Dźwięk metalu jest tak intensywny, że aż groteskowy. Backgammon, duet z „Sound of Metal” Dariusa Mardera, wykonuje muzykę brzmiącą jak zbrutalizowana wersja noise rocka. Lou wyrywa z gitary skotłowane rzężenie i wściekle krzyczy, naturalnym głosem, lecz z dodatkiem dehumanizującego echa, podobnie jak w power electronics. Ruben wali w perkusję, krzepko i szybko, w sposób, który ma tyle samo wspólnego z graniem na instrumencie, ile z kulturystyką. On wznosi szkielet, ona okleja go mięsem. Chociaż są parą, a na scenie osiągają wyższy poziom zespolenia, ich twórczość nie jest dzieckiem miłości. Przypomina raczej bękarta, któremu przypadły najgorsze wady rodziców.
Członkowie Backgammon nie wpisują się w stereotypowe wyobrażenia o przedstawicielach metalowego undergroundu. Nie są ani megalomanami ze skłonnością do teatralnych gestów, ani straceńcami mknącymi wzdłuż autostrady do piekła, ani na pozór groźnymi, lecz w gruncie rzeczy fajtłapowatymi ekscentrykami, ani też infantylnymi psychopatami, którzy lubią bawić się nożami i zapałkami. Zdrowo się odżywiają, odnoszą się do siebie z czułością, odpoczywają przy najodpowiedniejszych do tego piosenkach. Kamper, którym podróżują po Ameryce, jest przytulnym gniazdkiem. Muzyczne ekscesy stanowią paradoksalne dopełnienie tej sielanki, wręcz warunek konieczny jej istnienia. W trakcie występów bohaterowie spalają negatywną energię, to dzienna dawka katharsis, po której mogą znowu obudzić się jako zdrowe jednostki. Rzecz jasna, ich demony muszą być potężne, aby potrzebować aż tak zamaszystych egzorcyzmów. Ruben jest trwającym w czystości narkomanem, zaś Lou ma za sobą poważne problemy psychiczne, upamiętnione drabinką blizn na ręce. Mimo wielkiej zgodności bycie w zespole w przypadku każdego z nich znaczy coś trochę innego. Dla niej, córki francuskiego burżuja, to cygańskie życie. Dla niego, człowieka znikąd, to po prostu życie.
Ta ścieżka życiowa zmienia się w ślepy zaułek, kiedy niespodziewanie Ruben traci słuch. Bolesny pisk przechodzi w nieczytelną magmę odgłosów, bulgoczącą gdzieś za grubą ścianą. Nie będzie więcej grania. Tożsamość, którą zbudował razem z ukochaną kobietą i z której uczynił alternatywę dla autodestrukcyjnego „ja” ćpuna – przestała istnieć. To chwyt rodem z podręcznika scenariopisarstwa: zafundować protagoniście jak najdotkliwszy rodzaj straty. Tak samo został skonstruowany „Jeździec” Chloé Zhao, opowiadający o kowboju niemogącym brać udziału w rodeo z powodu urazu głowy. Ale „Sound of Metal” Dariusa Mardera jest jeszcze bardziej tragiczny, i to nie tylko ze względu na kaliber defektu i wątek uzależnienia. Niemal metafizyczny wymiar nadaje całości koncept, żeby przenieść bohatera z porządku wyzwolonego dźwięku do porządku ciszy.
„Sound of Metal” powstał w oparciu o niezrealizowany pomysł Dereka Cianfrance’a, który niegdyś przygotowywał hybrydę dokumentu i fikcji zatytułowaną „Metalhead”, z duetem Jucifer w obsadzie. To nie jedyny przypadek współpracy Mardera z Cianfrance’em: kiedy indziej pomagał przy scenariuszu jego „Drugiego oblicza”, małomiasteczkowej sagi o miłości, zbrodni, grzechach ojców i grzeszkach synów, a w szerszej perspektywie o przedziwnych zbiegach okoliczności i wzorach w chaosie ludzkiej egzystencji. Te bliskie powiązania z twórcą „Blue Valentine” pozwalały spodziewać się po „Sound of Metal” czegoś melodramatycznego i pretensjonalnego, może nawet w nieznośnym stopniu, biorąc pod uwagę wydumany fabularny punkt wyjścia. W rzeczywistości jednak film jest wyprany z tych cech, jakby wbrew samemu sobie.
Trasa Backgammon kończy się z bezgłośnym hukiem. Lou wraca do ojca, a Ruben trafia do położonego na odludziu ośrodka dla niesłyszących i zaczyna uczyć się żyć na nowo. Proces ten odbywa się powoli i mozolnie, w rytmie codziennej rutyny. Pozbawiony większych fajerwerków scenariusz idzie w parze z oszczędną, dyskretną reżyserią. Do niedawna Marder miał na koncie jedynie dokument „Loot” i w swojej pierwszej fabule zachowuje temperament dokumentalisty: jest bardziej obserwatorem niż sztukmistrzem. Pomimo tego – albo właśnie dzięki temu – kolejne „Sound of Metal”, reż. Darius Marder. USA 2020, w kinach od marca 2021sceny mają niebagatelną siłę wyrazu. Kiedy Ruben przychodzi do klasy, aby w gronie dzieci poznawać język migowy, wygląda to jak zły sen o powrocie do szkolnej ławy. Kiedy zaś popala papierosy, powietrze gęstnieje od napięcia, w tle zdaje się rozlegać tykanie odliczające czas do sięgnięcia po cięższe polepszacze nastroju. Miarę tego, jak podprogowy jest styl Mardera, stanowi to, że wymowę wielu sytuacji wzmacniają zakradające się do kadru tatuaże, na przykład napis „No” urastający do rangi znaku buntu wobec wyroku losu. Najefektowniejszym spośród chwytów realizacyjnych jest okazjonalne przełączanie się na punkt słyszenia Rubena, co jednak nabiera prawdziwej dobitności dopiero wtedy, gdy bohater poddaje się wszczepieniu implantów, które umożliwiają odbieranie dźwięków tylko w niedoskonałej formie, jako powodzi elektronicznych trzasków. W tych późnych partiach realistyczny dramat upodabnia się do cyberpunkowego horroru.
Rubena odgrywa Riz Ahmed, który nadaje mu aparycję lekko podstarzałego chłopca: mówiącego piskliwym głosem i rozglądającego się oczami niczym spodki, oscylującego między nerwową witalnością a pogubieniem. Chociaż na plakacie Ahmedowi towarzyszy Olivia Cooke w roli Lou, to jego właściwym ekranowym partnerem okazuje się szerzej nieznany aktor Paul Raci. Ten syn niesłyszących rodziców wciela się w kierownika ośrodka imieniem Joe, tak jak on mającego w biografii służbę w Wietnamie i walkę z nałogiem. W jego wykonaniu ów facet jest mędrcem o przeoranej i zastygłej twarzy, oazą zaprawianego goryczą spokoju, personifikacją Doświadczenia. Joe stanowi przeciwieństwo Rubena i zarazem kogoś, kim ma szansę stać się w dalszej przyszłości.
Jak nietrudno przewidzieć, ekranowa historia zmierza do momentu, gdy Ruben wreszcie porzuca zgubną mrzonkę, że uda mu się wskrzesić przeszłość. Puenta filmu wydaje się jednak bardziej radykalna niż w innych opowieściach o godzeniu się ze stratą. Wraz ze spokojem nadchodzi stan afirmacji mający świetlisty odcień epifanii. Nagle, przynajmniej na kilka sekund, Ruben odnajduje harmonię w świecie bez dźwięku, niekompletnym, nadtrawionym przez nicość. Być może również odnajduje harmonię w samej nicości – żywiole, który kiedyś odbierze mu pozostałe zmysły.