„Amerykanka”

Lidia Pańków

Jeśli archiwa fotograficzne kojarzą się ze zbiorem chaotycznym i męczącym, to wydana niedawno książka prezentująca dorobek Zofii Chomętowskiej udowadnia, że mogą być również przyjemną, wręcz frywolną zabawą

Jeszcze 1 minuta czytania

„Amerykanka” to książka skromna i skończona, która uwodzi odbiorcę z całą edytorską mocą. Trud przedzierania się przez gęstwinę obrazów z przeszłości, wyławiana sensów, szukania perełek zostaje czytelnikowi-widzowi oszczędzony. Dostajemy cykl zdjęć nowoczesnych, atrakcyjnych i zabawnych. Autorzy zbioru – fotograf Kuba Dąbrowski i kurator Kuba Śwircz – trafili na trop, który pozwolił pokazać frywolne oblicze prac wybitnej przedwojennej dokumentalistki, znanej przede wszystkim ze zdjęć portretowych i pejzażowych rodzinnego Polesia. 

W „Amerykance” oglądamy stylowe domy letniskowe, luksusowe limuzyny, eleganckie pensjonaty, miejskie arterie i place, gościnne werandy, wczasowiczów na leżakach i narciarzy na stokach. Zwiedzamy górskie kurorty, mijamy falujące łąki, a czasami natrafiamy na dzikie, ale nadzwyczaj dobrze odżywione zwierzęta.

„Amerykanka”, Zofia Chomętowska / Kuba Śwircz,
Kuba Dąbrowski.
Fundacja Archeologia Fotografii,
Warszawa, 88 stron, w księgarniach od czerwca 2011
Kluczem doboru prac było pojęcie on the road – „fotografii drogi”, czy raczej „fotografii bycia w drodze”. Podbój przestrzeni połączony z zapalczywą dokumentacją ma oczywiście swoje korzenie w Ameryce lat 20. XX wieku. Klasycy gatunku: Walker Evans, Robert Frank i Stephen Shore, jeździli po bezkresnym kraju i portretowali przedstawicieli różnych klas społecznych. Współtworzyli mit fotografa-podróżnika, który eksploruje przepastne tereny, dociera do odległych wsi, podbija peryferia i daje bezlitosne świadectwo realiów życia, w którym brutalizm miesza się z liryzmem. Jak pisze Susan Sontag w eseju „O fotografii”, jest to mit o korzeniach Whitmanowskich, „nakaz dokładnego rejestrowania w ekstrawaganckiej szczerości amerykańskiego stylu przeżywania świata”. Szkoła Amerykańska znajdowała się na antypodach europejskiej tradycji fotografii stylizowanej, przeestetyzowanej i fabrykowanej na potrzeby narcystycznego mieszczaństwa.
 

Autorom nie chodziło jednak o wciśnięcie Chomętowskiej w jakiś interpretacyjny kontekst, czy zestawienie jej z kolegami działającymi w Nowym Świecie. Tytuł „Amerykanka” sygnalizuje klimat fotograficznego cyklu, nawiązuje do mitu, prowokuje i puszcza oko do czytelnika. Jak zaznacza Kuba Śwircz, Stany Zjednoczone były dla Zofii Chomętowskiej krainą równie daleką, jak dla nas Druga Rzeczpospolita. Mamy tu więc sytuację pararelnego dystansu poznawczego, której nikt nie ma zamiaru negować.

„Amerykanka” to także bezpośredni cytat z pewnego zdjęcia artystki. Widzimy okno. Na wąskim parapecie stoją rachityczne rośliny doniczkowe, rząd butelek z kapslami i puchaty kot, w jego futrze igrają płomyki światła. Wszystko za pękniętą szybą, na której ktoś niezdarnie, drukowanymi literami napisał: „Amerykanka”. Tak nieumiejętnie, a może nonszalancko, że litery się rozłażą, a farba nie trzyma się czcionki. Cóż to za pomieszczenie? Czy to bar w małym miasteczku? Nasza ciekawość musi pozostać niezaspokojona. Na pewno ten swojski widok i byle jaki napis uderzają we wszelkie popularne wyobrażenia amerykańskości. Żadnych tu oznak glamouru przemysłowych miast Ameryki, czy heroizmu pionierskich zdobywców Dzikiego Zachodu.

Zofia Chomętowska znalazła się w drodze nie przypadkiem: jako wybitna fotografka podpisała kontrakt z Ministerstwem Komunikacji. Nie był to więc romantyczny zryw w stylu prebeatnikowskim, tylko poważne zlecenie z ramienia państwowej instytucji. W podobnym trybie działali jej koledzy zza oceanu: Evans dla Farm Security Administration, Frank jako stypendysta Guggenheima. Umowa zobowiązywała autorkę do wykonania serii fotografii, promujących piękno rodzimej przyrody i kultury. Cykl miał zdobić składy kolei państwowych. Używała małoobrazkowego aparatu Leica – opanowanie tego sprzętu zapewniło jej silną pozycję w środowisku postępowych reportażystów. Tyle faktów.

Nie wszystkie zdjęcia, wybrane przez autorów z sześciuset odbitek udostępnionych przez Fundację Archeologia Fotografii, pochodzą z realizacji ministerialnego zamówienia. Wybór zaprezentowany w „Amerykance” nie poddaje się rygorom jakiejkolwiek naukowej konwencji. Panuje tu autorska dowolność: zdjęcia nie są opisane, a dopiero na końcu otrzymujemy możliwość usytuowania ich w czasie i przestrzeni. „Choć nie musisz tego czytać, wiedz, że” – anonsują redaktorzy, kontynuując grę z czytelnikiem i dopełniając koncept, by w książce unikać wszelkiego nadmiaru. Czy zatem dostajemy w ręce rzecz całkowicie neutralną?

Choć w swoim zwięzłym redaktorskim exposé Śwircz i Dąbrowski takiego słowa nie używają, obrazy układają się w cykl lifestylowy. Opowiadają o wzorach zachowań przedwojennych elit: wypoczywaniu, grach i zabawach towarzyskich, rekreacjach i aspiracjach. Obejmują całą sferę działań homo ludens – czynności trywialnych, pozbawionych patosu, pozainstytucjonalnych. Ładnych. Takich, w których miło jest się nam przeglądać. A jeśli sparafrazować tezę Dorothei Lange, że każdy portret jest autoportretem fotografa, „Amerykanka” staje się portretem zbiorowym: Chomętowskiej, Śwircza, Dąbrowskiego i nas samych, wciągniętych do opowieści o dostatnim kraju, w którym krój garnituru czy pogawędka przy barze kawowym są nie mniej ważne niż patriotyczny zryw.