Pisarza dziennik intymny

Andrzej Werner

Długo oczekiwane „Dzienniki” Jana Józefa Szczepańskiego są okazją do przypomnienia jednej z najbardziej osobnych postaci powojennej literatury polskiej

Jeszcze 3 minuty czytania

To najprawdziwszy na świecie, z dawien dawna niespotykany journal intime. Żaden łże-dziennik, lecz zapis przeznaczony dla samego autora, nie zaś dla czytelnika z zewnątrz. Wygrzebany z głębokiej szuflady zapis faktów z życia i towarzyszącej im refleksji, przede wszystkim wątpliwości, skrupułów wrażliwego sumienia, niepewności ambitnego pisarza.  Autor stawia przed swym dziennikiem wyraźne cele autodydaktyczne – ma być pewnego rodzaju autokontrolą, narzędziem samodoskonalenia moralnego, ale i pisarskiego.  Szczepański wyznacza sobie cele. Po Nowym Roku sprawdza ich realizację i wytycza nowe: „na rok 46-ty mam zwięzły program: «magisterium, druk, kobieta». Te trzy życzenia spaliłem na kartce i wypiłem w winie na sylwestrze u Ewy Siedleckiej. Oczywiście trzeci punkt jest najtrudniejszy. Ale nie chcę z niego zrezygnować”.

Świat prywatny

Jan Józef Szczepański „Dzienniki T. I,
1945-1956”
, Wydawnictwo Literackie, Kraków,
702 strony, w księgarniach od 24 września 2009
To wzruszające. Szczepański ma 27 lat. Za sobą – kampanię wrześniową, lata konspiracji, wreszcie partyzantkę w lasach Kielecczyzny. Rok temu wyszedł z lasu (patrz „Koniec legendy”). Wkrótce napisze „Buty” i wraz z (plus minus) równolatkiem Tadeuszem Borowskim zostanie przez Kazimierza Wykę zaliczony do pokolenia „zarażonych śmiercią”. Co wskazuje nie tylko na rażącą nietrafność tego określenia, przede wszystkim w sensie odczytania literackiego przesłania „zarażonej” prozy, ale też zaskakującą trwałość inteligenckiego etosu, który u młodzieży tamtych lat, a także nieco późniejszego pokolenia (nawet mojego – jeśli potrafię skojarzyć ten przekaz z osobistymi wspomnieniami) przetrwał dzięki swoistej zamrażarce, jaką stanowi zajęte swoimi własnymi sprawami dzieciństwo. Pięknie poświadczy to kolejny równolatek Jan Strzelecki („Próby świadectwa”). Jakże przekonująco opisze później Hanna Świda-Ziemba. I wreszcie sam Jan Józef Szczepański, spinając wspólny mianownik nazwiskiem wielkiego patrona pokolenia: Józefa Conrada-Korzeniowskiego. Ten sam ton odnalazł – już całkiem niedawno – W. G. Sebald w prześwietnych „Pierścieniach Saturna”.

Zły czas

Poza świat prywatny Szczepański wykraczał początkowo z rzadka. Czyżby dlatego, że sprawy publiczne tak mało go interesowały? Śmieszne pytanie. Trzymanie dziennika pod węglem w piwnicy to manewr tyleż niewygodny, co mało skuteczny. Pierwszy tom „Dzienników” dzieje się w czasie trudnym, coraz to trudniejszym (1945–1956), by dopiero pod koniec opasłego już tomu mróz zelżał i powierzchnia życia publicznego stała się dostępna, a nawet atrakcyjna. Z czego autor oczywiście korzysta. W tym czasie dziennik zmienia się niemal w kronikę galopujących zdarzeń częściej zasłyszanych niż zaczerpniętych z ciągle ograniczonych źródeł, a własne opinie Szczepański wyraża już jasno i otwarcie. Od wewnątrz widać jeszcze lepiej, jaka to była zmiana.

Skądinąd wiadomo, że Szczepański nigdy nie uległ pokusie choćby stosunkowo niewinnego flirtu z komunistyczną władzą czy inaczej – z komunistyczną ideologią zyskującą w swoim czasie tak wielu zwolenników w jego pokoleniu. Tutaj właśnie, z dziennika, widać jak trudno było w tym konsekwentnym oporze pozostać, niczym nie nadwątlając linii obrony. Istniały dwie możliwości ustępstwa: prosty konformizm i pokusy ideologiczne. Szczepański miał wszelkie powody, by ustąpić pod pierwszym z tych względów, ustąpić przed koniecznością – tak się to lepiej nazywało. Cierpiał męki zwątpienia we własne możliwości, uzdolnienia pisarskie. We wczesnym okresie swojej twórczości napisał już sporo wartościowych rzeczy, ale większość z nich oczekiwała na publikację spychana przez wydawnictwa, albo i wprost odrzucana przez cenzurę. Nie było przede wszystkim debiutu książkowego (okazały się nim dopiero „Portki Odysa”), mimo że tom opowiadań i „Polska jesień” były już właściwie gotowe, a publikowane w „Tygodniku Powszechnym” „Buty” zdążyły stać się ważnym, choć kontrowersyjnie przyjętym wydarzeniem literackim.

Od momentu zamknięcia „Tygodnika Powszechnego” borykał się z biedą, zawsze bez grosza przy duszy, imał się różnych przypadkowych zajęć (na szczęście mógł dorabiać przekładami). Ale do gestów konformistycznych, sprzecznych z własnymi przekonaniami, był organicznie niezdolny.  Zamęczał się obawami, że cenzor siedzi już w nim wewnątrz, w samym sposobie myślenia. Oskarżał się, jeśli przyszło mu do głowy jakieś  inne rozwiązanie niż to, które jest oczywistą powinnością.

Laicyzm

Pod względem ideologicznym nie broniło go przywiązanie do Polski przedwrześniowej. Jak ulatniały się przywiązania, sentymenty i mity z głowy podchorążego w kampanii wrześniowej, opisał dyskretnie, ale przekonująco w „Polskiej jesieni”. Nieobce mu były lewicowe z ducha inteligenckie kompleksy z powodu własnego uprzywilejowania klasowego. Ojciec był dyplomatą, konsulem II RP w Zagrzebiu i Chicago, matka tłumaczką z francuskiego i chorwackiego. Stąd, a nie tylko z powodu narzuconego cenzurą milczenia, brak u Szczepańskiego ryczałtowych potępień komunizmu jako ideologii, a nie tylko praktyki politycznej i społecznej.  Zastanawia także wczesne i częste stosowanie przez Szczepańskiego pojęcia totalizmu dla określenia praktyki społecznej i politycznej komunistów w Polsce.

Bliskie oparcie miał w środowisku „Tygodnika Powszechnego”. Choć nie było pozbawione problemu który na kartach „Dzienników” uzyskuje dość dramatyczny wyraz. Jest nim laicyzm Szczepańskiego – defensywny, niepozbawiony metafizycznej potrzeby wiary, niezrealizowanej jednak, niedostępnej. Szczęśliwie był to problem dla niego, nie dla jego przyjaciół. Pytanie gdzie i jak – jeśli nie w Bogu – zakorzenić wartości, te same wartości, które wniosła ze sobą kultura judeochrześcijańska, pozostanie do końca jednym z naczelnych problemów twórczości Szczepańskiego.

Dążenie do „mięsistości”

Tak marny czas – lata 1948–1955 – i tak silne, właściwie niezachwiane powołanie pisarskie. Wątpliwości czy podołam, czy mam talent, to norma u adeptów, wieczne niezadowolenie z tego, co się zrobiło, to znak na plus dla przyszłości. Ocena, że tak wielu kolegów i przyjaciół lepiej umie i rokuje, świadczy dla przyszłości adepta jeszcze lepiej, ale świadczy dla kogoś doświadczonego, kto (zwłaszcza po latach) patrzy z boku. Pozostanie przy swoim przy tak wielu wątpliwościach i przeszkodach będzie znakiem powołania.

Samo słowo „powołanie” brzmi dziś dziwacznie i wymaga dalszego namysłu. Co znaczy powołanie pisarskie dla Szczepańskiego? Na czym się właściwie opiera? W „Dziennikach”, zwłaszcza w ich początkowych partiach, wiele jest rozważań dotyczących pisarskiej techniki, umiejętności opowiadania, nasycenia opisu do stanu – ulubione określenie Szczepańskiego – „mięsistości”. Pisarz walczy ze skłonnością do stosowania przymiotników i efektownych porównań, maksymalnie upraszcza strukturę opowieści. Jakże skutecznie – to już wniosek wyciągnięty z efektów, kształtu jego prozy, osiągniętego w ten sposób osobistego stylu.

Owszem, u Szczepańskiego pojawia się problem umiejętnej gry z czytelnikiem, ale ma być ona jedynie środkiem służącym wzbudzeniu jego najdalej idącego zainteresowania, a nie celem samym w sobie. Wszystko, co jest efektem, popisem umiejętności, wirtuozerii literackiej budzi jego opór, nieufność. Celem jest intymna rozmowa z czytelnikiem, poważna rozmowa o ludziach i świecie, od prostej widzialności ku wyższym regionom sensu. Sensu przez kogo ustanowionego: przez Boga, przez ludzi? Ale zawsze sensu świata oglądanego, sensu poszukiwanego przez siebie – autorskie spojrzenie pozostanie tutaj ostatnią instancją odwoławczą. A więc chodzi po prostu o „oddanie sprawiedliwości widzialnemu światu”.

Taki właśnie charakter stosunku do własnego pisarstwa związany z pachnącym staroświecczyzną „powołaniem” był jedną z przyczyn dyskretnego niedocenienia, jakie towarzyszyło temu pisarstwu wśród współczesnych. Owszem, Szczepański był ceniony i poważany, otoczony szacunkiem, ale czy nie bardziej jako osoba niż jako literat sensu stricte? Zawsze trochę w cieniu najgłośniejszych nazwisk, osobny, jakby nawet trochę niewygodny w hałasie zjawisk towarzyszących życiu literackiemu. Przynajmniej do czasu, kiedy wziął na siebie cały ciężar spraw środowiska. Specjalnie używam pojęcia literat, nie – pisarz, choć nie wiem, czy różnica jest łatwo dostrzegalna. Szczepańskiego nie obchodziły modne prądy literackie, nowinki jednego czy kilku sezonów, rozmawiał ze swoimi czytelnikami poza zgiełkiem literackiej giełdy.

Znaczące milczenie

Jego osobność zaznaczała się wyraźnie i na tle kulturowo ważnych sporów epoki. Jednym z wyrazistych mierników może być obecność Szczepańskiego w świecie filmu: recenzje pisane do „Tygodnika Powszechnego”, scenariusze filmowe. Te ostatnie, tematycznie związane z wydarzeniami wojennymi i okupacyjnymi (zwłaszcza „Wolne miasto”, „Westerplatte”, „Stajnia na Salwatorze”, później – „Hubal”, ale to już osobna historia), w żaden sposób nie wpisują się w tak istotny w „szkole polskiej” dyskurs o losie Polaka, bohaterstwie i „bohaterszczyźnie”, istotny w kinie, ale także w literaturze (Mrożek, Różewicz).

Ogromnie jestem ciekaw ewentualnych komentarzy autora „Westerplatte” na temat tego nurtu polskiej kultury po Październiku ’56. Jak i całego obrazu naszego życia, jaki się wyłoni z dalszych tomów „Dzienników” (choć zapewne dużą część zajmą również ciekawe podróże). Ale przecież już ten tom, wewnętrznie ocenzurowany przez autora, mówi również wiele o życiu w latach powojennych. O grozie ówczesnej historii mówi głośno także milczenie. Jak w ostatnich partiach „Polskiej jesieni”, po siedemnastym września, kiedy słowa, które chciałoby  się powiedzieć, nie mogą się wydostać przez zaciśnięte wargi.

Czy uważny czytelnik prozy autora „Przed nieznanym trybunałem” będzie zaskoczony pierwszym tomem „Dzienników”? Czy coś istotnego zmieni się w obrazie autora wywiedzionym z lektury jego książek? Nie. Ewenementem, ale też nie zaskoczeniem będzie – przeciwnie – nadzwyczajna, wieloplanowa jednokładność literatury i życia.

Nieustannie niwelowana różnica

Rozbieżność między literaturą a życiem gwałtownie się zwiększyła. Sztuczność, literackie zapośredniczenie wyrazu – jeśli o wyrazie w ogóle jeszcze można mówić – stało się nie tylko normą, ale i niezbywalnym kryterium nowoczesności. Dystans wypowiedzianego do sfery przeżyć, przekonań, dążeń i niepokojów autora jest zazwyczaj równie wielki, jak przedstawienia, reprezentacji do samej rzeczywistości. To gra językowa, zabawa w słowa i konteksty, gra o dowolnie zmiennych regułach. Jednych to bawi i cieszy: dla nich jednorodność zapisanej w „Dziennikach” sfery emocji, przekonań i utworów literackich będzie rodzajem autokompromitacji, samobójczego zdemaskowania staroświecczyzny.

Są jednak tacy, którzy sądzą inaczej. Niepokoi ich fakt, że wszystko może być osobno, koegzystować w doskonałej niezależności od siebie. Taki czytelnik myśli nawet, że jeśli literatura ma być dla mnie czymś naprawdę ważnym, to taka tendencja może, jeśli nie musi, okazać się niebezpieczna.

Warunkiem bogactwa form literackich nie jest bynajmniej maksymalny dystans podmiotu – wskazuje na to również proza Szczepańskiego. Czy słowo, by błyszczeć, musi służyć tylko sobie? W „Dziennikach” Szczepańskiego odnajdujemy najbliższy związek między pisarzem a jego słowem, nieustannie niwelowaną różnicę, sprowadzoną do pytania, jak sprawić by to, co chce opowiedzieć, było intymną, istotną rozmową z czytelnikiem, by ta rozmowa i jego, i mnie przejmowała. Czytelnicy, którzy tego właśnie oczekują od literatury, ucieszą się, że „Dzienniki” ich nie zaskoczą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.