Czy świat jeszcze istnieje

Czy świat jeszcze istnieje

Andrzej Werner

„Imagine” jest traktatem filozoficznym o nieprzekraczalnym wymiarze rzeczywistości

Jeszcze 2 minuty czytania

Jedna z najpiękniejszych piosenek moich jeszcze młodych lat. Już w samej muzyce, jej rytmie, odkrywam ciągle zarysy piękna tego świata, życia jakie byłoby, gdyby nie… Jednak wyobraź sobie, a nie zbuduj; pobrzmiewa tu także nuta żalu, zawodu; zawieźć nas tam może tylko żółta łódź podwodna. W tytule filmu Jakimowskiego ukryta jest pułapka, w którą zresztą, sądząc po przeczytanych recenzjach, widzowie – i to właśnie uczeni w piśmie – dość często wpadają.

Wyobraźnia – tak potrzebna jest widzom, którzy oglądają zmagania niewidomych. Trzeba sobie wyobrazić wieczną ciemność – zarysy choćby tego świata, który na co dzień oglądamy, który stał się oczywisty, banalny, zauważalny w sposób niezauważalny, są dla nich tajemnicą. Wyobraźnia, ale co więcej, empatia, bo trzeba się głęboko wczuć w tę tajemnicę lęku i ciekawości, która musi im towarzyszyć w wędrówce przez ciemność. Więź emocjonalna z bohaterami jest w filmowym świecie Jakimowskiego równie ważna jak zrozumienie. Przewodnikami są dla nich wszystkie inne sygnały: dźwięki, zapachy. Ileż ich jest na lizbońskiej ulicy: stukot obcasów, warkot samochodów, skuterów, jadących w jednym i drugim kierunku, tramwaje na pnących się w górę uliczkach, ludzkie głosy. Trzeba to wszystko przetworzyć: na kierunek, odległość, umiejscowić w nieznanej przestrzeni. Czy również przetworzyć na kształty? A jak mają to zrobić ci, którzy wzrok utracili, zanim poznali sens słów oznaczających przedmioty? Co to jest samochód, skuter, tramwaj? Musimy wybrać dobre buty. Ale co to znaczy dobre? Ładne, wygodne? – nie, takie, których obcasy wydają dźwięk odbijający się wyraźnie od napotkanych powierzchni.

Cóż może im przynieść wyobraźnia w starciu z nieubłaganie konkretną realnością, światem, który widzący, nieświadomi swojego szczęścia, po prostu widzą. Szczęścia albo i nieszczęścia, bo widzą i zauważają tyle, ile trzeba zauważyć, żeby przejść bezpiecznie krętą, dość zatłoczoną uliczkę i zasiąść przy szklance vino verde i partyjce warcabów. Paradoksalnie „Imagine” jest traktatem filozoficznym o nieprzekraczalnym wymiarze rzeczywistości. Takiej, jaka ona jest w momencie, gdy przychodzę ja i mówię: ja i moja wyobraźnia. Ukochany profesor Bronisław Baczko, gdy słuchał wypowiedzi ambitnych studentów o tym, że nasz język stwarza granice naszego poznania, a może i istnienia, że to my decydujemy własną wolą i percepcją o tym, co jest, a czego nie ma, groził, że rzuci kałamarzem (wtedy jeszcze stały kałamarze przy stoliku nauczyciela czy na katedrze) i guz na czole albo oblana atramentem sukienka udającej się na randkę po wykładzie studentki przekona dyskutantów, że nie wszystko zależy od jego (jej) woli. Jeśli nie zderzą się po wyjściu ze ścianą, która jest taka to i taka, i ma swoje bardzo twarde argumenty.

Dlaczego Lizbona jest miejscem konfrontacji punktów widzenia? Jakimowski parę lat wcześniej mówił, że jego następny film (po „Sztuczkach”) będzie się dział w Lizbonie. Cóż, potrafił zrobić z byłego PGR-u miejsce magiczne („Zmruż oczy”), potrafił z Wałbrzycha („Sztuczki”), dlaczego nie miałoby się to nie udać w Lizbonie? Lizbona w „Imagine” nie jest wcale magiczna, jest przyjazna, malownicza – chce się ją widzieć, ale dla tych, którzy jej nie zobaczą, jest skrajnie niebezpieczna, bo nieprzewidywalna; wąskie, ale ruchliwe uliczki kręcą się pnąc ku górze, nie ma tu linii prostych, echo odbija się od ścian ustawionych w jarmarku dowolnych kątów, a ludzie siedzą leniwie na krzesłach w kawiarenkach. Grają w poczciwe warcaby, piją zielonkawe wino. Uosabia zatem zarówno chęć poznania, jak i lęk tych, którym poznać trudno.

Ze wzgórz starej Lizbony nie widać ani rzeki, ani oceanu. Kiedy dziewczyna z filmu wspomniała, że „zobaczyła” statek, od razu skojarzył mi się „Amarcord” Felliniego, pożegnanie z Gradiską i niebiańsko rozświetlony transatlantyk przepływający blisko brzegu. I wreszcie jest, niemal ten sam, tylko w świetle dnia, fantastycznie wynurzający się ponad dachami, ponad miastem schodzącym w dół ku morzu. Poczułem się jak po trzęsieniu ziemi w „Sztuczkach”.

„Imagine”, reż. Andrzej Jakimowski.
Francja, Polska, Portugalia 2012, w kinach
od 12 kwietnia 2013
Czy rzeczywiście „Imagine” jest tylko piękną opowieścią o ociemniałych? Odrobina wyobraźni pozwoli nam nas samych, szczęśliwie i nieszczęśliwie widzących, zobaczyć w podobnej, paradoksalnie odwróconej roli. Kim właściwie jest bohater, który przybywa do zakładu dla ociemniałych, by uczyć dzieci i starszych, jak poruszać się w ciemności bez laski? Nie wierzą mu, albo może raczej zafascynowani powątpiewają – przecież on czyni cuda. Jest nawet jeden, nazwijmy go Tomasz, który szpieguje: może ten niby prorok po prostu widzi. Widzi nie tylko ruch na ulicy, ale i tę dziewczynę, którą tak bardzo i on chciałby zobaczyć. A może i my widzący-niewidzący tak samo się szamoczemy pomiędzy tym, co jest, ale nie umiemy tego rozpoznać, a tym, co chcielibyśmy żeby było, a co jest tylko złudzeniem albo zadowoloną z siebie wyobraźnią?

Niektórzy starsi widzowie, ale także i moi studenci, pamiętają być może film, w którym pewien fotograf, rządzący światem mody, kreujący co ma, a co nie ma prawa bytu w najszczęśliwszym ze światów, spostrzega dzięki swojemu narzędziu, czyli kamerze, że coś ważnego się wśród ludzi stało. Stało się czy nie stało? Raz są zwłoki mężczyzny, ale niedługo po tym już ich nie ma. „Imagine” jest jakby odwrotnością ostatniej sceny tego filmu, kiedy to już nie potrzeba piłki, żeby grać nią w tenisa. Od czegóż jest wyobraźnia? Ale czy świat jeszcze istnieje?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.