Czarno-białe i w kolorze

6 minut czytania

/ Film

Czarno-białe i w kolorze

Jakub Socha

Branagh, wytrawny reżyser, który na swoim koncie ma zarówno „Hamleta”, jak i „Kopciuszka”, nie potrafi się zdecydować, w jakim nastroju chce utrzymać „Belfast”

Jeszcze 2 minuty czytania

Najbardziej uderzające zdanie z książki reporterskiej Aleksandry Łojek o Belfaście to to, w którym autorka pisze, że jest to miasto wielkości Kielc. Wyobraźcie to sobie – bomby w Kielcach, porwania, morderstwa, szajka sadystów, którzy zabijają rzeźnickimi nożami. Ulice zarezerwowane dla jednych, ulice zarezerwowane dla drugich, dzielnice otoczone murem, dzielnice, do których policjanci nie przyjeżdżają z interwencją, zanim nie wyślą tam najpierw oddziału antyterrorystycznego. Miasto zamieszkiwane przez legiony byłych więźniów, którzy wyszli na wolność po amnestii z końca lat 90. XX wieku. Miasto, którym rządzi podziemne państwo – dwa podziemne państwa. Skazujące tych, którzy nie chcą się podporządkować jego zasadom, na banicję, kulę w kolano albo w plecy – tę ostatnią karę nazywano „50 na 50”, ofiara ma dokładnie 50 procent szans na to, że będzie później chodzić. Miasto – bohater dziesiątków filmów o dzielnych wojownikach z IRA, o złych terrorystach z IRA, o ludziach przypadkowo zaplątanych w konflikt między republikanami a lojalistami.

Moda na Irlandię Północą jakby skończyła się wraz z tym, jak skończyły się Kłopoty i nastał względny spokój. Inna moda jest na tapecie – na czarno-białe artystyczne filmy o przeszłości – i to w tę modę próbuje się wpisać Kenneth Branagh. Co ciekawe, „Belfast” zaczyna się w kolorze – panoramą tytułowego miasta nakręconą z helikoptera, a najpewniej z drona, która wygląda jak z teczki, którą wysyła się do Brukseli, aplikując o fundusze unijne. Kończy się ona najazdem na mur, a potem susem za mur. Wraz z jego przekroczeniem świat zostaje zredukowany do dwóch barw, znak, że cofamy się do przeszłości. Całość w ogóle przypomina etiudę filmową z zajęć na wydziale operatorskim, zrobioną przez studenta, który w liceum zakochał się w pracach Cartier-Bressona i Doisneau i do dzisiaj nie może się z tej miłości wygrzebać. Już kiedyś to pisałem, ale co tam, powtórzę się: teoria „decydującego momentu”, ukuta dawno temu przez pierwszego z nich, w kinie nie przynosi najlepszych rezultatów. Na fotografii pojedynczy kadr, w którym została zatrzymana chwila z historii świata, ma swój zniewalający urok. Film, siłą rzeczy rozciągnięty w czasie, który próbuje forsować tę strategię, napakowany dziesiątkami takich decydujących momentów staje się szybko nieznośny. Żywioł chaotycznego, nieuczesanego życia zamienia się w szopkę, w której każdy element został zakomponowany z przesadną gorliwością i perfekcją, jak w tej scenie, gdzie dziadek rozprawia o życiu, siedząc na desce sedesowej w wychodku na podwórku, a babcia, umieszczona na drugim planie, w małym okienku, komentuje jego mądrość.

Branagh, w końcu wytrawny reżyser, który na swoim koncie ma zarówno „Hamleta”, jak i „Kopciuszka”, nie potrafi zdecydować się, w jakim nastroju chce utrzymać swój film, „Belfast”„Belfast”, reż. Kenneth Branagh. Wielka Brytania 2021, w kinach od 25 lutego 2021w jakiej poetyce. I tak, ni z gruszki, ni z pietruszki, raz wchodzi western, a raz musical. W
scenach, gdy bohaterowie są w teatrze albo kinie, obraz nagle zaczyna mienić się wszystkimi kolorami tęczy, żeby nam się ładnie utrwaliło, że tylko wytwory wyobraźni pozwalają żyć pełnią życia, przynajmniej w Belfaście. Między te zagrywki reżyser wpycha opowieść o dorastaniu, złożoną z prefabrykatów. O dziadku, który zjadł za dużo zupy chowder z wkładką zen, już było, o swarliwej babci też. Jest jeszcze tato, który jest daleko, i mama, z wyglądu modelka, która nigdzie nie chce się ruszyć. Chłopiec ma na imię Buddy i jest protestantem, który mieszka na ulicy wśród katolików. W kościele pastor grzmi na katolików, a on zakochał się w Catherine, która jest katoliczką. Dawny kolega ze szkoły ojca ciśnie go, żeby włączył się w walkę z tymi, którzy kłaniają się królowej. Ojciec mówi do syna, że każdy człowiek jest równy i że ważniejsza od przynależności religijnej jest dobroć. I równocześnie nakłania całą rodzinę do wyprowadzki, najlepiej do Australii, a jak się nie da do Australii, to przynajmniej pod Londyn. Jakby tego było mało, nad tym małym kosmosem lewitują kosmonauci, wszak jest końcówka lat 60., człowiek zaczyna się rozpychać na wysokościach, urodzony w Belfaście reżyser i scenarzysta nie odmówił sobie tego, by i ten element gdzieś do filmu wepchnąć. Branagh idzie zadeptanymi ścieżkami, aż trudno uwierzyć, że to ponoć jego najbardziej osobisty film, i nawet energia Jude’a Hilla, który gra Budda, chłopca z zębami jak płot z krzywych desek, nie wystarcza, żeby zobaczyć w „Belfaście” coś więcej niż wydmuszkę. 

Choć film jest zadedykowany tym, którzy zostali, tym, którzy wyjechali, i tym, którzy odeszli, czyli w zasadzie wszystkim, kluczową kwestią jest tutaj „wyjazd”. Jak opuścić swoją ulicę, gdy do tej pory nie znało się innej rzeczywistości? Jak potraktować to inaczej niż zdradę? Jak tkwić w niebezpiecznym bagnie, które wydaje się najbezpieczniejszym miejscem na ziemi? Jak zrezygnować z odpowiedzialności za swoją wspólnotę? Emigracja, bliższa czy dalsza, zawsze generuje pytania o fundamentalnym znaczeniu. U Branagha są one rozpływającymi się kręgami na wodzie. Gdy widzimy rodzinę Budda w autobusie, myślimy sobie w duchu: wreszcie.