Deborah Turbeville, fotografie, Wapping Project / Bankside, Londyn, 4 marca – 10 kwietnia 2010
Szczupła dziewczyna obcięta na pazia stoi pod kryształowym żyrandolem pałacowego hallu. Ubrana w czarną sukienkę, naraz skromną i wyzywającą (połyskująca tkanina, przezroczystości, frędzle) i spiczaste pantofle na pasek, splata dłonie na łonie – jakby demonstrowała skruchę. Wzrok kieruje na podłogę, albo do wewnątrz. Za nią, w podobnej sukience, zgięta w paragraf czołga się rudowłosa kobieta. Ma napiętą mimikę, rzuca spojrzenie pełne wyrzutu. Na zdjęciu jest jeszcze dwóch mężczyzn w wykrochmalonych białych kołnierzach. Są zajęci rozmową, rozdziela ich postument i fragment rzeźby ludzkiego ciała, a może manekin. Wyglądają na członków socjety, dżentelmenów wprawionych w rozsiewaniu aury prestiżu i władzy. Fotografia wykonana jest w sepii, kostiumy i dekoracje wskazują, że scena rozegrała się w przeszłości. Tytuł i lokalizacja dementują jednak te domysły. „Potocki Palace, Kraków, 1997”. Deborah Turbeville w swoich pracach zaciera znaki czasu.
Tworzy obrazy wyjęte z polityczno-społecznych ram, nacechowane teatralną intensywnością. Krytycy powiedzieliby – sentymentalne, ocierające się o kicz, barokowo afektowane. Ale przed tym zarzutem broni je szorstkość, elementy nieładu, rozmywające się granice i kontury, atmosfera rozedrgania. Wkrada się tu niepewność, na którą rasowy kicz i barok nie mogą sobie pozwolić.
Deborah Turbeville, z cyklu „Łaźnia”Co jest sednem dramatu tej krakowskiej fotografii? Relacja między kobietami – jedna ucieka przed czymś, co usiłuje jej wykrzyczeć druga. W interpretacji psychoanalitycznej to starcie emocji z władczym i rozliczeniowym superego. Mężczyźni nie biorą udziału w konflikcie. Ich rozmowy i interesy toczą się niczym niezakłócone.
Deborah Turbeville to artystka, o której mówi się, że dokonała rewolucji w fotografii mody. Wprowadziła złożone i intrygujące narracje, połamane kadry, stylizacje retro. Zabrała modelki do dziwacznych, niepokojących scenerii. Zerwała z gładkością, optymizmem i oczywistością serwowanych przez kobiece magazyny sesji. Dziś jesteśmy oswojeni z fikcyjnym wymiarem tego typu fotografii. Coraz częściej przesłania on sam temat, czyli reklamę luksusowego produktu, nowy sezonowy trend, kreację wartą kilka tysięcy euro. Wystudiowana opowieść, nonszalanckie rekwizyty, brudne i chaotyczne wnętrza, ukrywają komercyjny zamysł.
DEBORAH TURBEVILLE
Urodziła się w 1938 r. w Bostonie. Jako dwudziestolatka przyjechała do Nowego Jorku i zatrudniła się w marce Claire McCardell. Była asystentką projektantki i modelką. W „Harper's Bazaar” pracowała jako redaktorka działu mody. Tam poznała Richarda Avedona, który pochwalił szorstką estetykę jej fotografii. Sławę przyniósł artystce kontrowersyjny cykl „Łaźnia”. Grupową scenę kobiecą porównano do archiwalnych zdjęć z nazistowskich obozów koncentracyjnych. Ale niejednoznaczny urok prac Turbeville zainteresował nastawiony na eksperymenty „Vogue”. Artystka publikowała zdjęcia w rosyjskiej, amerykańskiej, francuskiej i brytyjskiej edycji magazynu. Swój czas dzieli między domy w Nowym Jorku, Meksyku i Rosji.
Sama Turbeville widzi swoją twórczość szerzej; wielbicielka rosyjskiej literatury i klasyki niemego kina chce, by postrzegano przede wszystkim egzystencjalny ładunek jej ujęć. Odmawia współpracy z profesjonalnymi modelkami, choć sama do świata mody weszła jako twarz sportowej amerykańskiej marki, stworzonej przez Claire McCardell w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Prestiżową posadę redaktorki działu mody „Harper's Baazar” straciła w 1966 za opublikowanie kontrowersyjnych, naruszających mieszczańskie normy portretów autorstwa Diane Arbus. Eksperymentalne podejście Deborah Turbeville pochwalił Richard Avedon, Alexander Liberman z wydawnictwa Conde Nast nazwał jej zdjęcia wizjonerskimi. Fotografka – ignorując genderowy dyskurs – przedstawia je jako kobiece; „kiedy na nie patrzysz, jest oczywiste, że aparat trzyma kobieta. Spogląda przez łagodniejszy obiektyw”. Kobiecym okiem Turbeville portretuje kobiety. Zagubione w zamglonych krajobrazach, zawieszone w refleksji, pogrążone w melancholii. Stale powtarzające się motywy tych prac to nieokiełznana przyroda, niszczejąca architektura, naruszony ład rzeczy. Obrazy, które niezmiennie eksplorują młodzi fotograficy i rozmarzeni adepci rozmaitych kursów. A jednak u Turbeville zainscenizowane momenty rozchwiania, niepewności są dla widza dotkliwe.
Najsłynniejszy przykład tego gatunku to seria „Łaźnia” z 1975 roku. Na jednej fotografii z tego cyklu grupa smukłych kobiet ubranych w elastyczne bikini, z włosami wciśniętymi pod opinające czepki zajmuje wąską przestrzeń publicznych pryszniców. Trzy z nich, zastygłe w pozach, siedzą na chłodnej posadzce; czwarta oparta o ścianę myje się niespiesznie, piąta z odchyloną głową łapie smugę światła, a może łyka powietrze. Po co tu przyszły? Czym jest intymność tej chwili – wzajemnym osądem, zgodą na złowrogi spektakl, grupową tresurą? A może półnagie kobiety łączy pogoń za wolnością ciała, która jest zawsze względna, obwarowana, poddana formie?