej fizjonomii (twarzą w twarz z artystą stanęło zaledwie kilku dziennikarzy, którzy w mglisty sposób opisują ponurą, nieprzyjazną i brudną aurę, jaką wokół siebie roztacza), Banksy niewątpliwie zyskał status superbohatera, ikony naszych czasów. Jest samotnym, bezkompromisowym, zakapturzonym wojownikiem, który ze swoją estetyczno-społeczną misją krąży po ciemnych zaułkach, a miliony dolarów wpadają mu do kieszeni na boku i jakby od niechcenia.  

Szerszej klienteli udostępnił sztukę Murakamiego Marc Jacobs, od ponad dziesięciu lat najbardziej wpływowy amerykański projektant mody, a także dyrektor artystyczny francuskiej marki Louis Vuitton. Zaprosił Japończyka do „zrewitalizowania” luksusowych toreb LV, najbardziej popularnego produktu firmy. A skoro ikona wsparła się na ikonie, jak na zawołanie powstał nowy ikoniczny deseń; tradycyjny monogram rozweseliło radosne, kolorowe, kreskówkowe tło z naiwnymi wisienkami. Hitowa torba pobiła rekordy sprzedaży, a partnerstwo artystów z dyktatorami mody przeszło do porządku dziennego. Cyklicznie recytowana w kolorowej prasie biografia Marca Jacobsa to wielowątkowa opowieść „ku pokrzepieniu serc” na użytek społeczeństwa wyrafinowanej konsumpcji. Nadwrażliwy i mocno pogubiony gej wychowany przez babcię na Górnym Manhattanie (to jedna wersja, bo Wikipedia podaje, że jednak dorastał w Jersey z mamą i rodzeństwem) wylatuje z pracy po pierwszym zleceniu uszycia kolekcji dla marki Perry Ellis. Wyrzucają go, bo zamiast schlebiać konserwatywnym gustom, w linię ubrań wplótł swoje pasje – styl ulicy, grunge’owych idoli, spotkanych w klubach punkowców i osób z półświatka. Oto młody zdolny adept mody wprowadza kontrkulturę na wybieg i traci posadę.

W „Jacobsie” chodzi Carrie Bradshaw z  „Seksu w wielkim mieście”; torbę „MJ” dostaje jako znak przynależności do kasty bohaterka filmu „Diabeł ubiera się u Prady”.

Awangardowe pomysły Jacobsa zachwyciły zasobną nowojorską bohemę lat dziewięćdziesiątych. Szybko stał się symbolem pewnej nonszalanckiej postawy, środowiska, sposobu życia; luzu pomieszanego z dyscypliną, emocjonalności, spontaniczności, zwichrowanej elegancji, umiejętności zestawiania niesłychanych elementów w twórczy i intrygujący sposób. Wsparcie Anny Wintour, naczelnej amerykańskiego „Vogue’a” zapewniło mu sukces komercyjny i rzuciło na najgłębsze wody modowego oceanarium. Na pokazy Jacobsa schodzi się śmietanka towarzyska, nagromadzenie „ikon stylu” to gratka dla towarzyskich portali. Sofia Coppola mija się z Chloê Sevigny i Winoną Ryder. Zresztą przyjaciółki – muzy projektanta – są też jego modelkami. Do kampanii reklamowej marki w wykonaniu fotografa Jurgena Tellera, Jacobs zatrudnił nawet Victorię Beckham – dosłownie wsadził ją do wielkiej papierowej torby z tak pożądanym logo. Projektantowi wybacza się narkotykowe ekscesy, nałóg tytoniowy (pali non-stop, nawet podczas wywiadów) i towarzyskie wpadki. Jest wielbiony i hołubiony, bo wciąż, z niesłabnącą werwą przeciera kolejne szlaki stylu i wymyśla nowe estetyczne konwencje.

W ikonowym biznesie można się potknąć. O portretach sław, gwiazdeczek, artystów i popowych idoli pędzla amerykańskiej malarki Elisabeth Peyton krytycy z renomowanych tytułów wyrażają się zajadle. Z płócien Pyton zerkają smętnie Kurt Cobain, Liam Gallagher z zespołu „Oasis”, Pete Doherty, lider „The Libertines”, Sid Vicious, artysta Matthew Barney, a nawet Frida Kahlo. „Może tak naprawdę pozostała czternastoletnią dziewczynką, która nigdy nie wyrosła z fascynacji postaciami plakatów zdobiących ścianę jej sypialni” – pisze Waldemar Januszczak, autor rubryki „visual arts” w „The Sunday Times”. Inni nie silą się na psychoanalityczne diagnozy i mianują obrazy Elisabeth Peyton „sentymentalnym kiczem”.

Kate Moss

Wyłowiona z londyńskich przedmieść i wylansowana w latach dziewięćdziesiątych na fali fascynacji androgyniczną sylwetką i narkotykowym powabem, Moss jest dziś fenomenem fenomenów. Niejednoznaczna, krucha, chwiejna, ostro imprezująca i nieszczęśliwa w życiu osobistym gwiazda obiektywu od lat utrzymuje się w czołówce swojej klasy. Nie zmiotła jej nawet medialna zawierucha wokół kokainowego nałogu rozpętana w 2007 roku przez tabloid „The Sun”. Jak żadna inna modelka, inspiruje ludzi sztuki. Portretowali ją Lucian Freud, Alex Katz, a nawet Banksy. Marc Quinn nazywa gwiazdę współczesną wersją Sfinksa i przepowiada, że stanie się ona archetypicznym obrazem naszych czasów. „Syrena”, złota wersja słynnej rzeźby Moss zastygłej w niemożliwie trudnej i zmysłowej pozie jogi, autorstwa Quinna sprzedała się za 140 tys. dolarów. Dochód z transakcji przekazano organizacjom charytatywnym Africa Foundation i Ikamva Lebantu.

Ale po co malować sławy i blichtr, skoro prestiżowe muzea i galerie organizują „monograficzne” ekspozycje poświęcone gwiazdom, na których prezentowane są ich ubrania, gadżety, fotografie, prywatna korespondencja i wyznania przyjaciół? Na otwartą w 2007 wystawę „Kylie” do szacownego londyńskiego Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie waliły tłumy. Bilet trzeba było rezerwować z wyprzedzeniem. Wydarzenie zbiegło się z wyjściem z nowotworowej choroby i triumfalnym tournée australijskiej piosenkarki. Na wystawie można było z bliska obejrzeć kilkaset szałowych kostiumów scenicznych i ekspresyjnych akcesoriów Kylie Minogue zaprojektowanych przez topowych dyktatorów, jak Dolce&Gabbana, oraz prześledzić na zdjęciach ewolucję jej prasowego image’u. Internetowe strony Muzeum zaoferowały fanom jeszcze jedną możliwość; „ubierz swoją własną papierową laleczkę Kylie”. Do ściągnięcia i wydrukowania dokument Word lub PDF z sylwetką i strojami gwiazdy. Wkrótce czeka nas ekspozycja z tej samej serii, tym razem w Paryżu. Muzeum Mody Luwru ogłosiło, że w 2011 (z powodu braku środków nie da się wcześniej) zaaranżuje jeszcze większą i wspanialszą multimedialną narrację dla mas; tym razem bohaterką będzie brytyjska supermodelka Kate Moss.

Kto aktualizuje ikony? Najlepszym barometrem świeżości ikon jest branża mody. Tu na inkubację nie ma czasu – rządzi prawo sezonowości, tak jak w kolekcjach odzieży. Karl Lagerfeld, sędziwe, wychudzone monstrum skryte za ciemnymi okularami, na razie okazuje się wyrocznią bezkonkurencyjną.

Karl Lagerfeld

Ma cechy nadczłowieka – łączy funkcje dyrektora artystycznego domu Chanel i włoskiego Fendi, ma i markę pod własnym nazwiskiem. Jest fotografem, kuratorem, wydawcą, kolekcjonerem sztuki. W podniesionym wysoko białym, nakrochmalonym kołnierzu, z kucykiem siwych włosów, wygląda jak postmodernistyczny Dracula. O drakońskiej diecie, obsesyjnie zorganizowanym stylu życia Lagerfelda krążą legendy. Znany jest też z kolekcji iPodów (ma ich około osiemdziesięciu) i skórzanych rękawiczek bez palców (ma ich kilkaset).

Dwa lata temu wciągnął na podium Amy Winehouse. Nie tylko zaprosił, żeby dała koncert przed pokazem Fendi. Cała kolekcja włoskiej marki oraz prekolekcja Chanel zostały oparte na motywach jej osobistego seksownego i wyzywającego stylu. Wybujała fryzura i mocny makijaż gwiazdy nasunęły porównania z Brigitte Bardot. Melodramatyczne przeboje Amy ucichły, a brutalne diagnozy lekarzy o zniszczeniach, jakich dokonały w jej mózgu narkotyki, nie wróżą rychłego powrotu zjawiskowej piosenkarki. Lagerfeld znalazł jednak świeże mięso. W tym roku pupilką i nadworną artystką Karla jest Beth Ditto, liderka zespołu „The Gossip”, lesbijka, feministka i  aktywistka. To ona grała na jego pokazie! Wprawdzie mierzi go tusza Ditto („Moją jedyną ambicją jest wbić się w rozmiar dżinsów 28” – niejednokrotnie wyznawał projektant), a kuse i wyzywające estradowe stroje gwiazdy mogą przyprawić schludnego Niemca o ból głowy, ale z tej znajomości mogą zrodzić się przedsięwzięcia, o jakich świat show-biznesu jeszcze nie słyszał.

Czy można zmierzyć ikoniczność ikony? „(…) Interpretacja par excellence jest przeciwieństwem uwodzenia, a dyskurs interpretacyjny jest najmniej uwodzicielski ze wszystkich” – pisał Baudrillard w „O uwodzeniu”. Tę maksymę obaliła kampania wyborcza i prezydentura Baracka Obamy. Z jednej strony rosła jego popularność i rozkwitał przemysł rozrywkowy i gadżeciarski wokół osoby kandydata, z drugiej rodziły i mnożyły teorie wykładające nową, polityczną pop-ikonę. Obamologia to dziś osobna dziedzina wiedzy, której przyjdzie interpretować dezorientację, jaką wywołało przyznanie prezydentowi pokojowego Nobla. Posypią się kolejne artykuły i eseje dla dociekliwych. Mniej dociekliwi mogą zadowolić się naklejką – „yes we did”.



Podziękowania dla Heleny Chmielewskiej-Szlajfer i Agaty Nowotny za wskazówki teoretyczne.