Internet nie jest chaosem

Internet nie jest chaosem

Rozmowa z Kennethem Tin-King Hungiem

Chcę osiągnąć maksimum efektu poprzez pomieszczenie i wciśnięcie jak największej ilości obrazów w ograniczonym wymiarze piksela. Wybierając części, które utworzą obraz i wyciągając je z ich rzeczywistości, czuję się jak mistrz teatru lalek

Jeszcze 3 minuty czytania

LIDIA PAŃKÓW: W prześmiewczym tytule cyklu „In G.O.D We Trust” historyczne amerykańskie motto zmieniasz w nowoczesny slogan, reinterpretując słowo G.O.D jako skrót od „Global Obama Devotion. Choć utrzymujesz, że nie chcesz czynić z 44. Prezydenta USA idola, nie umiesz czy też nie chcesz wyzwolić się z wiary w jego czarowną moc. Ale jest też rys zawodu…
KENNETH TIN-KING HUNG: Podczas elekcji w 2008 r. w relacjach prasowych w Stanach Zjednoczonych Obama był przedstawiany jako postać niemal religijna. Jego zwolennicy, czy też wyznawcy, mieli tak intensywne, zaczarowane spojrzenie, jakby był nowym zbawcą. Tak silnie działała jego charyzma.  Mieszkam w Stanach od 1994 r. i nigdy nie widziałem wcześniej w telewizji osoby publicznej obdarzonej taką hipnotyczną siłą. I choć staram się pozostać neutralny, nie umiem powstrzymać się od pokładania w nim ogromnych nadziei, przede wszystkim dlatego, że nie zgadzam się z wewnętrzną i zagraniczną polityką George'a Busha. To jak chińskie Yin i Yang – kiedy jakość osiągnie swoją pełnię, zacznie w sposób naturalny przemieniać się w swoje przeciwieństwo. Dlatego „Global Obama Devotion” może być także kolektywną globalną ułudą, wówczas G.O.D oznaczałoby „Global Obama Dellusion”. USA były przez 50 lat dominującą światową siłą, która znęcała się nad resztą świata, kontrolując petrodolary, eksportując obwarowany zobowiązaniami „wolnorynkowy kapitalizm” (nie tak wolny dla słabszych i biedniejszych państw) i demonstracyjnie ignorując restrykcje ONZ na zasadzie „mamy to w d…”. Dlatego Amerykanie są oderwani od globalnych wspólnot i zupełnie nie wiedzą, co dzieje się w świecie zewnętrznym. Całkiem naiwnie wierzę, że Obama jest w stanie przeorientować nas jako obywateli globu i sprawić, że przestaniemy być postrzegani jako nieznośna i uciążliwa światowa policja.

Wystawa w CSW

Miś polarny wyrusza na ekologiczną krucjatę, Obama wciela się w Buddę, Jezusa, Mahometa i Krysznę, a waszyngtońscy politycy mają atletyczne, wypreparowane ciała supermodelek. W cyfrowych kolażach i kreskówkowych instalacjach wideo Kennetha Tin-King Hunga, pokazywanych na wystawie „Przyszłość nie jest tym, czym była / future is not what it used to be” w listopadzie i grudniu 2010 r. w warszawskim CSW, polityczna satyra nabiera psychodelicznego wymiaru przez akumulację jaskrawych popowych obrazów. Ale artysta panuje nad materią, za obsesyjnym gromadzeniem i montowaniem elementów ściągniętych z internetu stoi klarowny zamysł. I nie chodzi wyłącznie o dostarczenie widzom intelektualnej rozrywki, jaką niewątpliwie jest sprawne rozszyfrowanie politycznych symboli, kodów kultury konsumpcji i korporacyjnej ikonografii. Epickie kolaże Tin-King Hunga są – jak narracyjne płótna Pietera Bruegla i Hieronima Bosha –rodzajem obyczajowego upomnienia. Cyfrowego, wybujałego w formie, męczącego i wciągającego zarazem – skrojonego na potrzeby łaknącego wizualnej intrygi współczesnego odbiorcy.

Obama jako Jezus, Abraham, Budda, Mahomet, Eshu, Matka Boża z Guadelupe, Kryszna. Dlaczego wybrałeś właśnie te religijne postaci?
Ze względu na ich geograficzne położenie i grupy wyznaniowe. Moim zamiarem była rekontekstualizacja dawnych podań i mitów ze świętych ksiąg; umieszczenie ich w siatce współczesnych odniesień. Skupiam się na odsłanianiu politycznych układów, a zwłaszcza społecznych kwestii, w których rozwiązaniu Obama i Amerykanie, jako obywatele świata, mogą pomóc. Na przykład kiedy Obama-Mahomet, ujeżdżający Hilary Clinton jako konia Buraka, lecą nad Bliskim Wschodem do „najdalszego z meczetów”, to jest to nowy kontekst dla 17 rozdziału Koranu, w którym Prorok wyrusza na nocną wędrówkę. Ale zamiast zobaczyć niebo i piekło napotyka antyamerykańskie murale w Teheranie, irackie rurociągi ropy, ruiny po bombardowaniach w Libanie i Palestynie oraz zrujnowane przez Talibów posągi Buddy w Bamian i wieżowce w Dubaju. Tę samą metodę stosuję dla innych postaci przywódców religijnych, bóstw i proroków. Chodzi mi o to, żeby odsłonić i wyśmiać sprzeczności, jakie tkwią w fundamentalizmach.

Kenneth Tin-King Hung

Urodził się w 1977 r. w Hong Kongu w rodzinie chińskich uciekinierów z czasów rewolucji. Jako osiemnastolatek wyjechał do San Francisco i podjął studia artystyczne na uniwersytecie stanowym. Tam współtworzył performanse z grupą AdHoc i zaangażował w działalność antywojenną. Uwagę europejskich mediów przyciągnął internetowy projekt Hunga www.1111111111111111111111111111111111111111
11111111111111111111.com
– „nieprzyjazna” strona internetowa o topornej grafice, która po 11 września zamieniła się w antybushowskie polityczne forum i do 2005 r. miała ponad 30 milionów wejść. Gra internetowa, w której miś polarny ocala świat przed ekologiczną katastrofą, „Gaz Zappers”, zamieniona na kreskówkę była pokazana na festiwalu w Sundance. Wideoinstalacja „Because Washington is Hollywood for Ugly People”, w której aktualne wydarzenia polityczne relacjonowane są w estetyce reklamowych kreskówek, przyniosła artyście międzynarodowe uznanie. Prezentowała ją na wystawie zbiorowej nowojorska Postamsters Gallery, była pokazywana na festiwalach filmowych w Sundance, Rejkiawiku i Dallas. Prace Tin-Kin Hunga pokazywały także: New Museum w Nowym Jorku, Yerba Buena Center w San Francisco, Art Gallery w Bradford i in. Artysta mieszka i pracuje w Nowym Jorku, reprezentują go nowojorska Postamsters Gallery i Galerie Guy Bärtschi w Genewie.

Obsesyjna kumulacja obrazów z różnych gatunków, brutalny przekaz polityczny, groteskowe przemiany postaci publicznych. Krytycy porównują twój styl do techniki niemieckiego mistrza politycznego fotomontażu, który w ramach antymieszczańskiej prowokacji przybrał anglosaskie nazwisko John Heartfield. Jak postrzegasz to, co robisz, w kontekście tradycji? Czy czujesz się związany z kontrkulturą?
To dla mnie zaszczyt, że jestem porównywany do Johna Heartfielda, bo to jeden z twórców, których najbardziej cenię. Podoba mi się zuchwała bezpośredniość jego prac. Od niego nauczyłem się zestawiania kontrastowych treści – postaci, wartości, symboli – tak, by powstała nowa jakość, która oddaje aktualny społecznie obraz. Dobrym przykładem tej taktyki jest moja praca „MaoDonalds” sprzed dziesięciu lat. Jeśli chodzi o poczucie przynależności do jakiejś kontrkultury, dopiero przeprowadzka do San Francisco otworzyła mi oczy. W Hong-Kongu, gdzie dorastałem, 99.5% muzyki stanowią lokalne piosenki pop napisane na użytek fanów Karaoke. Większość moich przyjaciół należała tam do drugiego pokolenia hippisów i punkowców, których rodzice brali udział w Lecie Miłości.

A co w kosmpolitycznym Nowym Jorku znaczy dla ciebie, że jesteś Chińczykiem z Hong-Kongu?
Moja rodzina zarówno ze strony matki, jak i ojca, to uciekinierzy z ludowych Chin. Mój ojciec miał osiem lat, kiedy jego matka, a moja babcia trzymała go za ręce i próbowała osłonić od kul, kiedy nielegalnie przekraczali granicę. Moi dziadkowie od strony matki opuścili Chiny tuż po zakończeniu ośmioletniej wojny chińsko-japońskiej, kiedy nadciągała domowa wojna między siłami Komunistycznej Partii Chin i Chińskiej Partii Narodowej (Kuomitang).
Dla mnie oznacza to serię kontrastów, bo dorastając w mieście określonym przez ekonomistów „najlepszym eksperymentem w kapitalizmie”, od krewnych, którzy zostali w Chinach słyszałem niekończące się opowieści o biedzie i ucisku. Po imigracji do Stanów zacząłem poznawać zupełnie nowe wartości, takie jak wielokulturowość. A potem pojawiły się relacje o niezwykłym boomie w moich rodzinnych Chinach, który zainicjowały reformy Denga Xiaopinga.
Choć nurzam się w przeróżnych ideologiach, takich jak marksizm, anarchopunk i hippisowski pacyfizm, zawsze przychodzi moment, kiedy dostaję siarczysty policzek, który każe mi jeszcze raz przemyśleć poglądy i dokonać przewartościowań. Wiem, że muszę pozostać otwarty na różne głosy i opinie. Ultraliberałowie z Berkeley mogą mieć bardzo ograniczone poglądy na temat polityki środowiska, a twardzi ewangelikanie interes w niektórych reformach podatkowych Obamy. Komunikacja zawsze miała kluczową rolę dla rozwoju cywilizacji. Nie chcę dać się usidlić w jednej doktrynie.

IN GOD WE TRUST: Elegba / Eszu – Na rozdrożach
konfliktu, 2009, dzięki uprzejmości Galerii Postmasters,
Nowy Jork
Czy klarowny przekaz polityczny nie degraduje sztuki? Kiedy ogląda się twoje prace, można wyciągnąć dość proste i cyniczne wnioski. Wyśmiewasz polityków, demaskujesz powiązania, śledzisz korupcję. A jednocześnie chyba po prostu wyrażasz zatroskanie o stan rzeczy.
Niby dlaczego sztuka nie ma być polityczna? Prześmiewczość i satyra w moich pracach ma kilka źródeł. Najważniejsze to „Kuso” (惡搞文化), internetowa kultura z Azji, która posługuje się parodią i campem (francuskie pojęcie Détournement częściowo oddaje jej ducha, ale nie ma w sobie ładunku prostactwa i wulgarności, które cechują Kuso). Drugie to międzynarodowy ruch Sytuacjonistów. Trzecie – klimat, jaki panuje w amerykańskich mediach, które traktują newsy na równi z rozrywką i rozdmuchują zdarzenia bez pogłębionego, opartego na faktach reportażu. Szczególnie w królestwie internetu sztuka może przybrać polityczny wymiar.
Kiedy sztuka nie jest polityczna, to zwykle ze względu na kontekst mecenatu. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie nie ma zbyt wielu stypendiów dla artystów, twórcy trzymają się bezpiecznego obszaru i kończy się na tym, że dekorują lofty dla bogaczy. W równym stopniu nie znoszę jednak romantycznego konceptu przymierającego głodem artysty, bo pozbawia go to godności. W moim przypadku nawet nie mogę udawać, że nie dojadam, bo co miesiąc muszę wysyłać pieniądze rodzinie w Hong Kongu, żeby utrzymać ich przy życiu.
Ale wierzę, że sztuka może zmienić świat. A cyfrowe obrazy, takie jak moje, można przekształcać w tyle innych form i pokazywać na akademickich dyskusjach, imprezach, politycznych demonstracjach, umieścić na tiszercie studentów z midwestu, desktopie komputera w Dubaju. Wiele z tych transformacji i przypadków ponownego użycia, naprawdę się wydarzyło.

Jesteś aktywistą? Widziałam takie określenie w prasie.
Nie jestem aktywistą. Mój wkład w zmiany społeczne jest mikroskopijny w porównaniu z ludźmi z pierwszego szeregu. Moja sztuka bazuje na taoistycznym pojęciu Wuji, które oznacza, że białe i czarne, dobro i zło, nie są jeszcze wyraźnie określone. Doświadczenie tak mnie ukształtowało, że patrzę na wszystko z wielu perspektyw. Uważam, że wszyscy funkcjonujemy w szarej strefie, a czarne i białe to koncepty narzucone przez władzę, która chce kontrolować obywateli.

IN GOD WE TRUST: Jezus Chrystus – Miejmy nadzieję,
że zrobi coś z tym gównem, 2009, dzięki uprzejmości
Galerii Postmasters, Nowy Jork
Zalewają nas obrazy z internetu, psychologowie alarmują, że zmieniają sposób funkcjonowania mózgu ludzkiego. Niektórzy uważają je za truciznę. Czy świadome używanie takich obrazów nie jest jakąś próbą uporządkowania tego chaotycznego materiału, nadania struktury i sprawowania kontroli?
Internet jako największe składowisko obrazów rzeczywiście bywa przytłaczający. Jednocześnie daje więcej możliwości natychmiastowego wyboru niż jakiekolwiek inne medialne zasoby dzięki coraz sprawniejszym wyszukiwarkom. Ale nie postrzegam tej gigantycznej ilości internetowych obrazów jako chaosu. Przeciwnie – widać wyraźny porządek i strukturę.

Asamblaż, kolaż, montaż, kopiowanie i wklejanie, darcie i mieszanie. Takimi słowami krytycy opisują twoją technikę produkowania obrazów. Wszystkie te słowa wskazują na ich wtórny, pochodny charakter. Jak wobec tego określasz swoje autorstwo? Gdzie tu miejsce na artystyczny geniusz?
W moich obrazach wszystkie elementy grafiki mają znaczenie i można dokładnie prześledzić, skąd pochodzą. Nie ma w nich już warstwy czysto dekoracyjnej. Każde pociągnięcie pędzla, połączenie kolorów, deseń tła, każda kropka i linia jest wynikiem starannego namysłu i serii prób. Chcę osiągnąć maksimum efektu poprzez pomieszczenie i wciśnięcie jak największej ilości obrazów w ograniczonym wymiarze piksela. Wybierając części, które utworzą obraz i wyciągając je z ich rzeczywistości, czuję się jak mistrz teatru lalek. Tworzę nowe układy, żeby opowiedzieć własną historię. Geniusz polega na absolutnym panowaniu nad narracją. Pomimo, że wszystko, czym dysponuję, zostało ściągnięte z google'a.