Nowy Jork, Nowy Jork. Metropolia zaludniona przez barwnych potępieńców, skazanych na to, aby wciąż zderzać się ze sobą i pakować w tarapaty; gigantyczny flipper, który odlano z szarego betonu i przyozdobiono konstelacjami świateł. Właśnie tak odmalowują Wielkie Jabłko filmowcy Josh i Benny Safdie, jego wychowankowie, mieszkańcy i narwani adoratorzy. „Miejsce należy na zawsze do tego, kto najmocniej rości sobie do niego prawo, pamięta je najbardziej obsesyjnie, wyrywa je ze świata, kształtuje je, przedstawia je, kocha je tak radykalnie, że odtwarza je na swoje podobieństwo” – pisze Joan Didion w poświęconym Honolulu eseju „In the Islands”. Bracia Safdie raczej nie chcą zawłaszczyć Nowego Jorku, ale na pewno sukcesywnie rozwijają własną, charakterystyczną wizję tego miasta, różną od tej, jaką można znaleźć w filmach Woody’ego Allena.
Ich ostatnie dzieło, „Nieoszlifowane diamenty”, jakby przewrotnie zaczyna się w zupełnie innym miejscu: Etiopii, gdzie para górników odnajduje w kopalni połyskujący dziwnym, kosmicznym światłem kamień, mianowicie czarny opal. Jednak już chwilę później kamera przenosi się w znajomą scenerię, aby przyglądać się perypetiom Żyda Howarda Ratnera, właściciela sklepu jubilerskiego i nałogowego hazardzisty, który sprowadza opal z Afryki i zamierza zarobić dzięki niemu konkretne pieniądze. Howard reprezentuje wyższą klasę społeczną niż bohaterowie wcześniejszych filmów braci Safdie, narkomanka z „Bóg wie co” czy kinooperator z „Go Get Some Rosemary”. Mimo to dzieli z nimi irracjonalne usposobienie, fatalną inklinację ku katastrofie; zaćmiewa mu umysł gorączka, która bierze się nie tyle z wadliwej konstrukcji psychicznej, ile z otoczenia, z ulicznego zgiełku i architektonicznej masy.
Czarna skórzana kurtka, drogie okulary, przystrzyżona broda; Howard Ratner wyglądałby całkiem stylowo, gdyby pod tymi ozdobami nie krył się karykaturalny człowiek. Howard, nazywany także Howiem, co chyba brzmi adekwatniej, jest facetem w średnim wieku, lekko utytym i poruszającym się w niezgrabny sposób, zarazem neurotycznie i ospale. Ma wystające górne zęby, które chętnie szczerzy w głodnym uśmiechu. Mówi słodko i miękko, aby nagle zacząć ochryple krzyczeć, trochę w manierze Ala Pacino, tylko bardziej histerycznie. Takiej powierzchowności nie równoważy piękne wnętrze: Howie jest zatwardziałym egoistą, zafiksowanym na sobie i swoim celu. „Nikt mnie nie wkurza aż tak jak ty” – mówi mu żona, z którą powoli i po cichu się rozstaje. Jako filmowa postać Howie budzi jednak nie irytację, lecz zainteresowanie i ostrożną sympatię. To w znacznej mierze zasługa obsadzonego w jego roli Adama Sandlera, aktora zdolniejszego, niż zwykło się sądzić. Ten weteran komedii, choć nie stara się przypodobać widzom, obdarza swojego bohatera dziecięcą energią, czyni z niego kogoś w rodzaju patologicznego marzyciela.
Howard Ratner jest w ciągłym ruchu. Kursuje pomiędzy apartamentem, który dzieli z kochanką, a domem, gdzie żyją jego żona i dzieci. Pilnuje interesu w sklepie i załatwia sprawy na mieście, udaje się do bukmachera, na koncert, na aukcję. Nieustannie podążają za nim oprychy nasłane przez wierzyciela, będącego, tak się składa, jego szwagrem. Howie chce spłacić dług, lecz przede wszystkim chce zarobić, w czym ma mu pomóc afrykański kamień, ów luksusowy odprysk czegoś pierwotnego i być może magicznego, którym zafascynowany jest pewien koszykarz. Film braci Safdie przypomina „Słodki zapach sukcesu” Alexandra Mackendricka, gdzie zdemoralizowany agent prasowy krąży po Manhattanie, próbując ugrać jak najwięcej dla siebie, ale jest od tego klasyka kina noir bardziej gwałtowny i nieprzewidywalny. Ekranową opowieść śledzi się i trudno, i łatwo – jest zagmatwana, ale porywa i odurza swoim rytmem.
„Nieoszlifowane diamenty”, reż. Josh i Benny Safdie. USA 2020, na Netfliksie od 31 stycznia 2020 „Nieoszlifowane diamenty” są dla Josha i Benny’ego Safdie następnym krokiem na nowej, bardziej rozrywkowej ścieżce twórczości. Na początku bracia preferowali realizm, jedynie okazjonalnie urozmaicany przebłyskami czegoś innego i efektowniejszego. Przełom nadszedł wraz z „Good Time”, swoistą wariacją na temat thrillera, malowniczo szamoczącą się między różnymi konwencjami. „Nieoszlifowane diamenty” wyglądają podobnie: gatunkowe schematy prowadzą tutaj trudne negocjacje z fabularnym prawdopodobieństwem, a quasi-dokumentalna surowość jest zanieczyszczana przez realizacyjne wodotryski, jakich nie powstydziłby się Gaspar Noé, naczelny kuglarz współczesnego arthouse’u. Na dezorientację widza dodatkowo pracuje syntezatorowa ścieżka dźwiękowa autorstwa Daniela Lopatina, która wydaje się pochodzić sprzed kilku dekad i wikła się z obrazem w nieoczywiste relacje. Film może sprawiać wrażenie niekontrolowanego wybryku, ale za tym całym rozwichrzeniem rysuje się zamysł, pogięty stelaż autorskiej wizji kina.
Hazardzista o twarzy Adama Sandlera prowadzi swoją ryzykowną grę, a kamera czujnie obserwuje jego poczynania, rzadko pozwalając sobie na to, by przyjrzeć się komuś innemu. Stawka jest wysoka, fiasko pociągnie za sobą poważne konsekwencje. Poziom stresu rośnie razem z poziomem ekscytacji. Pod koniec film staje się tak samo emocjonujący jak najprężniejsze hollywoodzkie widowiska. Zabawę urywa nagła puenta, równocześnie posępna i śmieszna, która uświadamia widzom, że dali się zwieść. To, co uznali za epicką historię, było zaledwie czarnym dowcipem. Kolejną anegdotą z miasta chaosu.