Max jest gangsterem i ma twarz Pawła Małaszyńskiego. Miewa też koszmary i krzyczy po nocach. Wrażliwy człowiek, do bólu heteronormatywny. Za dnia ściąga długi, strzela do Ruskich, wieczorami pije do barmana w pustym barze – z rozpaczy za dziewczyną, która odeszła bez słowa. Rzadko się śmieje, no chyba że ktoś akurat opowiada o dużych ustach kobiecych stworzonych do „ssania pały”. Czasami ogarniają go przykre mdłości, zazwyczaj wtedy, gdy jakiś „pedał” opowiada mu o jakiejś „pedalskiej orgii”. Max – nowy Polak, syn króla, bohater „Weekendu”. O tym, jaki to film, najlepiej mówi jedna z otwierających go scen: do windy wchodzi czterech gości ubranych w czarne garnitury. Drzwi się zamykają, we wnętrzu robi się cicho, aż tu nagle ciszę rozrywa znajomy dźwięk i nie jest to dzwonek, który oznajmia przybycie na pożądane piętro. Tym dźwiękiem jest oczywiście pierdnięcie.
Dalej jest już tylko halucynacyjny drive: Frycz zajada grochówkę, gangster przebrany za radzieckiego bohatera wojennego strzela z pepeszy, Siejka glancuje krasnale, Wilczak szoruje zęby. Andrzejewskiego obcierają mokasyny, w oku Małuszyńskiego odbija się sylwetka tańczącej kobiety, Pazura łazi w przepoconym szlafroku. To na pierwszym planie. A w tle: czterech bandytów podszywających się pod Romów, dwie nastolatki ubrane w mundurki szkolne na zapleczu rudery handlarza bronią, podwodne życie admiratorki miłości po francusku i wiele dowcipów kręcących się wokół anusa.
„Weekend”, reż. Cezary Pazura.
Polska 2011, w kinach od 7 stycznia 2011Za wszystko to i jeszcze więcej odpowiedzialny jest sam król. Tym, którzy nie wiedzą o jakiego króla chodzi, wyjaśniam: o Cezarego Pazurę. Sam tak się nazwał. W reklamach poprzedzających „Weekend” szedł taki komunikat: „oto film Cezarego Pazury – króla polskiej komedii”. Monarchii na „Weekendzie” jednak się nie zbuduje. Film jest smutnym świadectwem tego, że Pazura żyje w jakimś szklanym pałacu, do którego wnętrza docierają tylko zniekształcone przez szybę obrazy i dalekie echa tego, czym żyje kino. Ktoś taki, zabierając się za „własną wypowiedź artystyczną”, naładowany ochłapami znaków, skazany jest na to, że w jego interpretacji zwyczajnie zniknie jakikolwiek sens i z polskiej odpowiedzi na kino Tarantino i Guya Ritchie zrodzi się co najwyżej bełkot.
A może chodzi tu o rzecz jeszcze bardziej podstawową, którą kilka lat temu Abradab podsumował frazą: „Nie wiesz co mówić, to mów niewyraźnie”. Pazura w każdym razie udowadnia w „Weekendzie”, że jako reżyser jest kompletnie bezradny: nie potrafi nawet porządnie zbudować jeden sceny, a co dopiero całego filmu. Historii jako takiej tu nie ma. Wątki rwą się, postaci wyskakują z kapelusza i zachowują się co najmniej dziwnie, potem nie wiedzieć czemu znikają i znowu wracają, zawsze gotowe, by rzucić kolejny niski żarcik. Wszystko rozgrywa się tu w międzyczasie, w oczekiwaniu na to, że wreszcie coś się zacznie dziać, składać, usensawniać. Tę niekończącą się pauzę reżyser uatrakcyjnia zabiegami, że tak powiem, artystycznymi. Tych zabiegów reżyser ma na warsztacie niewiele, a dokładnie dwa: zwolnione ujęcia i muzykę z napisanego specjalnie na potrzeby filmu chorału. Całość spina klamra, która sugeruje umowność świata. Cóż po klamrze, po spuszczanej w ostatniej scenie przez samego reżysera kurtynie. Nie zakryje ona tego całego wulgarnego, tandetnego śmietniska.
***
Jakiś czas temu Tadeusz Sobolewski w podsumowaniu poprzedniej dekady przywołał słowa młodej reżyserki, która powiedziała, że „polskie kino dopiero się zaczyna”. I teraz tak: jeśli ono ma się zacząć „Weekendem”, pierwszym polskim filmem 2011 roku, to ja już raczej wolałbym, żeby ono się nie zaczynało. O.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.