Sacrum Profanum
w Krakowie

Festiwal Krytyków

W Krakowie zakończył się festiwal Sacrum Profanum. W „Dwutygodniku” gorące podsumowania Moniki Pasiecznik, Ewy Szczecińskiej i Adama Suprynowicza

Jeszcze 10 minut czytania

Post scriptum
20.09.2009

To było niemałe zaskoczenie. Piątek, 18 września, godz. 21.00. Znów jesteśmy w hali ocynowni w krakowskiej Hucie. Kolorowe światła przebijają mrok, brzmi głośna rytmiczna muzyka, ludzie zbierają się wokół wieżyczki ze stanowiskami didżejskimi. Czekają, aż pojawi się Richard D. James – czyli Aphex Twin, gwiazda nurtu „popularnego” siódmej edycji Sacrum Profanum. Liczą na największe hity, przy których można potańczyć albo przynajmniej się pokiwać. Na popularną elektronikę najwyższej klasy, miksowaną na żywo.

Po kilkunastu minutach na stanowisku pojawia się artysta, witany oklaskami i gwizdami. Wchodzi na piętro wieżyczki, gdzie przygotowano mu stanowisko komputerowe. Niżej współtwórca show, Florian Hecker. Na czterech ekranach, które otaczają wieżyczkę, i na piątym, który wypełnia jedną ze ścian pomieszczenia, pojawiają się wizualizacje, zmieniające się geometryczne figury, proste barwne animacje. Spektakl zdaje się powoli rozkręcać, muzyka, którą słyszymy, to dość złożone dźwięki z gatunku techno, prawie bez melodii, ze zmiennymi wzorcami rytmicznymi. Wciąż nie bardzo daje się tańczyć, więc część słuchaczy przysiada na podłodze, obserwując coraz bardziej intensywną grę świateł.

Mija pół godziny. Niektórzy wydają się rozczarowani, próbują się komunikować, komentować spektakl, ale natężenie dźwięku bijącego w publiczność z kilkunastu grup głośników rozlokowanych wokół hali nie bardzo na to pozwala. Obrazy na ekranach zmieniają się szybciej, muzyka staje się coraz bardziej gęsta. Za chwilę nastąpi kulminacja, która zbije nas z nóg.

Praca świateł jest coraz bardziej intensywna. Czarną przestrzeń przeszywają lasery. Deszcz laserów, zmasowany atak, kanonada wystrzeliwanych we wszystkich kierunkach różnokolorowych wiązek światła. Poprzez ten ruchomy gąszcz, który wprawia publiczność w osłupienie, zobaczyć można pojawiające się na ekranach logo Aphexa Twina, a potem – charakterystyczną, znaną z filmowych wizji Cunninghama („Windowlicker”), zdeformowaną twarz artysty. Portret zaczyna się przeobrażać, rozkładać na części pierwsze, zmieniać w trójwymiarową czaszkę, przez której otwory widać mózg i gałki oczne. Wchodzimy w głąb wyobraźni Richarda D. Jamesa, która wspaniale współgra z szokującą, noise’ową estetyką Heckera, rodem z pamiętnego albumu „Sun Pandämonium”.

Aphex zdaje się nadawać tej wyrafinowanej grze brzmień usterkowych własną formę, miksując je ze znanymi z jego własnej twórczości, przewrotnie zmiennymi rytmami. Muzyka ogłusza, to wszechogarniający huk, mechaniczny hałas. Emitowany przez głośniki szum zmienia wciąż barwy, rozszczepia się na warstwy. Chwilami jest rytmizowany, ale to tylko mylenie tropów. Istotą jest przedziwna narracja szumów, polifonicznie narastająca, przesuwająca się, rozwarstwiająca i skupiająca na przemian. Animowana twarz Aphexa miga swoim diabelskim uśmieszkiem zza dymów i laserów.

Szok trwa kilkanaście minut. Potem muzyka nieco się uspokaja, następują dłuższe pasma rytmizowanego dźwięku, światła łagodnieją, natężenie dźwięku z wolna wygasa. Show kończy się. Aphex schodzi z wieżyczki. Nie pada na niego światło, kryje twarz w ciemnościach. Wychodzi.

Oklaski są z początku mocne, ale krótkie. Słuchacze zbierają się do wyjścia wyraźnie skonfundowani. Niektórzy wyraźnie rozczarowani. Miała być zabawa, a był dźwiękowy szok – muzyka elektroniczna przeszywająca całe ciało, wnikająca w każdą komórkę. Było ogłuszenie i oślepienie. Aphex Twin i Florian Hecker wpisali się bardziej w klasyczny nurt festiwalu. Ich muzyka zabrzmiała drapieżnie, mocno i awangardowo, przebijając brzmieniową bezkompromisowością niejednego z prezentowanych w tym nurcie brytyjskich kompozytorów. To było wydarzenie muzyczne, z jakimi rzadko mamy do czynienia. Chyba jedno z najlepszych w historii festiwalu. Jeszcze długo będę z nim porównywać każdy kolejny koncert Sacrum Profanum. Po nim nie poważę się przytaknąć tym, którzy nazwą tegoroczny festiwal nieodkrywczym.

Adam Suprynowicz



Finał
20.09.2009

Nie wiem, na co bardziej czekałam: na występ Richarda Davisa Jamesa aka Aphex Twina, czy udział w koncercie Floriana Heckera. To coś jakby wyobrazić sobie Martę Argerich i Ivona Pogorelicha grających podczas jednego wieczoru koncert na cztery ręce. Dwie osobowości i dwa zupełnie odrębne światy muzyczne. Radosne, dyskotekowe bity Jamesa i wyrafinowana, galeryjna audio art Heckera. Każdy z nich dałby znakomity koncert solo i naprawdę trudno byłoby między nimi wybierać.

W bajecznej hali ocynowni, wśród strzelających laserów, drżących pułapów, zniekształconego obrazu video i głodnej silnych doznań młodzieży, rozegrał się ten futurystyczny rytuał, który rozmiłowani w kiczowato apokaliptycznych diagnozach stanu kultury antropolodzy i filozofowie uznaliby z pewnością za Koniec Świata.

Zaznaczam, że byłam tylko na koncercie sobotnim; artyści wystąpili także w piątek, a organizator zapowiedział, że oba koncerty będą się od siebie różnić. I podobno tak było. Podobno też w sobotę było ciekawiej. Hm…

Tętniąca energią „inteligentna muzyka taneczna” jakoś nie poderwała wielu do tańca. Może wszyscy tańczyliśmy tylko w myślach. I do innej muzyki… Gdzieś, mam wrażenie, po drodze zagubiła się ta inteligencja. Pozostał huk, powtórzenie, stereotyp, zwykła rąbanka. Choć James wykorzystał kilka znanych utworów, trudno było je wręcz rozpoznać, bo charakterystyczne dla niego cukierkowe melodyjki ledwie (jeśli w ogóle) docierały do uszu.

A Hecker? Zagłuszał bity swoimi chrobotami, syrenami, rykami, które dobiegały gdzieś z prawej strony. Lepiej lub gorzej słyszalne, mniej lub bardziej zakłócające, stanowiły zabawny kontrapunkt, jakby dywersję w stosunku do Aphex Twina. Przykro stwierdzić, ale nie było w tym żadnej idei, pomysłu artystycznego. Kompletny bełkot, zalew dźwiękowego chłamu.

Z projekcjami było niewiele lepiej. Na trzech ekranach pojawiało się to samo: poddawane banalnym zniekształceniom twarze, przedmioty… Na koniec obowiązkowy akcent ekologiczny (zarzynane konie) i sekcja zwłok. Pewną frajdę sprawiały lasery, ale biorąc pod uwagę ich liczbę, można to było sobie wyobrazić dużo lepiej.

Wniosek z tego płynie taki, że Aphex Twina najlepiej słuchać z płyty, a Heckera szukać w maleńkich galeriach, albo na festiwalach typu Ars Acustica w Linzu czy Musica Genera w Warszawie. Bezwzględnie unikać masówek.

Monika Pasiecznik



Dzień szósty: pierwsze podsumowania
19.09.2009

Mark-Anthony Turnage jest dziś dyżurnym outsiderem brytyjskich salonów. Atmosfera szlachetnego, wyspiarskiego snobizmu jest mu raczej obca, inspiruje się za to jazzem, potrafi podpatrzyć i podsłuchać, co fajnego dzieje się w popie, nie stroni od środowisk alternatywnych, niemniej kompozycję studiował w powszechnie szanowanych uczelniach (między innymi u brytyjskiego salonowego lwa – prywatnie podobno bardzo sympatycznego człowieka – Oliviera Knussena).
„Kiedy miałem 15 czy 16 lat, czułem odrazę do opery, ponieważ chodzili do niej ludzie zamożni. Musiałem to przezwyciężyć, ale przypuszczam, że w sposób naturalny wybrałem na temat mojej pierwszej opery coś, co było wymierzone w ten stan rzeczy”. Muzyka artysty, który równie dobrze czuje się w dresie, jak i w szykownej marynarce, idealnie domknęła klasyczną część Sacrum Profanum, uchylając zarazem drzwi i wpuszczając do sali koncertowej drugi nurt.

A teraz czas na końcowe wnioski. Muzyka dawna i nowa, smoking lub marynarka, Royal Albert Hall i subtelny urok tradycji, do tego poczucie humoru nie zawsze dla kontynentalnych Europejczyków smaczne (np. w „Eight Songs for a Mad King” Petera Maxwella Davisa). This is very, very british i to very, very british nie jest u nas zbyt lubiane.
Petera Maxwella Daviesa i Olivera Knussena – jakże „brytyjskich” kompozytorów – uznać trzeba za wielkich przegranych festiwalu. Cóż, uwielbienie wyspiarskich salonów, tudzież nie jednej z sal koncertowych za oceanem, musi im wystarczyć. Z wyspiarskimi outsiderami, dziwakami i eksperymentatorami rzecz ma się juz zupełnie inaczej. Brian Ferneyhough, Julian Anderson, Mark-Anthony Turnage – ich muzykę krakowska publiczność nie tyle słuchała, co chłonęła. A są to dźwięki i współbrzmienia dalekie od tonalności dur-moll; gęste, polifoniczne, trudne, zakomponowane z matematyczną precyzją. Jak możliwy jest tak szczery zachwyt i aplauz po wybrzmieniu hermetycznych dźwiękowych konstrukcji, i to płynący nie od specjalistów, lecz „zwykłej” publiczności? To dla mnie wciąż zagadka.

Na szczęście w Krakowie od kilku lat, z coraz większą siłą, idzie nowe – jakiś czas temu muzyka takiego ekscentryka jak Brian Ferneyhough pewnie wzbudziłaby co najmniej zdziwienie albo nawet odrazę i popłoch. Polifoniczne sploty ułożone w najbardziej wymyśle warstwy, narracja daleka od jakiejkolwiek symetrii, harmonika i faktura przypominająca na pierwszy rzut ucha totalny chaos (choć jest przecież chaosu przeciwieństwem)… Weźmy choćby „Chronos-Aion” Ferneyhough’a, które jeszcze niedawno wyczyściłoby skutecznie salę koncertową, pozostawiając na niej tylko najbardziej ciekawych i zagorzałych miłośników muzycznego hermetyzmu i nauki (tak było na przykład dwa lata temu na koncercie muzyki Charlesa Ivesa). W tym roku, po przerwie monograficznego koncertu Ferneyhougha, wszyscy na miejsca wrócili, na dodatek wykonanie tej arcyzłożonej i arcytrudnej muzyki przez rewelacyjny Klangforum Wien, zwieńczył niekończący się aplauz prawdziwie podekscytowanej publiczności. Dla mnie „Chronos-Aion” Ferneyhough’a oraz koncert Juliana Andersona w całości – to były najbardziej ekscytujące festiwalowe doświadczenia. W rzeczy samej, idzie nowe...

I drugi nurt festiwalu, nieco mniej radykalny – muzyka brytyjskich kompozytorów, którzy zakorzenili się we Francji. George Benjamin, Jonathan Harley, a także do pewnego stopnia Julian Anderson – wszyscy oni są najwyraźniej spadkobiercami nadsekwańskiej dźwiękowej sensualności. Ich muzyka zawdzięcza wiele przede wszystkim messiaenowskiej tradycji, wzbogaconej przez technologię stworzoną przez naukowców od elektroniki w paryskim IRCAM-ie. Śmiem twierdzić, że to właśnie Brytyjczycy w sposób oryginalny i naprawdę twórczy rozwijają messiaenowsko-spektralny nurt w muzyce naszych czasów. Francuzi w większości wypadków grzęzną dziś w spektralnym akademizmie, Brytyjczycy zaś łączą upodobanie do klarowności i komunikatywności z subtelnością kolorów, jakie w paryskich laboratoriach zaaplikowano im we wszystkich możliwych odcieniach. Kanał La Manche jednak coraz bardziej łączy...

Jaki zatem jest ten krakowski festiwalowy charakter pisma? Przede wszystkim bardzo trendy: plastikowe kolczyki i jedwabna sukienka, klapki za złotówkę i szminka od kreatora mody – taki jest dziś efekt kulturowego tygla w jakim żyjemy i Filip Berkowicz, pomysłodawca i dyrektor festiwalu, doskonale te tendencje wyczuwa. Przestrzeń filharmoniczna – zwłaszcza, gdy jeżdżą jej pod nosem tramwaje – też jest już pasèe. Sacrum Profanum wyniosło się wiec z Filharmonii i zagospodarowało nowe sale koncertowe, trafiając tym pomysłem w dziesiątkę. Z jednej strony Muzeum Inżynierii Miejskiej z akustyką o krótkim pogłosie, idealną do polifonicznego punktualizmu, z drugiej nowohucki Teatr Łaźnia Nowa – akustyka diametralnie inna, dająca smakować barwy, kolorystyczne niuanse, krągłości. Mimo wielkich odległości – spod Wawelu do Nowej Huty jest, niestety, dość daleko – publiczności na koncertach nie brakowało, a nawet była w nadkomplecie. Zresztą, to szukanie nowej koncertowej przestrzeni idealnie działa pod każdym względem: akustyka, a także charakter i styl tych miejsc, jak ulał pasuje do muzyki nowej.

I jeszcze odrobinę biadolenia, już na sam koniec... Krakowski festiwal Sacrum Profanum umościł się juz wygodnie w swojej formule: wyrafinowanie, muzyka nowa, akademickie środowiska, ale bez akademickiej nudy (pod hasłem: bierzemy tylko wyraziste indywidualności), z drugiej strony tzw. muzyka popularna (ja wole nazywać ją alternatywną, bo przecież koncerty Chrisa Cunninghama czy The Cinematic Orchestra nie są propozycją dla mas). Szkoda tylko, że oprócz znanego już w Polsce Jonathana Harveya (był trzy lata temu na Warszawskiej Jesieni) do Krakowa nie przyjechali ani Ferneyhough, ani Anderson czy Turnage. To by było coś! Szkoda też, że świetni muzycy Klangforum Wien, Ensemble InterContemporain czy Modern Ensemble nie dali przy okazji pobytu w Polsce kilku lekcji, warsztatów – krakowska Akademia muzyczna jest przecież ważnym ośrodkiem muzyki współczesnej, nie wierzę, by nie było w niej kilku choćby muzyków zainteresowanych muzyką nową. I szkoda wreszcie, że krakowski festiwal wchodzi innemu festiwalowi na ogon: czyli Warszawskiej Jesieni. To już moja osobista bolączka – jeżeli tak będzie w przyszłości, prawdopodobnie nigdy do końca na krakowskich halach, fabrykach oraz w byłej zajezdni tramwajowej (Muzeum Inżynierii Miejskiej) nie zostanę, choć bardzo bym chciała. Warszawsko-jesienne salony również mocno pociągają...

Ale to już zupełnie inna historia.

Ewa Szczecińska



Dzień piąty: powroty
17.09.2009

Prezentacje na Sacrum Profanum to kalejdoskop kompozytorskich wyborów, postaw, indywidualności. Tak można by rzec mądrze, językiem gazetowym, banalnym i niekonkretnym. Sacrum Profanum to różnorodność muzyk – powiem dziś ja, ryzykując słowotwórczo. Jak powiązać Cinematic Orchestra i Ferneyhougha, Birtwistle’a i Turnage’a, Knussena i Aphexa Twina? Temat przewodni festiwalu oddala się, uwagę skupiają odrębne zjawiska muzyczne.

Birtwistle z początku mnie ucieszył. Lubię, kiedy kompozytor bawi się (dobrym) pomysłem, rozwija go na rozmaite sposoby, kiedy nie czuje się w jego muzyce wysiłku. Misternie zaprojektowane dźwiękowe maszynki, w kolejnych obrotach ciekawsze. Muzycy przemieszczają się po estradzie – trudno dociec, w jakim celu, może dla zmiany miejsca, z którego dźwięk dociera do słuchacza, a może po to, żebyśmy mieli o czym myśleć. Ciekawe to, choć muzyka z rodzaju tych, które pozostawiają mnie na zewnątrz, z wyrazami uznania…
Wrażenie psuły dwa absurdalne i niedobre opracowania muzyki dawnej (czy tkwi w tym geście jakiś głębszy sens, nie dowiemy się ze zdumiewająco niedobrze w tym roku zredagowanej książki programowej festiwalu) oraz okolicznościowe perpetuum dla London Sinfonietty. Ten zespół zdaje się nieco zmęczony: muzycy są nadal sprawni, ale jako zespół wypadli w tym roku nieprzekonująco w zestawieniu z energią, wewnętrznym napięciem, wirtuozerią Ensemble Modern, zespołowym mistrzostwem Ensemble Intercontemporain i wrażliwością Ensemble Recherche.

Koncert kompozytorski George’a Benjamina był jak piękny sen o jedności europejskiej muzyki. Jak utrzymać w jej ramach przepiękne melodie grane solo na skrzypcach i w duecie na dwie altówki (muzyka Benjamina zdaje się wymagać od solisty szczególnej swobody i wyrafinowanej nonszalancji, którą znamy z gry ludowych skrzypków z Wysp Brytyjskich), jak nie uciekać w muzyce od namiętności, pamiętając o „komponowaniu barwą” i operując nienagannym wręcz warsztatem, pozwalającym na przykład tak pisać na instrumenty kameralnego zespołu, by brzmiał jak symfoniczna orkiestra? Jak przy tym nie popaść w zaangażowany patos i banał, zawierając w zwięzłej formie kameralnej opery krytykę społeczną i całe morze ekspresyjnej muzyki, pozostającej w służbie tekstu? To wszystko być może najlepiej potrafi dziś George Benjamin. Wielkie odkrycie dla polskiej publiczności.

Innym odkryciem była dla mnie także kompozycja Marka Anthony’ego Turnage’a „Blood on the Floor”. Z pewnością istnieją uczucia i wartości, których współczesna muzyka klasyczna nie wyraża – i to o nie upomina się w swojej kompozycji Turnage.
Żywa wciąż romantyczna tęsknota za emocjami w muzyce realizuje się tu poprzez karkołomne w założeniu łączenie estetyki muzyki klasycznej z jazzem i rockiem, które bliższe są naszej codzienności. Eksperyment polega na ich włączeniu w narrację budowaną na zasadach współczesnej muzyki orkiestrowej, nie zaś używaniu w charakterze znaku. Na przykład perkusyjne improwizowane solo znakomitego Iana Thomasa (artysty współpracującego z Mickiem Jaggerem czy Michaelem Jacksonem) jest tu integralną częścią partytury Turnage’a.
Orkiestra (znów, podobnie jak w utworach Benjamina, świetny Ensemble Modern) nie jest tu barwnym tłem, jak w kompozycjach Cinematic Orchestra (które zaliczyć trzeba do ambitnego popu), ale głównym podmiotem narracji, prowadzonej nowoczesnymi środkami. Środki te nie pozostawiają wątpliwości, że mamy do czynienia z muzyką klasyczną, a nie z utworami na nieco osobliwy big-band. Wśród znanych mi tego typu prób  propozycja Turnage’a wydaje się jedną z najbardziej ambitnych. Niezwykle efektowne, kontrowersyjne zakończenie klasycznego nurtu festiwalu…

O koncercie muzyki Briana Ferneyhougha nie opowiem Czytelnikom „Dwutygodnika”, bo nie warto czytać recenzji kogoś, kto tak bardzo pozostaje na zewnątrz opisywanej muzyki. Może kiedyś zyskam do niej stosunek inny od uprzejmego szacunku. Wtedy napiszę. Tymczasem podekscytowany szykuję się na wspólne muzykowanie Aphexa Twina i Floriana Heckera w Nowej Hucie, pozdrawiając z Krakowa.

Adam Suprynowicz



Dzień czwarty: teatr czystej muzyki
17.09.2009

Na koncert z muzyką Harrisona Birtwistle’a przyszły tłumy, jakich nie widziałam na żadnym z dotychczasowych koncertów. Ludzie siedzieli na schodach i w skupieniu słuchali „Secret Theater” – prawie półgodzinnego utworu, trudnego, o niezwykle złożonej tkance, w którym instrumenty grają jakby teatralne role, nieustannie krążąc po estradzie. Czysto muzyczny dramat.
Obok Jonathana Harveya i Briana Ferneyhougha, Harrison Birtwistle miał być gwiazdą festiwalu. W gronie brytyjskich kompozytorów jest bez wątpienia jednym z ciekawszych twórców. Wszelkie uwagi o kunsztowności muzyki angielskiej powinny zostać w tym miejscu zweryfikowane, bo tego, co robi Birtwistle, nie da się z niczym porównać.

Koncert otworzyła kompozycja „Cortege”, podobna w koncepcji do „Orchester Finalisten” Stockhausena. Usytuowani w półkolu muzycy po kolei wychodzą na środek, by odegrać popisową miniaturę. Teatralne aspekty muzyki Birtwistle’a wzbogacają i tak bogatą w treści warstwę dźwiękową. To muzyka gęsta, zbudowana z ciasno splecionych motywicznych włókien; muzyka wielu równoległych narracji, z ostro markowanym pulsem, oparta na ostinatach.
Nie podobały mi się przerywniki w postaci transkrypcji muzyki angielskiej, które jakkolwiek mistrzowsko zrobione, wprowadzały niepotrzebną atmosferę koncertu muzyki dawnej. Po zawiłych utworach, do których należał jeszcze „Carmen Arcadiae. Mechanicae Perpetuum ” wypadały groteskowo, jakby ktoś sobie stroił żarty. W całości program się bronił, ale wydaje się, że te historyczne inkrustacje były zbędne.

Kolejny środowy koncert – poświęcony muzyce George’a Benjamina – rozpoczął się od subtelnych „Three Miniatures” na skrzypce solo w wykonaniu Hindusa Jagdisha Mistry. Dalej altówkowy duet „Viola, viola” – niejako kolejny krok wprowadzający słuchaczy w świat muzyki Benjamina. Bogactwo harmonii, mięsistość współbrzmień granych na zaledwie dwóch instrumentach dawały przedsmak kompozycji „At First Light”, w której kompozytor pokazał symfoniczny rozmach.

Trzeba też zaznaczyć, że na estradzie Teatru Łaźnia Nowa zasiadła zaledwie orkiestra kameralna (Ensemble Modern pod batutą Francka Ollu), a brzmienie, jakie osiągnęła, porównywalne było do wielkiej symfonicznej orkiestry. To kolejne olśnienie.
Benjamin operuje językiem muzycznym, którego nie sposób porównać do jakiegokolwiek innego spotkanego u brytyjskich kompozytorów. Najbardziej fascynuje jednak idiom symfoniczny, wyraziście zarysowane ramy formalne, ciekawa harmonia i – zwłaszcza w „At First Light” – agresywna, jaskrawa instrumentacja, przywołująca muzykę Strawińskiego.

Na koniec koncertu wykonana została opera George’a Benjamina „Into the Little Hill” (Keren Motseri – sopran, Hilary Summers – alt); lekka w fakturze, choć obfita w detale. Ale podczas słuchania miałam poczucie dyskomfortu z powodu złych proporcji dźwięku. Głosy tonęły w instrumentalnym akompaniamencie, na czym ucierpiała przede wszystkim harmonia, tak przecież ważna u Benjamina. Nienajlepszym pomysłem było wyświetlanie tekstu libretta w czcionce udającej odręczne pismo. A przecież równoległe śledzenie narracji muzycznej i słownej mogło tylko wydobyć dodatkowe walory artystyczne dzieła.

Monika Pasiecznik



Dzień trzeci: zachowawczość
16.09.2009

Co tu ukrywać: Brytyjczycy w XX wieku nie maszerowali nigdy w poczcie sztandarowym muzycznej awangardy. Przynajmniej w dziedzinie muzyki klasycznej. W „rozrywce” – wręcz przeciwnie, ale nie rozrywka (choć reprezentowana przez mistrzów) stanowi trzon brytyjskiego festiwalu Sacrum Profanum.
Awangardowe wyczyny Petera Maxwella Daviesa z lat 60., zanim jeszcze kompozytor znalazł swoją splendid isolation na wyspie Orkney, nie są nam w Polsce dobrze znane. Z Daviesem jest zresztą trochę jak z Pendereckim: on sam (tegoroczny jubilat, właśnie skończył 75 lat!) woli chyba późniejsze swoje utwory, ale awangardowo nastrojona polska publiczność festiwalowa rada byłaby zachwycić się właśnie tym, co w jego twórczości niegdyś szokowało; niegdyś, czyli w czasach, kiedy z Harrisonem Birtwistlem współtworzył grupy Pierrot Players, a potem Fires of London, wyczyniające cuda na pograniczu muzyki i teatru.

Cechami osobowości Maxwella Daviesa są z pewnością: szacunek dla warsztatu i chęć określania siebie wobec tradycji. Dlatego zarówno długi utwór kameralny „Ave Maris Stella”, jak i zwięzłe „Dunstable: Veni Sancte – Veni Creator Spiritus” świadczą o zmaganiu się z przeszłością i duchowością chrześcijańską, choćby przez zaprzeczenie.
Miniatura oparta na transkrypcji renesansowego motetu Dunstable’a wydaje się dwudziestowiecznym odbiciem utworu w krzywym zwierciadle, świadczącym o dezintegracji współczesnego świata mimo zachowania łączności z tradycją. Z kolei „Ave Maris Stella” to pół godziny solidnej kameralistyki, kapitalnie wykonanej przez Ensemble Recherche.
Na finał – kompozycja sceniczna „Eight Songs for a Mad King” – monodram dla śpiewaka-aktora, który musi z siebie wydobywać dziwne dźwięki, wystawiając obłąkańcze zachowania chorego na porfirię Jerzego III. Pełno w tym utworze odniesień do muzyki XVIII wieku, ironicznych cytatów, wszystko w aurze szaleństwa, z krzykami, bieganiem po estradzie i zwijaniem się w konwulsjach. Z poświęceniem i przekonująco atrakcje te zapewniał solista, Martin Lindsay.

Pozostaje tylko pytanie: co nam dziś takie dziełko mówi? Wrzaski dziś, po 40 latach, niewielu zszokują (ba, publiczność ich łaknie, tak samo jak efektownych wizualnych okropności Cunninghama), w dodatku historyczne tło całkowicie dookreśla zachowania solisty i pozbawia odbiorcę radości poszukiwania awangardowego „chwytu”, owego „udziwnienia”, które pozwala rzecz całą zuniwersalizować, a jednocześnie pozbawić dosłowności. Powstaje obrazek historyczny, nużący po kilkunastu minutach, zwłaszcza że w tym roku organizatorzy nie dali publiczności szansy skonfrontowania się z tekstem dzieła w druku, a bełkotliwe monologi króla nie ułatwiały śledzenia sensów. Wszystko razem dość ciekawe, głównie jednak jako podróż w przeszłość. Ostrożna awangarda starzeje się najszybciej…?

Nocny wtorkowy koncert był też raczej zachowawczy – Oliver Knussen to artysta fetowany w tradycyjnych salach koncertowych, także jako dyrygent, twórca kompozycji zdradzających nieprzeciętną znajomość tajemnic orkiestracji, barwnych możliwości intrumentów. Słychać tu wpływy Debussy’ego czy Ravela, odejście od tonalności na odległość bezpieczną, ale umożliwiającą powrót w każdej chwili. Co jakiś czas pojawi się piękna melodia, jak ta napisana na wieść o śmierci Andrzeja Panufnika, zmysłowo wijąca się w duecie rożka angielskiego i klarnetu. Lejące się faktury zespołu falują, czarują, bez trudu się je przyswaja w zestawieniu z ciekawymi wzorami wyświetlanymi na ścianach Teatru Łaźnia Nowa.

Program zestawiono pomysłowo, z niedługich utworów, na przemian orkiestrowych i solowych. Całość jednak już po kilkunastu minutach znużyła, mimo starań London Sinfonietta i Davida Athertona, a także śpiewaczki Elizabeth Atherton – solistki w ostatnim, młodzieńczym utworze „Océan de Terre”, który kojarzyć się może z orkiestrowymi pieśniami Duparca. Te utwory są jak piękne stroje, których się już dziś nie nosi. Choć może i ktoś je czasem założy, ale przecież trudno traktować go poważnie…

Adam Suprynowicz



Dzień drugi: Anderson! Harvey!
15.09.2009

Pogoda, jasność, elokwencja, radość, erupcja pomysłów, nawałnica dźwięków, huragan rytmów… Tak należałoby opisać muzykę Juliana Andersona – kompozytora brytyjskiego młodszego pokolenia, który łączy zaawansowane techniki muzyczne (spektralizm) z fascynacją tradycją ludową, nie tylko brytyjska.
„Khorovod” to fantazja na temat tańców rosyjskich, temperamentem dorównująca pierwowzorowi, daleka jednak od bezpośrednich nawiązań. Wielopoziomowa konstrukcja, na której piętrach dzieją się niezależne zdarzenia, wiry melodii, instrumentalne przekrzykiwania, podskoki. Anderson znajduje złoty środek pomiędzy precyzją, złożonością tkanki muzycznej i wielką swobodą niemal improwizowanych partii instrumentalnych.

Bardziej dosłowne nawiązania do muzyki tradycyjnej pojawiły się w jednej z ostatnich kompozycji – „The Comedy of Change”. Obok pysznie zinstrumentowanych, gęstych przebiegów słuchać było piękne, subtelne stylizacje ludowej muzyki granej przez skrzypce. Dźwięk czysty, alabastrowy, modalna harmonika, pastoralna aura … I nagle powrót do frenetycznych, nieregularnych przebiegów.
W muzyce Juliana Andersona występuje jakiś lęk przed pustką. Niewiele jest momentów wytchnienia. Kompozytor nieustannie operuje soczystymi instrumentalnymi brzmieniami, gęstą wewnętrznie dynamiczną fakturą. Na koniec koncertu zabrzmiała „Book of Hours” – kompozycja najbardziej spektralna, w której wzbogacającym elementem jest harmonika szeregu naturalnego. Anderson pięknie wykorzystał mikrotonowe odchylenia od skali równomiernie temperowanej, powierzając „fałszywe” dźwięki m.in. instrumentom dętym.

Po prostu metafizyka… Takie rzeczy zdarzają się niezmiernie rzadko: kompozytor mówi o duchowych aspektach swojej muzyki, o idealnej harmonii wszystkich elementów, metafizycznym wymiarze kompozycji, a słuchacz podczas koncertu dokładnie tego doświadcza… Jonathan Harvey jest twórcą wybitnym. Jego muzyka przestaje być kompozycją dźwiękową, matematyczną układanką, w której można odnaleźć obiektywnie procedury, docenić ciekawe rytmy, oryginalną harmonię, kolorystykę, fakturę… Tych utworów nie da się rozłożyć na czynniki pierwsze. To nieuchwytne fenomeny.

Ensemble IntercontemporainUtwór „Soleil Noir/Chitra” był dla mnie właśnie takim niezwykłym doświadczeniem. Nie umiem zrekonstruować technicznych szczegółów, w pamięci pozostało wspomnienie głębi, metafizyki, wszechogarniającej przyjemności. Po prostu mistrzostwo. Tytuł utworu odsyła do książki Julii Kristevej „Czarne słońce. Depresja i melancholia”, której tematyce kompozytor przeciwstawia wieczne słońce Dalekiego Wschodu. Inspiracje filozoficzne i literackie są nieodłączną częścią twórczości brytyjskiego kompozytora, jednak nie stanową sztucznego implantu, nie rekompensują niedostatków kompozytorskich.

Muzyka Harveya już dawno poradziła sobie ze swoją fizycznością, materialnością, przechodząc do sfery Ducha. „Soleil Noir/Chitra” zabrzmiał pomiędzy „Hidden Voice 1&2” – utworami mniejszych rozmiarów, o nieco chłodniejszej, bardziej zdystansowanej ekspresji. Jednak i tu dała się odczuć owa zagadka, tajemnica, której nie można po prostu sprowadzić do estetki muzyki francuskiej czy spektralnej.
Harvey operuje środkami niezwykle oryginalnie, dając tym samym dowód możliwości komponowania muzyki wybitnej i wielce indywidualnej poza tradycją postserialną.

Krakowski koncert zakończył utwór „Bhakti” – rozbudowany epos inspirowany tak ważnym dla Harveya buddyzmem. Narrację tego utworu można by opisać jako stopniowe przejście – poprzez dwanaście krótkich części – od spojrzenia racjonalnego ku mistycznej iluminacji. Mniej więcej w trzech czwartych utworu pojawiają się głębokie współbrzmienia oparte na tercjach, o bogatej, rozwibrowanej kolorystyce, które wprowadzają aurę Dalekiego Wschodu. I znów znajdujemy się w królestwie Ducha.
Warto jeszcze wspomnieć o jakże ważnej dla kompozytora muzyce elektronicznej. Jest ona koniecznością, naturalnym rozszerzeniem brzmień instrumentalnych, idealnie dopasowanym do tkanki muzycznej. Innym razem staje się głosem idącym z innego wymiaru. W „Bhakti” pozwoliła kompozytorowi uzyskać owe rozświetlone, barwne współbrzmienia ewokujące tradycję wschodnią.

Monika Pasiecznik



Messiaen duchowym ojcem Brytyjczyków?
15.09.2009

Mało kto w naszych czasach spędza życie w kraju swojego urodzenia, mało kto kształci się wyłącznie u lokalnych mistrzów – globalizm i potrzeba przemieszczania, podróżowania i poznawania całkowicie zawładnęły współczesnym człowiekiem – zwłaszcza artystą.
Jak w tym kontekście rozumieć geograficzny klucz przyświecający wyborom kolejnych edycji festiwalu Sacrum Profanum? Czy to próba poszukiwania resztek lokalnej specyfiki? A może polemika z powszechnie powtarzanymi proroctwami o unifikacji globalnego świata?

A może jednak te proroctwa są przedwczesne i mocno przesadzone… No bo przecież człowiek-artysta, który – jak Jonathan Harvey – całe dzieciństwo spędził w anglikańskich kościołach śpiewając w chłopięcych chórach, musi być innym człowiekiem od Rosjanina, którego cała rodzina zginęła w sowieckich łagrach, lub młodego nowojorczyka, którego babka, jako jedyna z żydowskiej rodziny ze Skierniewic, uratowała się z Holokaustu.
Filip Berkowicz, proponując festiwal amerykański, francuski, niemiecki i w tym roku brytyjski, zdaje się wpisywać w te rozważania o mentalności i duchowości współczesnego człowieka kontekst jego korzeni. Taki pomysł na program festiwalu muzyki współczesnej jest też doskonalą okazją do skonfrontowania się ze stereotypami.

Pierwsze festiwalowe dni, zwłaszcza monograficzne koncerty muzyki Juliana Andersona (rocznik 1967) ora Jonathana Harveya (rocznik 1939) pokazały, jak stereotyp w spotkaniu w wyrazistą artystyczną indywidualnością nie znaczy po prostu nic. Brytyjska muzyka akademicka uznawana jest powszechnie za bastion konserwatyzmu, zgodnie ze stereotypem poszukuje się też w niej wyspiarskiej specyfiki – poczucia humoru.
Nic z tego! Julian Anderson kształcił się nie tylko w rodzinnym Londynie, ale także u francuskiego spektralisty, Tristana Muraila, a obecnie wykłada na Uniwersytecie Harvarda. W jego muzyce słychać upodobanie do polifonii, wyrazistej pulsacji, poliwarstwowości o kontrastowym charakterze każdego z elementów, wreszcie –słychać dawne techniki, hoketus i bardzo specyficzny stosunek do harmonii, upodobanie do rozszczepiania dźwięku, heterofonii. Te mocno ekspresyjne współbrzmienia dają w sumie muzykę, w której tradycyjnie „brytyjskie” kategorie są zupełnie nieobecne.

Jeżeli szukać jakiegoś pokrewieństwa, to z pewnością bliżej temu Brytyjczykowi do Francuza Oliviera Messiaena niż do Elgara, Wiliamsa czy Brittena. Holistyczne dążenie do spotkania natury (ptasi śpiew) i kultury (struktury hoketowe, tradycyjna muzyka dawna i nowa polifonia) realizuje Julian Andriessen w sposób bliski legendzie francuskiej muzyki minionego wieku.

Jeszcze wyraźniej pokrewieństwo z muzyką Messiaena (i jego poszukiwaniami) słychać w muzyce Jonathana Harveya. Wprawdzie Harvey zainteresowany jest współczesną elektroakustyczną technologią kultywowaną w paryskim IRCAM-ie dużo bardziej od swego młodszego o trzydzieści lat kolegi, niemniej słuchając na poniedziałkowym koncercie jego ogromnej instrumentalno-elektronicznej kompozycji – „Bhakti” – ma się wrażenie obcowania z muzyką wywodzącą się w prostej linii ze szkoły Messiaena.
Ten sam rodzaj narracji, w której pastelowe chmury współbrzmień, wsysające słuchacza w medytacyjne roztapianie się w teraźniejszości, sąsiadują z energicznymi rytmami, dostojeństwo sąsiaduje z liryzmem, a całości patronuje sublimacja harmoniki – rezultat nowej instrumentacji, całkowicie zdystansowanej do tradycyjnie rozumianej tonalności. Harmonika jako kolor i sensualnie pieszczące nasze uszy współbrzmienia, hinduski tytuł i zapisane na marginesach cytaty starannie wybrane z księgi sanskryckich świętych hymnów „Rig-wedy” – to kolejne dowody na pokrewieństwo Harveya (Brytyjczyka) z Messiaenem (Francuzem), który jak wiadomo był nie tylko jednym z pierwszych kompozytorów-ornitologów, ale także jednym z pierwszych na Zachodzie kompozytorów-miłośników i znawców indyjskiej kultury, zwłaszcza hinduskiej klasycznej muzycznej teorii i praktyki.

Duchowość jako jakość niezbędna dla muzycznego dzieła sztuki – to kolejne pokrewieństwo obydwu kompozytorów. Czy zatem Olivier Messiaen, którego francuscy wychowankowie zainteresowali się przede wszystkim eksperymentalnym wątkiem jego twórczości – strukturalistycznym porządkowaniem dźwiękowego kosmosu w „Etiudach rytmicznych” – zrozumienie znalazł głównie na Wyspach Brytyjskich? Po pierwszym dniu prezentacji akademickiego nurtu festiwalu wydaje się, że tak.

Ciąg dalszy tych rozważań nastąpi…

Jedno warto też podkreślić jako unikatową wartość VII edycji festiwalu Sacrum Profanum: płytowe nagranie wspomnianego „Bhakti”, wydane w 2000 roku przez wytwórnię Naive (gra Nouvel ensemble modern pod dyrekcją Lorraine Vaillancourta), nawet w połowie nie oddaje bogactwa energetycznego, wyrazowego i kolorystycznego tej niezwykłej partytury. Wiem to dopiero dziś, teraz, po wysłuchaniu festiwalowej interpretacji paryskiego ensemble InterContemporaine pod dyrekcją Hannu Lintuu.
Jeżeli festiwal wyda to nagranie na płycie, będzie to prawdziwa rewelacja!

Ewa Szczecińska


Psychologia słuchania
15.09.2009

Nowa Huta, niedziela, 13 września, wieczór jeszcze wczesny, ale już po zmroku. Już za chwilę festiwal ma się zacząć. Przez zaplecze sceny, gdzie lider The Cinematic Orchestra, Jason Swinscoe, właśnie udziela wywiadu telewizji, a muzycy Sinfonietty Cracovii stroją instrumenty, przechodzimy na widownię zbudowaną w gigantycznej hali ocynowni chemicznej. Trudna do ogarnięcia wzrokiem przestrzeń podzielona jest przez wiszące przy estradzie i w połowie widowni wielkie ekrany. To na nich będzie za chwilę widać muzyków, których z tylnych trybun trudno dostrzec. Czy to miejsce przyjazne jazzowej muzyce? Czy muzycy Cinematic Orchestra nawiążą kontakt z publicznością?
Szybko okazuje się, że żywa muzyka dociera z wielką siłą do słuchaczy. Publiczność słucha zaczarowana ambientowymi, elektronicznymi płaszczyznami, z których wyłaniają się rytmy, na nie z kolei nakładają się jazzowe solówki. Każdy z muzyków jest wirtuozem, każdy ma okazję pokazać swój kunszt, a wszyscy idealnie wsłuchani w partnerów i uważnie podchwytujący rozwój muzycznej akcji.

Brytyjski w tym roku festiwal Sacrum Profanum rozpoczyna się symbolicznym połączeniem estetyk, muzycznym tyglem, w którym muzycy Cinematic Orchestra mieszają najszlachetniejszy jazz (solówki saksofonisty Toma Chanta i pianisty Ivo Neame’a) z soulowym śpiewem (znakomita Heidi Vogel), prostymi gitarowymi piosenkami Larry’ego Browna, brzmieniowymi płaszczyznami smyczków krakowskiej orkiestry – a wszystko skąpane w chłodnych elektronicznych brzmieniach i efektownym świetle tegorocznego festiwalu: niebieskim, białym i czerwonym. Wieczór magiczny, zachwycający, łączący przeciwieństwa. Wielka dawka najuczciwszego grania, które jest też znakiem firmowym Sacrum Profanum. Oj, będziemy jeszcze mieli okazję się zachwycić wirtuozerią muzyków w tym tygodniu…

Poniedziałek zastaje nas w teatrze Łaźnia Nowa na pokazie „artysty wideo” Chrisa Cunninghama. Wolę jednak myśleć o tym, co wydarzyło się kilkanaście godzin potem, w dawnej zajezdni tramwajowej na Kazimierzu. Koncert mało u nas znanego, a cieszącego się dużym powodzeniem Juliana Andersona. Asko|Schönberg – renomowany zespół, złożony z kompetentnych muzyków, z których niemal każdy będzie miał dzisiaj możliwość pokazania swoich możliwości.
Muzyka Andersona jest pod tym względem niezwykle „demokratyczna”, bo układana z motywów, krótkich kilkudźwiękowych komórek, wielobarwnych, wirtuozowskich miniatur na różne instrumenty. Drobiazgi te zdają się nie tyle rozwijać, „dziać się” w czasie, co obracać przed oczyma wyobraźni słuchacza. One nie rozrastają się, raczej istnieją w czasoprzestrzeni, ruchem obrotowym odsłaniając swoje subtelności. Powstaje efekt mozaiki w ruchu, faktury nie składającej się z płaszczyzn, ale z trójwymiarowych, geometrycznych, to znów roślinnie pozawijanych elementów.
Podczas najciekawszego bodaj utworu tego koncertu – „Book of Hours” – na ekranie za estradą wyświetlane są nawet motywy roślinne; to jednak nie do końca trafna, powierzchowna metafora, którą zastosować można do wielu rozmaitych utworów. Amorficzne obiekty dźwiękowe przetwarzane są tutaj dodatkowo przez elektronikę, przypominają to messiaenowskie ptaki, to znów holenderskie hokety, średniowieczne organum. Wszystko to jednak skojarzenia powierzchowne, wzięte w cudzysłów, przyprawione trzaskami ze starej płyty – prosty znak, ale w tym kontekście nie razi.

Asko|Schönberg, fot. Paweł KsiążekAnderson jest mistrzem psychologii słuchania. Gra kontrastem, pozornym przeciwieństwem powtórzenia i nowości, w dodatku wie doskonale, jak efektownie i we właściwym momencie skończyć utwór, pozostawić wrażenie niedosytu, chęć dalszego obracania tego przedziwnego kalejdoskopu.

Radość słuchania Andersona zaciera fatalne wrażenia po nocnej prezentacji wideoklipów Cunninghama, który kompletnie pozbawiony jest umiejętności rozwijania formy. Twórca ciekawych wizji towarzyszących piosenkom Madonny, Bjork czy muzyce Aphexa Twina – swoim show nudzi, męczy, irytuje. Wystarczy pierwszy klip: dwoje ludzi, umęczona kobieta ze śladami pobicia na twarzy i silny mężczyzna demonstrujący swoją seksualną gotowość, zbliżają się do siebie i nagle… Zaczyna się walka, fizyczne zmaganie, w którym mocne pięści kobiety zwyciężają. Początek mocny: seks, przemoc, walka płci… Co dalej?

Nic. Powtarzalność, banał, nuda, kicz… Bezradność „dopalana” zwiększaniem prędkości, zagęszczaniem ekscytujących bądź odpychających obrazków, dymy, lasery. Rzeczywiście fantastyczna koordynacja dźwięku z obrazem – i kompletny brak myśli. Czy przypadkiem Bjørk sama nie podpowiedziała Cunninghamowi, jak ma zilustrować jej piosenkę „All Is Full of Love”? Przyjrzyjmy się raz jeszcze tym efektownym obrazkom i zastanówmy się, czy ktoś nas nie naciąga.

Jestem interesowny: chcę wyjść z koncertu bogatszy. Zatem wybieram muzykę Jonathana Harvey’a. W tym fantastycznym kole muzycznych przemian pierwszych dwóch dni festiwalu, zaraz po dobrze skrojonych, „ready to listen to” utworach Andersona, nadchodzi czas na eteryczne zawieszenie, muzykę o powabie natury, muzykę „biologiczną” – nie przez rozwój, wzrost, ale aurę doświadczenia przyrody, świata. „Bhakti”, prawie godzinna medytacja muzyczna z udziałem rewelacyjnych solistów Ensemble Intercontemporain, pozwala ułożyć wrażenia pierwszych intensywnych dni. I przygotować się na ciąg dalszy, który nastąpi…

Adam Suprynowicz



Dzień pierwszy: Brittanica
14.09.2009

Kiedy myślę o specyfice współczesnej muzyki brytyjskiej, następuje błyskawiczne skojarzenie: rock, wysokiej klasy popkultura. Bynajmniej nie Benjamin Britten. Żaden z kompozytorów muzyki klasycznej nie nakreśliłby obrazu muzyki brytyjskiej w sposób równie sugestywny, odrębny, jak The Beatles, Pink Floyd, Genesis, Rolling Stones… Wbrew obiegowym opiniom o mniejszym znaczeniu muzyki angielskiej w pochodzie awangard ubiegłego wieku, należy zauważyć, że żaden z „muzycznych” krajów (Niemcy, Francja, Włochy) nie doczekał się tak wspaniałej i wpływowej awangardowej sceny rockowej i popularnej, jaka rozwinęła się w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XX wieku.

Dlatego też nie dziwi udział w tegorocznym festiwalu Sacrum Profanum trzech gwiazd: zespołu The Cinematic Orchestra (13.09), reżysera teledysków Chrisa Cunninghama (13.09) i muzyka elektronicznego Richarda D. Jamesa, czyli Aphex Twina (19-20.09). Niestety, inaugurujący festiwal występ pierwszej gwiazdy przyniósł zaledwie blade odbicie wielkości rozrywkowej muzyki brytyjskiej.

The Cinematic Orchestra, fot. Paweł KsiążekThe Cinematic Orchestra ma na swoim koncie kilka przebojów (choćby „The Man with the Camera”). W programie krakowskiego koncertu znalazło się dla nich miejsce. Jednak były to małe rozbłyski w bezkresnej mgle rzeczonej bladości. Albo pojedyncze rodzynki na szczycie wielkiej mdłej bezy.
Pojawiły się jako „bisy”; zasadniczą część koncertu – w którym udział wzięła również Sinfonietta Cracovia (w mało zresztą eksponowanej roli) – wypełniły utwory skrojone (sformatowane?) na miarę popularnych stacji radiowych (transmisję przeprowadzała radiowa „Trójka”), podług gustów masowej publiczności. To była muzyka bardzo zgrabna, o wyważonej ekspresji, nie nazbyt energetyczna, raczej stonowana, powściągliwa, spokojna, przyjemna… Nie do tańca. Ale też nie do skupionego słuchania. Muzyka, przy której najlepiej się rozmawia. Z jazzu, oryginalnego elektropopu, The Cinematic Orchestra wyszła w stronę lekkostrawnego popu, pozbawionego ciekawych aranży, bez jakichkolwiek fajerwerków instrumentalnych, z dobrą wokalistyką, która idealnie wpasowała się w gładki produkt. A przecież grupy, które odegrały rolę w muzyce rozrywkowej, zawsze działały pod prąd…

Atak ziewania zdołał przerwać show Chrisa Cunninghama. To była potężna, energetyzująca dawka – swoisty muzyczno-wizualny speed! Brytyjski reżyser ułożył kilkudziesięciominutowy mix ze swoich kultowych teledysków oraz nierozpowszechnianych dotąd materiałów wizualnych z muzyką m.in. Aphex Twina. Oprócz trzech ekranów, w swoim show wykorzystał też laser, choć bez szczególnych efektów (w porównaniu choćby z tym, co zrobił Robin Fox podczas inauguracji tegorocznej warszawskiej edycji Musica Genera w Teatrze Dramatycznym).

projekt Chrisa Cunninghama, fot. Paweł Książek To był piąty show, jaki Cunningham do tej pory dał na świecie. Pierwsza odsłona miała miejsce wiosną tego roku w Paryżu. Wszystko, co mówi się o jego sztuce, jest prawdą. Jego obrazy porażają i przerażają. Wywołują lęk, fascynację, odrazę. Sposób, w jaki łączy je z dźwiękiem, czyni z jego występów doświadczenie boleśnie zmysłowe. Dosłownie. Dotyczy to warstwy audio, której intensywność, gęstość i – mówiąc wprost – poziom decybeli umieją sobie wyobrazić bywalcy Musica Genera. Krakowski występ Chrisa Cuninghama zawierał elementy noise’u, choć nie forsował granicy bólu, jak to się czasem zdarza u tego typu artystów.

Dużo ostrzejsze wydały mi się obrazy ujmujące w formę „rozrywkowego”, rytmicznego teledysku sceny przemocy seksualnej, pornografii, kalectwa (Rubber Johnny). Nie zabrakło nawet przemówienia Hitlera. Mroczny, cyberpunkowy pejzaż, ukazany w niepokojąco prześmiewczej, groteskowej poetyce koszmaru sennego, utrwalały w wyobraźni widza uporczywe powtórzenia, powroty wybranych, najostrzejszych scen. I odpowiednie ich skojarzenie z dźwiękiem.
Na przykład scena, w której naga kobieta (ze zmasakrowaną twarzą) i nagi mężczyzna (potencjalny sprawca) niespodziewanie zaczynają wymieniać między sobą ciężkie ciosy w brzuch i twarz. Rytmicznie, metodycznie, gimnastycznie… Długotrwałe sekwencje, zsynchronizowane z ciężkimi bitami, sprawiały niemal rzeczywisty fizyczny ból. Instynktowny sprzeciw budziła artystyczna precyzja, która niczym u Sade’a pozwoliła na połączenie szlachetnego, w najwyższym stopniu wyrafinowanego języka wypowiedzi artystycznej, z surrealistycznym nagromadzeniem okrucieństwa.
Chris Cunningham, tak jak legendarny Markiz pokazuje, do czego zdolna jest wyobraźnia inteligentnego potwora. Wrażliwego potwora.

PS. Po premierze paryskiej Chris Cunningham zdecydował się usunąć z show drastyczne sceny…

Monika Pasiecznik