Na upowszechnionej przez Afterparty.pl fotografii z warszawskiego CSW Doda bawi się szelkami czarnej mini, podnosi zmysłowo nogę, prezentując zgrabne udo i fosforyzujące żółte szpilki. Opalona, z ciałem wymodelowanym inteligentnym fitnessem, atakuje obiektyw frontalnie i dynamicznie, z gwiazdorską manierą, w której bardziej oddani fani mogą dopatrzeć się rysu prowokacji.
Za nią – zatrzymana w obiektywie scena monotonnego filmu Sharon Lockhart; ubrana w robocze spodnie, kalosze i niezgrabny bawełniany tiszert kobieta brodzi w płytkiej wodzie i szlamie oceanicznego wybrzeża. Jest pochylona, jej twarz niewidoczna, skrywa się za męską czapką baseballówką. I choć kuratorski tekst zdradza jej imię – to Jen Casad z Seal Cove z rodzinnego miasteczka Lockhart w stanie Maine, kobieta jest raczej szkicem bohaterki, agentem ruchu na płaszczyźnie ekranu.
Gdyby Doda chciała pograć kodami Lockhart, też zredukowałaby (zmanipulowałaby) swoją fotograficzną obecność. Na przykład ustawiłaby się plecami do widza albo rozmyła w głębi obrazu.
Sharon Lockhart, „Milena, Milena”, kurator: Adam Budak, CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa, do 18 sierpnia 2013
W filmowym dyptyku „Double Tide” statyczność krajobrazu zderza się z mozolną pracą kobiety zbierającej na oceanicznym wybrzeżu małże. Żmudne zajęcie, znaczone plaśnięciami muszli i uderzeniami blaszanych naczyń, pochłania ją całkowicie, osiąga rytmiczność graniczącą z bezruchem. Tylko nadmorska sceneria wskazuje na cykliczność i następstwo pór dnia; ptaki to cichną, to wszczynają szczebiot, światło oscyluje między świtem i zmierzchem. A może to już noc?
Na drugim kanale stalowa mgła spowija i kobietę, i nadoceaniczny krajobraz. Kadr jest spłaszczony, jakby kawałek rzeczywistości został ucięty, rozmył się. Słychać mewy – znów dźwięk wyznacza dynamikę akcji. Jest i szuranie wanny, w którą wpadają wydobyte ze szlamu skorupiaki.
Ta połowiczna obecność postaci i uchylającego się tła odsyła do innego, sprzężonego z nią zagadnienia – względności czasu. W spowolnionym montażu, który być może jest wyłącznie rzeczywistą długością akcji, nie sposób wyznaczyć początku i końca, namierzyć sedna narracji. Opowieść toczy się od środka albo z rozproszonego pola – bez zwrotów, bez pointy, bez regulującego, wszechwiedzącego oka. Przychodzi na myśl porównanie do zaburzonej perspektywy i schematyczności przedstawień ludzi na japońskich rycinach ukiyo-e.
Podobne tempo odnajdujemy w „Podwórkach”, zrealizowanych przez Lockhart w Łodzi w 2009. Sprawia ono, że paradokumentalny cykl, przedstawiający improwizowane przez dzieci zabawy w scenerii wciąż zrujnowanego miasta, nabiera chwilami monumentalności bliskiej konwencji socrealistycznej propagandy. W nadoceaniacznym Maine tłem były odgłosy wybrzeża, tu szum miasta i nawoływania dzieci. To miły soundtrack. Jest w nim wiele nostalgii, którą tak lubimy.
Oto chłopcy podciągają się rękami na dach pokrytej papą komórki, jakich tysiące w polskich zaułkach, oto malec ciągnie rowerek do kałuży, oto gruba babcia uczy mizernego wnuczka jazdy na dwukołowcu, czarny wilczur wbiega na arenę ze szczekaniem, a drobna dziewczynka ubrana w jaskrawą czerwoną koszulkę przecina ją co jakiś czas galopem.
Wciągające to studium, ale i dziwna próba sił z widzem. Kto wytrzyma kolejną choreografię ustawionych według wzrostu dzieci kopiących tanią piłkę, udane ewolucje na oldschoolowym trzepaku (w Maine zapewne takich nie widzieli), jeszcze jedno „znaczące” wejście gołębi na scenę?
Czasem ma się wrażenie, że Lockhart przedobrzyła. Kadry są doskonale skomponowane, ludzie są w nie wpuszczeni pod tak precyzyjną formalną kontrolą, że chciałoby się zapytać, czemu to służy.
W skoordynowanych ruchach dzieci trudno też nie dopatrzyć się reżyserskiej kalkulacji. Mało przejmujący jest los tej zaniedbanej nieletniej społeczności, skazanej na marazm i bylejakość pożydowskiej przestrzeni, której degradacji dokończyły komunizm, kapitalizm i postkapitalizm. Filmy nie są żadnym alarmem, to pewne. Niepewne pozostaje, czym mają być.
Podobnie bezcelowe wydaje się doładowanie wystawy gablotami z kopiami „Małego człowieka” Janusza Korczaka wydanego brajlem. Czy decyzja filmowania zaniedbanych w oczywisty sposób dzieci potrzebuje tak namacalnego dowodu zaangażowania? To trochę tak, jakby Lockhart potrzebowała ornamentu – ma i próchno dykt i piękne reliefy alfabetu Braille'a w gablotach.
Nagłośniony przez kuratora „antropologiczny” czy „etnograficzny” wymiar pracy Lockhart jest przecież tylko tajemnicą jej warsztatu. Nie wiadomo, jak poznała dzieci ani jak głęboko weszła w ich świat. Nie wiemy, jak mieszkają, czy nie dojadają, czy mają w domu łazienkę ani czy są bite. Wiemy jedynie, że Lockhart umie stanąć z kamerą czy też ustawić kamerę w punkcie, z którego sprawnie rejestruje ruchy bohaterów.
Jeśli filmy Lockhart ocierają się o patos, fotografie cieszą cichą trafnością. To przede wszystkim portrety dzieci stylizowane zarazem na flamandzką tradycję i amerykański dokument. Funkcjonują tu jak kontemplacyjne obiekty, piękne w sprawności operowania światłem, uchwycenia faktur skóry, tkanin.
W portrecie nastolatki pochylonej na puzzlami można się dopatrzyć cichego komentarza do mechanizmu i wysiłku tworzenia obrazu – dziewczynka trzyma w ręku jeden element układanki, szuka dla niego miejsca, widać wahanie w jej ruchu. Zastyga czas, bo to puzzle wieloelementowe – widać w głębi fotografii, że musi ułożyć skomplikowaną morską scenę.
Ciężaru naddanych znaczeń pozbawiony jest też rodzinny cykl „Untilted Studies” – prywatna kolekcja małoformatowych zdjęć wyselekcjonowanych z rodzinnych archiwów. Zdjęcia odtwarzają amerykańskie mity więzów, prób wyzwolenia, inicjacji, samotności, podróży, dzikości i cywilizacji. Wreszcie – rodzinnej miłości zawsze podszytej niepokojem.
W innej sali ta konwencja sentymentalnego rekreowania przeszłości, którą karmi się hipsterska kultura, jest pociągnięta do granic – na starym adapterze z winylowej płyty leci muzyka z albumu „The Stuff I Like”. Nagrała ją Lockhart razem z pewnym chłopcem przy okazji pracy nad projektem „Pine Flat”. Na ścianie portret innego grającego chłopca i vintage'owe okładki winyli Jeanine C. Riles.
Co na ten muzyczny wątek Doda? Możemy tylko spekulować, Afterparty.pl tematu nie rozwija.
Ale być może wizyta polskiej Lady Gagi na wystawie amerykańskiej artystki nie była jedynie dziełem przypadku czy wykalkulowanego wielkomiejskiego lansu. Lockart i Dodę łączy więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Obie drażnią, igrają z cierpliwością widza, ale mają też nieodparty popowy urok.