Biegnij

8 minut czytania

/ Film

Biegnij

Jakub Socha

Sam Mendes ekscytuje się jak ktoś, kto najpierw podpalił las, a teraz patrzy, jak widowiskowo płonie. „1917” to niekończące się cudowne zbiegi okoliczności i sztafety

Jeszcze 2 minuty czytania

Żołnierz nie może uwierzyć – dookoła wojna, błoto i kałuże, szczury i topielce, druty kolczaste i porozrywane ciała, koniec świata. A tu nagle – na zielonej polanie stoi krowa. Stoi sobie w najlepsze i skubie trawę. To jeszcze nic, wychodzi na to, że zanim poszła się paść, sama się wydoiła, bo pod nogami żołnierza jest wiadro z ciepłym mlekiem, a dookoła żywej duszy. Tylko na niebie biją się trzy samoloty. Jeden z nich za chwilę spadnie prawie dokładnie tam, gdzie przed chwilą stał żołnierz i obserwował krowę – oczywiście nie mógł spaść gdzie indziej. Zanim jednak do tego dojdzie, żołnierz zdoła napełnić menażkę mlekiem – gdy po jakimś czasie i po wielu przygodach los zetknie go ze zdesperowaną kobietą, która w ciemnej piwnicy próbuje wraz z nowo narodzonym dzieckiem schować się przed wszechobecną przemocą, będzie mógł się nim podzielić. Jest w tym ruchomym obrazku całe „1917”. Najnowszy film Sama Mendesa to niekończące się cudowne zbiegi okoliczności i sztafety. Przenoszenie przedmiotów z jednej przestrzeni do drugiej i reagowanie na coraz to dziwniejsze zdarzenia, w które reżyser z uporem godnym lepszej sprawy wrzuca swoich bohaterów. Widocznie tak wyobraża sobie wojenny chaos. Nie świadczy to dobrze o jego wyobraźni.

Ekspozycja trwa tu krócej niż chwilę. Dwaj żołnierze, jeszcze dzieciaki, zostają obudzeni z drzemki i zaprowadzeni do sztabu. Tam czeka już na nich generał, który zleca im misję przedarcia się do znajdujących się na przodzie oddziałów i ostrzeżenia ich, że wróg zastawił na nich pułapkę. Czasu jest niewiele. Kwatermistrz daje im na drogę po kilka granatów, generał częstuje na pożegnanie cytatem z Kiplinga. Ruszają, a wraz z nimi kamera – ma się wrażenie, że całość została nakręcona w jednym ujęciu. Jasne, to, co zrobił tu Roger Deakins, to Himalaje sztuki operatorskiej. Przedzieramy się wąskimi okopami, pod ścianami żołnierze zasypiają w kuckach, kręcą papierosy, liżą rany. Czołgamy się poprzez zasieki, zeskakujemy do leju po bombie, wypełnionego brudnym szlamem. Biegniemy przez spalone, zrujnowane, ciemne miasto, rozświetlane przez flary, kryjąc się przed kulami nieprzyjaciela. Próbujemy nie utonąć w rwącej rzece, przedzieramy się do brzegu przez most ułożony ze spuchniętych ciał topielców. Ale równocześnie cały czas jesteśmy na zewnątrz – świadomość, że to tylko symulacja, ani razu nie zostaje zachwiana. Oglądamy coś na kształt prymitywnie pomyślanej gry komputerowej.

Interesująca jest w tym filmie perspektywa kamery. Wydaje się, że powinna być tożsama z zawężoną perspektywą bohaterów, podzielać ich przerażenie i strach – jej perspektywa jest jednak perspektywą kogoś, kto po prostu zajął najlepsze miejsce, by uczestniczyć w widowisku. To częste w robionych za wielką kasę filmach wojennych – opowiadają one, jak słusznie napisał kiedyś Roger Ebert, o wojnie, a nie tych, którzy w tej wojnie walczą. W „1917” doskonale to widać: gdy bohaterowie przechodzą brzegiem wielkiego leju, kamera sunie jego środkiem, bo tam jest najwięcej niezwykłości – zdezelowana broń, rozkładające się ciało – gdy bohater spada z wysokiej skały do głębokiej wody, kamera nagle wyskakuje kilkanaście metrów nad ziemię, żeby ładnie sfilmować całe wydarzenie z lotu ptaka. Gdy w końcu skoczkowi uda się wypłynąć na powierzchnię, czeka tam na niego idealnie oporządzony konar, taki, który łatwo opleść ramieniem, by pożeglować do brzegu.

Mendes rzuca koła ratunkowe, bo wie, że najbardziej podobają się gry, które można przejść. Jego film jest przez to jednak zwyczajnie pozbawiony stawki. I życia – bohater idzie przed kolejne komnaty, zbiera artefakty, wymienia je na inne artefakty, w tle walą pociski i podniosła muzyka, wiadomo jednak, że prędzej czy później i tak dojdzie do mety. Po drodze wchodzi w szybkie, zdawkowe interakcje z kilkorgiem ludzi, grają ich zazwyczaj gwiazdorzy brytyjskiego kina. Jest Mark Strong, Richard Madden, Colin Firth, Benedict Cumberbatch. Podobny gwiazdozbiór zebrał w „Dunkierce” Christopher Nolan, on też skonfrontował w swoim filmie aktorów tak doświadczonych jak Tom Hardy czy Cillian Murphy z niemalże debiutantami. „Dunkierka” – choć ujęta w równie ostre rygory formalne – to jednak inna liga. Rzecz bardziej wieloznaczna, mocniej wybrzmiewa w niej myśl, że nie ma w wojnie ani nic wzniosłego, ani pięknego.

U Mendesa wyczuwa się ekscytację kogoś, kto najpierw podpalił las, a teraz patrzy, jak widowiskowo płonie. Jego film opiera się na schematach, weźmy to, jak rozpisano role dwóch kurierów – jeden z nich oddałby życie za medal za bohaterstwo na polu walki, drugi zdobyty medal oddaje za butelkę francuskiego wina. Jednak im dalej w las, tym bardziej różnice między tymi postawami się zacierają – obydwaj są bohaterami. W ogóle wszyscy Brytyjczycy wyglądają niemalże jak rycerze Króla Artura. Może niektórzy bardziej rwą się do walki, może inni zachowują więcej sceptycyzmu, ale jak przyjdzie co do czego, żaden z nich nie zawiedzie.

„1917”, reż. Sam Mendes, USA, Wielka Brytania 2019, w kinach od  24 stycznia 202„1917”, reż. Sam Mendes, USA, Wielka Brytania 2019, w kinach od 24 stycznia 2020To ciekawe, że w czasach Brexitu Brytyjczycy wypuścili właśnie takie filmy jak „Dunkierka” i „1917”, pokazujące może i okropieństwa wojny, ale równocześnie wychwalające hart ducha wspaniałego narodu, który po drodze upadał, schodził na manowce, ale ostatecznie niemalże w pojedynkę wygrał dwie wojny światowe. W „1917”, jak już się rzekło, brytyjscy dowódcy cytują wiersze, oficerowie idą do boju z własnymi podwładnymi, szeregowi potrafią docenić rzewną piosenkę wyśpiewywaną dyszkantem, słuchają jej ze skupieniem, w tej armii szanuje się nawet mniejszości – Sikh siedzi sobie jak gdyby nigdy nic obok „prawdziwych Angoli”, ci, jeśli nawet sobie z niego dworują, to z czułością, co symbolizować ma, zdaje się, tolerancję całego narodu. Niemcy z kolei – szkoda gadać. Gdy brytyjski żołnierz proponuje Niemcowi wodę, ten mu wbija nóż; gdy prosi go, by siedział cicho, ten rzuca się mu do gardła. Francuzi pod postacią jednej młodej dziewczyny są może trochę lepsi, ale trudno nie zauważyć, że to brytyjski żołnierz przynosi Francuzce ocalenie, a ona woła do niego, gdy ten zbiera się do wyjścia: „Nie odchodź”. Tak się robi politykę historyczną.

Pisząc o „1917”, trudno nie wspomnieć o wspaniałym filmie „Gallipoli” Petera Weira – klasycznej opowieści o jednej z najsłynniejszych bitew I wojny światowej i o tym, jak Brytyjczycy wysłali w jej trakcie na pewną śmierć tysiące australijskich żołnierzy. Tu też fabułę napędza wyścig z czasem. Bohaterami Weira jest dwóch młodych sprinterów, którzy zaciągają się do wojska w poszukiwaniu prestiżu i przygód. Jeden z nich, grany przez Mela Gibsona, biega z jednego przyczółka do drugiego z rozkazami – to, czy zdąży na czas, może zadecydować o życiu tysięcy. W „Gallipoli” żołnierze nie są anonimową masą – bohater grany przez Gibsona biegnie, by ocalić przyjaciół, kolegów, biegnie między przyjaciółmi i kolegami, mija rannych, wystraszonych, młodych mężczyzn, którzy nie chcą umierać – tych samych, którzy jeszcze niedawno uganiali się za dziewczynami i śmiali się, słuchając wykładów o chorobach wenerycznych. U Mendesa jest tylko przerażony bohater i jego misja. Film wieńczy dedykacja dla dziadka reżysera, który brał udział w I wojnie i opowiadał wnukowi o niej wiele historii. Wnuk zapamiętał z nich tylko teatr okrucieństwa.