Polskie filmy
w Gdyni

Festiwal Krytyków

Zakończył się 34. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. W „Dwutygodniku” podsumowania na pełnym emocji festiwalowym blogu

Jeszcze 6 minut czytania

Film obok filmu
21.09.2009

Po raz pierwszy z prawdziwym zainteresowaniem, a chwilami nawet z czymś na kształt emocjonalnego zaangażowania, oglądałam w telewizji galę rozdania nagród na 34. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Przyznaję – po raz pierwszy w ogóle ją oglądałam. Co więcej, dzielnie zniosłam nawet rozrywkową inwencję organizatorów wydarzenia, której zawdzięczamy całkiem nieśmieszne, w większości dość żenujące, ale też – trzeba przyznać – na swój sposób brawurowe przerywniki w postaci fragmentów znanych polskich filmów (przeważał niezatapialny Sienkiewicz) z podstawionymi dialogami odnoszącymi się do aktualnych wydarzeń, między innymi do sytuacji w telewizji publicznej czy sporów na linii prezydent – premier. Naprawdę, wytrzymałam wiele.

Najprostszym wytłumaczeniem tej szokującej zmiany, jaka zaszła w moim podejściu do transmisji telewizyjnych z podobnych wydarzeń, może być fakt, że w tym roku po raz pierwszy pojechałam do Gdyni na kilka dni, a nawet obejrzałam tam cztery filmy z konkursu głównego, co wciąż jeszcze – mimo zaprawy, jaką były Nowe Horyzonty we Wrocławiu – jest osiągnięciem, którym potrafię samej sobie zaimponować. Nie tylko wybrałam cztery filmy, ale też obejrzałam je w trafnej i nieprzypadkowej – jak się okazało – kolejności. Dodajmy – w nieodzownym na prawdziwym blogu tonie ironicznego utyskiwania – że taka a nie inna kolejność tylko w znikomym stopniu była zasługą organizatorów festiwalu, którzy naprawdę robią wiele, by program projekcji maksymalnie skomplikować i pozbawić banalnej logiki (chodzi przede wszystkim o godziny rozpoczęcia kolejnych seansów, które nakładają się na siebie w nieprzewidywalny sposób).

Na początek „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec (nagroda za debiut reżyserski w konkursie głównym) – film realizatorsko bez zarzutów, ale też pod każdym względem nieznośnie poprawny. Oczywiście, należy docenić fakt, że debiutant może wreszcie zrealizować film doinwestowany, ze świetnymi zdjęciami (Witold Stok), precyzyjnym (choć mało samodzielnym i wyraźnie sformatowanym) scenariuszem i dialogami, które chwytają coś z młodzieżowego mięsnego słowotoku. Ale jednocześnie brakuje w „Galeriankach” choćby śladu brawury. Rosłaniec jest tak odpowiedzialna, tak wrażliwa moralnie i ma tak imponującą sprawność publicystyczną, że mogłaby spokojnie konkurować nawet z Janem Pospieszalskim.

Potem „Rewers” Borysa Lankosza (Złote Lwy, nagrody za muzykę i zdjęcia oraz dla Agaty Buzek za pierwszoplanową rolę kobiecą i dla Marcina Dorocińskiego za drugoplanową rolę męską) – film, który najbardziej mnie zaskoczył i najbardziej rozbawił, choć żadna z tych emocji nie osiągnęła w tym przypadku stanów ekstremalnych. Groteskowa miniatura filmowa, wyraźnie nawiązująca do estetyki kina noir, ale też do kameralnych komedii scenicznych, z pozoru osadzona w konkretnych i to raczej jaskrawych realiach historycznych (czasy głębokiego stalinizmu), a przecież jednocześnie pozbawiona jakichkolwiek doraźnych intencji, chęci rozliczania czy nawet bardziej całościowego krytykowania postaw i wyborów głównych bohaterów. „Rewers” to film według mnie całkowicie niepotrzebny i właśnie dlatego absolutnie niezbędny w polskim kinie, które ma tendencje do tego, by każdy temat opowiadać w tonie misyjno-konfesyjnym. Lankosz nie wyznaje, nie rozlicza, nie piętnuje, nawet nie nazywa i nie prowokuje, ale po prostu serwuje nam produkt luksusowy w stylu vintage i w naprawdę dobrym guście. Ponoć „Rewers” będzie kandydatem do Oscara – doskonale! Nie wygra, ale będzie się znakomicie prezentował i pokaże, że w naszym kinie może jeszcze zdarzyć się twórca zdystansowany wobec polskiej kultury i to zarówno wobec tego, co w niej traumatyczne i wciąż nierozliczone, jak i wobec jej uświęconych symboli.

Na koniec obejrzałam jeszcze „Wojnę polsko-ruską” Xawerego Żuławskiego (Srebrne Lwy i nagroda dla Borysa Szyca za pierwszoplanową rolę męską) i nie żałowałam, że nie wybrałam się na ten film wcześniej. Dopiero w zestawieniu z innymi filmami konkursowymi „Wojna polsko-ruska” okazuje się czymś o wiele ważniejszym i ciekawszym niż tylko precyzyjną, gęstą adaptacją tekstu Masłowskiej. Oczywiście, można powiedzieć, że dobra adaptacja książki, która wydawała się nieadaptowalna i stworzona wyłącznie do rozszarpywania słów, nie obrazów, to już arcydzieło. Gdy oglądamy film Żuławskiego wyłącznie z takiej perspektywy, z pewnością docenimy śmiałość, z jaką reżyser przenosi do filmu najbardziej brutalne, najbardziej karykaturalne, najbardziej wizyjne (choć przecież nie do końca wizualne) słowotwory, ale jednocześnie – przynajmniej dla mnie – trochę zbyt dużo w tej adaptacji samej Masłowskiej. Nie chodzi już nawet o to, że tak często pojawia się na ekranie, że jeszcze częściej słyszymy jej głos zza ekranu, ale przede wszystkim o to, że Żuławski całkowicie i bezkrytycznie zaufał pisarce i to na nią przeniósł cały ciężar tego projektu. Dla osób znających powieść już po kilku minutach estetyka, w jakiej zrealizowano film, staje się zupełnie przezroczysta i przewidywalna, co nie oznacza jednak, że „Wojna polsko-ruska” jest nudna. Przeciwnie, jest fascynującą, ale jednorazową eksplozją.

Te trzy filmy, które obejrzałam jednego dnia, pozwoliły mi szerzej spojrzeć na to, co obecnie dzieje się w polskim kinie. Z rzeczy banalnych – coraz więcej filmów pokazywanych w konkursie głównym to filmy realizowane przez młodych i najmłodszych reżyserów. Czyli młodzi nie tylko mogą robić filmy, nie tylko dysponują wystarczającymi środkami, by nie być zmuszonymi do uprawiania często pseudo-niezależnej siermięgi, nie tylko mogą konkurować ze starszymi twórcami, ale jeszcze na dodatek – jak pokazał werdykt jury – wygrywają z nimi we wszystkich konkurencjach. Podczas wielkiej gali w Gdyni można było niemal odnieść wrażenie, że oglądamy wręczanie nagród na festiwalu w Koszalinie, a przecież w konkursie głównym startowały też filmy Agnieszki Holland, Feliksa Falka, Jana Jakuba Kolskiego, o Januszu Morgensternie nie wspominając. Pewnie można by się zastanowić, czy mamy już do czynienia ze zmianą pokoleniową czy tylko z jednorazowym przetasowaniem. Zapewne warto pytać o przyczyny sukcesu Żuławskiego, Lankosza a nawet Rosłaniec. W tym momencie o wiele bardziej interesują mnie jednak skutki i to tylko te, których ślady odnalazłam w obejrzanych na festiwalu filmach.

We wszystkich trzech filmach uderzył mnie dystans – w największym stopniu w „Wojnie polsko-ruskiej”, w najciekawszym w „Rewersie”, a w najmniejszym w „Galeriankach” – jaki mają twórcy do swojej realizacji. Gdy próbowałam opisać choćby grę aktorską, montaż czy pracę kamery, wiąż powracało słowo „obok”, które stopniowo zaczęło w przypadku tych filmów funkcjonować niemal jako samoistne pojęcie. Wyraźnie widać, że młodzi reżyserzy, którzy świetnie już znają polskie środowisko filmowe, celowo sytuują się gdzieś obok (nie ponad, nie pod, nie wbrew, ale właśnie obok), że próbują – w sposób bardziej lub mniej udany – wytworzyć dla siebie osobne miejsce, właściwy idiolekt i poboczną (niekiedy nawet uboczną) estetykę.

W przypadku Żuławskiego ta „oboczność” jest najbardziej spektakularna, ale też w ogromnym stopniu zapożyczona od Masłowskiej. Natomiast Lankosz w pełni samodzielnie i bez ograniczeń korzysta z uroków bycia obok, co więcej, narzuca ten status również aktorom. I tak – choć reżyser miał do dyspozycji precyzyjny scenariusz, z bardzo dobrymi dialogami i na dodatek wybitną obsadę (wystarczy wspomnieć przedstawicielki trzech pokoleń aktorskich: Annę Polony, Krystynę Jandę i Agatę Buzek) – oglądając film, mamy wrażenie, że aktorzy grają obok roli, że posługują się jakąś ekscentryczną manierą, a słowa, które wypowiadają z przesadną intonacją, wybrzmiewają obok zadanych im znaczeń. Narracja w filmie rozwija się tak, jakby cały czas była poddawana w wątpliwość, a stylizacja obrazu filmowego (o estetyce wnętrz i scenografii nie wspominając) odlepia się często od pokazywanych w filmie zdarzeń. Lankosz zrealizował film wyjątkowy, ale zdaje się całkowicie ten fakt ignorować. Pozostaje obok.

Ostatniego dnia w Gdyni wybrałam się na „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego, nagrodzony w konkursie głównym za scenariusz (Łukasz Kośmicki i Wojciech Smarzowski), montaż (Paweł Laskowski) oraz za reżyserię – członkowie jury dostrzegli, że jest to film wielki, ale jednocześnie wyraźnie przestraszyli się tej wielkości, którą trudno nazwać. Pierwsze skojarzenie – średniowieczny moralitet. Jest w tym filmie tak ostre, bezkompromisowe spojrzenie na człowieka, że całkowicie nie przystaje ono do tego, co współcześnie uważamy za „moralny namysł nad kondycją jednostki”. „Dom zły” nie jest filmem moralizatorskim, ale moralnym i o tyle – gdybym miała wskazać jakieś bardziej filmowe skojarzenia – stosunkowo blisko mu do twórczości Wernera Herzoga. Smarzowski nie pochyla się nad człowiekiem, on go wbija w błoto, wpycha w śnieżne zaspy, rzuca mu pod nogi siekierę i nóż. Można się spodziewać, że film zostanie odczytany jako brutalne rozliczenie z mrokiem schyłkowych lat PRL, z degrengoladą polskiej prowincji, gdzie na przemian rozlewa się krew i wódkę. I nie będzie to odczytanie błędne, choć w moim przekonaniu upraszczające, pozwalające łatwiej otrząsnąć się z tego filmu. Smarzowski sięgnął jednak po mistrzowskie rozwiązania formalne, które każdą interpretację skupioną jedynie na fabule filmu czynią w punkcie wyjścia niewystarczającą. Musimy nieustannie wzbogacać ją o skojarzenia czy inspiracje malarskie, które poprzez operowanie światłem i barwą odwołują się do kompozycji de la Toura, Caravaggia, Grünewalda, Boscha i innych mistrzów potworności i ciała. Ostatnia sekwencja montażowa, w której dynamicznie nakładają się na siebie różne (również fałszywe i domniemane) płaszczyzny czasowe i przestrzenne, i ostatnie ujęcie w planie totalnym, w którym równolegle rozgrywają się podsumowujące film mikroscenki (znów nawiązanie malarskie, do Bruegela), dowodzą, że Smarzowski nie tyle opowiedział historię, ile raczej zademonstrował ją, pokazał w obrazach.

Obok innych filmów nagrodzonych w konkursie głównym festiwalu w Gdyni „Dom zły” jest filmem najbardziej.

Paulina Kwiatkowska



Nie jest super
19.09.2009

Od rana esemesy. Podobno jest super. Kino polskie wydobywa się z dna. Polskie filmy zakopały kompleksy. Itede, itepe.

Nie jest super, my darling.

Zaledwie trochę lepiej niż zazwyczaj, bo w końcu rzeczywiście udało się kilka filmów, co – jak pamiętamy – nie było wcale regułą. Natomiast otoczka nadzwyczajności, która towarzyszy tej imprezie, jest ułudna i tymczasowa, podobnie jak rozmaite dziennikarskie histerie. Nie ma przełomu, nie ma zwrotu akcji. Natomiast da się zauważyć pewne przyspieszenie. Z osobówki przesiedliśmy się do pośpiecha. Druga klasa i paprochy na brudnej podłodze leżą jednak dalej. Nie ma co nawet marzyć o ekspresie.

„Rewers”, „Zero”, „Moja krew”, „Dom zły”, „Wojna polsko-ruska”, „Las”, Lankosz, Koszałka, Buzek, Gajos, Kolak… – kilka godzin przed werdyktem jeszcze niewiele wiadomo. Wieczorem wszystko się wyjaśni. Wczoraj, na absolutnie kuriozalnej gali nagród pozaregulaminowych większość trofeów skosił Borys Lankosz i „Rewers”, niektórym – na przykład widzom – podobał się także film Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham”. Cóż, jestem nieczuły na to kochanie, cmokanie i dziamdzianie Borcuchowe.

Od jutra zaczną się pytania – jaki był festiwal? W normie czy lepszy niż zwykle? Wbrew huraoptymistycznym opiniom uważam, że 34. FPFF w niczym nie zaskoczył, nie przekonał wątpiących, nie wywołał żadnej dyskusji. Było jak zawsze: filmy lepsze, gorsze i zupełnie nieudane. Mnóstwo tak zwanych atrakcji dodatkowych, z których, z powodu naprawdę napiętego programu projekcji, mało kto mógł skorzystać. W konkursie głównym pojawiło się, co cieszy, kilkoro świetnych debiutantów – między innymi Borys Lankosz i Paweł Borowski, swój talent potwierdził Wojtek Smarzowski – rozczarowań jednak, co tu kryć, było więcej.

I owe rozczarowania dotyczyły zarówno konkursu głównego (nowe filmy Roberta Glińskiego, Feliksa Falka czy Andrzeja Kotkowskiego), jak i osobliwej sekcji „Panorama”, gdzie obok rozmaitych kuriozów znalazły się najnowsze, nieudane filmy Wajdy („Tatarak”) i Zanussiego („Rewizyta”). A przecież, mimo wszystko, wyjeżdżam z Gdyni zadowolony. Filmy, spotkania, spacery: filmowy biomet był zaskakująco korzystny. Następna gdyńska odsłona już w maju.

Łukasz Maciejewski



Nocne Polaków rozmowy
18/19.09.2009

Na straganie w dzień handlowy takie słyszy się rozmowy. Na festiwalu w Gdyni mówią wszyscy. Często jednocześnie. Podobno w tym roku przyjechała rekordowa liczba obserwatorów, dziennikarzy, gości. Daje się to zauważyć, zwłaszcza wieczorami, kiedy pustoszeją filmowe sale i rozpoczyna się gwar rozgadanych salonów. Kliki i koterie, fani piwa i wódki, posępni panowie w za ciasnych garniturkach, cały dzień wyczekujący na bankiecisko albo prześlicznie ubrane niewiasty, liczące zapewne na brawurowe tańce o świcie, najpewniej w „Piekiełku”, w hotelu „Gdynia”. Wszyscy są już na miejscu, wszyscy w oczekiwaniu – na cud?

Z pewnego dystansu wygląda to trochę jak sceneria filmowa. Jak jakiś zubożały Fellini. Suknie w cekinach i lokalna żulernia wplątująca się w tłum celebrytów. Jest nas dużo, o wiele więcej niż przewidział regulamin gry, dlatego w nocy festiwalowa fala wypełnia nie tylko foyer Teatru Muzycznego, kąty i kąciki hotelu „Gdynia”, ale równolegle rozsiada we wszystkich pobliskich knajpach i pubach, rozwala się na sofach ze skaju, na drewnianych krzesełkach – czekamy aż się przejaśni, aż zaświta, aż ktoś poleje…

Niby ironizuję, a przecież ten podpatrzony obrazek z nocnego życia festiwalowego nie jest wyłącznie pretekstem do opisu polskich przywar – kryje się w tym również jakieś ułomne piękno.

W Gdyni naprawdę chcemy ze sobą rozmawiać, mamy ochotę dyskutować o kinie. Na tym straganie trwa wieczny dzień handlowy. Towarem jest wyłącznie film, polski film. Pomiędzy chichotami, które im dalej w las, im dalej w noc, zamieniają się w coraz bardziej rozrzedzone alkoholowe glissanda, debatujemy o kinie, rozbieramy na części pierwsze obejrzane w danym dniu tytuły, spieramy się ze sobą. To paradoksalne. W żadnym innym miejscu, poza pogardzaną przez wszystkich Gdynią, o polskim kinie nie mówi się z taką determinacją. Z podobną czułością.

Łukasz Maciejewski



Wojnar, Dziabas, Dziędziel
18.09.2009


Kto jest dzisiaj najbardziej rozchwytywanym aktorem w Polsce. Chyra? Preis? Więckiewicz? Cielecka? Nie – Marian Dziędziel. Zadziwiająca kariera. Jako krakowianin doskonale pamiętam czasy, kiedy Dziędziel był wprawdzie aktorem doskonale rozpoznawalnym, gwiazdą „Słowaka”, ale niekoniecznie docenianym poza miastem. Tymczasem dzisiaj o Dziędziela walczą chyba wszyscy reżyserzy – tylko w konkursie głównym znalazły się aż cztery filmy z jego udziałem.

Trudno się temu dziwić. Nikt jak Dziędziel nie zagra twardziela, w którego osobowości można wyłapać niepokojące rysy: depresję, wstyd, kompleksy. Nikt jak on nie stworzy w pięciominutowym epizodzie kreacji rasowego prymitywa, w której w jednym, góra dwóch nerwowych tikach pokazuje, że w innych warunkach, odmiennej rzeczywistości, jego bohater byłby kimś zupełnie innym. Na pewno szlachetniejszym. Dziędziel to fenomenem.

W „Zerze”, ciekawym debiucie Pawła Borowskiego, w drugoplanowej roli taksówkarza, Marian Dziędziel wybija się na plan pierwszy. Spocony, zmęczony, trochę chamski, obwozi ludzi rozklekotanym pojazdem niczym Charon. Styks ma jednak wizaż łódzki. Nie będzie żadnego wyrafinowania. Bo to Polska właśnie. Z kolei w znakomitym „Domu złym” Wojciecha Smarzowskiego Marian Dziędziel z poświęceniem zagrał Dziabasa, zmęczonego, zapitego kuzyna Wojnara z „Wesela”. Dzięki uzyskanej przez aktora prawdzie postaci – męta z pegeeru – wiemy o bohaterze znacznie więcej, niż przewidywał scenariusz. Czujemy, że ten człowiek chciałby powiedzieć coś innego, coś mądrzejszego, chciałby odważniej mierzyć się z rzeczywistością, ale nie potrafi. Jego intelekt jest bezsilny wobec marzeń. Dlatego przegrywa. Dlatego wszyscy ciągle przegrywamy.

Łukasz Maciejewski




Na bohaterów popyt minął
17.09.2009


„Rewers” w reżyserii Lankosza to debiut, o jakim marzy każdy absolwent szkoły filmowej w Polsce. W czołówce same wielkie nazwiska: aktorzy, operator, producent – wszyscy. Ale też, moim zdaniem, Lankosz jak mało który przedstawiciel młodego pokolenia polskich filmowców solidnie zapracował sobie na taki start. W łódzkiej „Filmówce” był na jednym roku m.in. z Małgorzatą Szumowską i Łukaszem Barczykiem, i chociaż jego debiut fabularny oglądamy dopiero teraz, Lankosz od lat konsekwentnie budował pozycję jednego z najbardziej osobnych dokumentalistów. W jego kunsztownych krótkich formach – filmach „Kurc” lub „Rozwój” – bohater, podobnie jak w filmach Gusa Van Santa, był zawsze obwarowany sztuczną, kłamliwą rzeczywistością, która zdawała się go przerastać.

„Rewers” tylko pozornie wydaje się rewersem tamtej postawy. To bardzo dojrzały debiut. Znamienne, że „Rewers” jest pierwszym tytułem w katalogu Studia Filmowego „Kadr” po śmierci wieloletniego szefa tej instytucji, Jerzego Kawalerowicza. A przecież to właśnie w „Kadrze” powstały najważniejsze filmy „polskiej szkoły filmowej”, to tutaj nakręcili swoje klasyczne dzieła Kawalerowicz, Wajda, Munk, Kutz, ale także – wiele lat później – na przykład Machulski.

Teraz Lankosz powraca do kanonu utrwalonego przez „szkołę polską”, ale jak gdyby od drugiej strony. Historia rozgrywająca się w dwóch planach czasowych – w latach pięćdziesiątych i współcześnie – posłużyła reżyserowi jako rodzaj upiornej redefinicji Heglowskiego „ukąszenia złem” za pośrednictwem nerwowego, Gombrowiczowskiego chichotu. W filmie Lankosza nieprawdziwi bohaterowie są realnymi ubekami, a Matka Polka (Janda) w momencie próby wykazuje się tragikomiczną brawurą. Nie byłoby tego filmu bez znakomitego scenariusza autorstwa – może najciekawszego dzisiaj polskiego pisarza – Andrzeja Barta, bez świetnych zdjęć Marcina Koszałki oraz bez aktorskich perełek w wykonaniu Agaty Buzek, Krystyny Jandy, Marcina Dorocińskiego i Anny Polony. Festiwalowe wydarzenie.

Łukasz Maciejewski



Kocham mimo wszystko
17.09.2009

Dopiero przyjechałem i prosto na film. Chłopiec w czerwonej koszulce gra na fortepianie Preludium c-moll z I tomu „Das Wohltemperierte Klavier” Bacha. Szybko, za szybko, jakby bezmyślnie. Ucieka.

Jest 1981 rok, Janek (intrygujący Mateusz Kościukiewicz) wraz z kolegami zakłada zespół rockowy i nie w głowie mu Bach. I jeszcze zakochuje się w Basi (elektryzująca młodością i świeżością Olga Frycz), koleżance ze szkoły. W tle strajki, stan wojenny, rzeczywistość (ojciec Janka jest kapitanem marynarki wojennej, ojciec Baśki działa w „Solidarności”). Życie po prostu.

Reżyserowi Jackowi Borcuchowi (wcześniej undergroundowy „Kallafiorr”, zbyt etiudowe „Tulipany”) w filmie „Wszystko co kocham” – tak nazywa się zresztą zespół 18-letnich rockmanów – udało się wiele. I wzruszyć, i zastanowić, i rozśmieszyć. Są dobre dialogi, świetne epizody (Marek Kalita!), intymna i wzruszająca scena erotyczna Janka i Baśki na plaży.

Ale jednego nie daruję. Sceny, w której młodzież, przed szkolnym koncertem zespołu, zaczyna skandować „Solidarność… Solidarność…”. Przecież to samo za chwilę „czuć” w muzyce granej przez tych młodych ludzi. Bunt nie musi zostać wypowiedziany, żeby zabrzmiał równie głośno. Szczególnie gdy widz ma inteligentne ucho. A ma. A masz.

Tomasz Cyz



Grzegorzek number one
15.09.2009

Za nami pierwsze dni festiwalowe. Ani lepiej, ani gorzej. Nie zawiódł mnie Mariusz Grzegorzek – jeden z najciekawszych talentów polskiego kina. Zbyt ekscentryczny, żeby mógł podobać się wszystkim, swoim trzecim filmem udowadnia, że w jego przypadku mniej oznacza więcej. Grzegorzek, zrażony do polityki polskich dystrybutorów oraz w ogóle do filmowego środowiska po tym, jak zignorowano jego wcześniejszy film, intrygującą „Królową aniołów”, na dziewięć lat zaszył się w teatrze i – o czym doskonale wiedzą wszyscy teatromani – osiągnął na tym polu wielkie sukcesy. „Jestem twój”, adaptacja dramatu kanadyjskiej pisarki, Judith Thompson, jest zatem powrotem Grzegorzka do kina po długiej przerwie. Powrotem bardzo udanym, chociaż na pewno odebranym tutaj kontrowersyjnie. Moim zdaniem, to świetnie obsadzona opowieść o kobiecej seksualności, ale także o zniewoleniu macierzyńskim – dwie siostry, dwie namiętności, dziwny romans. Niepokojące, silnie przemawiające kino.

W kontrze do gwałtownych emocji, które zafundował Grzegorzek, mniej przekonujące są propozycje niemal klasyczne, operujące nieco archaiczną  formą, na przykład film otwarcia: „Miasto z morza” Andrzeja Kotkowskiego o powstaniu miasta Gdynia albo wyczekiwany z napięciem reżyserski come back Janusza Morgensterna, którego „Mniejsze zło”, udana adaptacja książki Janusza Andermana, nie zawodzi co prawda pod względem profesjonalizmu, ale w żaden sposób nie tłumaczy sensu przenoszenia do kina akurat tego materiału literackiego. Celowo piszę wyłącznie o najlepszych filmach. Złych, nieudanych lub pękniętych tytułów jest bowiem JUŻ tak wiele, że korespondencja  musiałaby przypominać smętną księgę skarg i zażaleń. A przecież pogoda taka piękna, morze spokojne… Lepszy film.

Łukasz Maciejewski



Gdynia to koń
14.09.2009

Czy tutaj płacą za wysługę lat? To chyba moja dziesiąta, jeżeli nie dwunasta Gdynia, a katalog z roku na rok coraz grubszy i cięższy. Każdego roku dostajemy w powitalnej, arogancko paskudnej torbie tony zbędnych papierzysk: foldery oraz dziesiątki zaproszeń. Rauty, seminaria, balangi oraz prezentacja kafelków podłogowych. Oferta Gdyni jest, jak widać, pojemna. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych to wszak idealne miejsce na lans. Tutaj są (prawie) wszyscy, a zatem (prawie) wszystkim można się pokazać z jak najlepszej strony. Jeżeli nie film, to chociaż kiecka. Jeżeli nie kiecka, to… glazura.

Hordy hostess – a może to zdesperowane dziennikarki? – w lateksowych minispódniczkach, oczywiście świeżo po solarce, brylanciki serialowego aktorstwa w ilościach półhurtowych oraz grono dziwnych mężczyzn – ni to gangsterów, ni poetów – przedstawiających się jako „producenci filmowi” (znak rozpoznawczy: cygaro) albo „twórcy niezależni” (znak rozpoznawczy: trzy srebrne kolczyki w nosie).

Gdynia to koń. Jaka jest, każdy widzi – choćby z telewizyjnych migawek. Jest nawet trochę gorzej niż w TV, bo na festiwalu jesteśmy po prostu skazani na swoją obecność – niezależnie od środowiskowych sympatii czy animozji. Tutaj ciągle kogoś znajomego się spotyka, ktoś zaczyna nas poklepywać po plecach albo obmawiać na stronie. I tak w kółko to się miele. Trele morele.

Na szczęście są także filmy. Jednym z najlepszych pomysłów organizatorów festiwalu było umożliwienie dziennikarzom oglądania filmów konkursowych w pobliskim multipleksie, z daleka od VIP-owskich szpalerów w Teatrze Muzycznym. To właśnie tutaj odbywają się – mętne i anemiczne – konferencje prasowe oraz większość sekcji równoległych: w tym roku na przykład przegląd filmów Janusza Morgensterna i Krzysztofa Krauze, filmy dla dzieci czy bardzo ciekawa sekcja „poloników”, w ramach której zobaczymy m.in. głośny „Tulpan” Dworcewoja ze zdjęciami Jolanty Dylewskiej, niemiecki film „Trade” z podobno znakomitą rolą Alicji Bachledy-Curuś czy międzynarodową koprodukcję „Wichry Kołymy”. Przede wszystkim jednak w multipleksie lepiej ogląda się filmy: bez prowincjonalnej celebry Teatru Muzycznego z jego czerwonymi dywanami na zewnątrz i siermiężnym, teatralnym bufetem wewnątrz, w którym od lat (od Gierka?) serwują, jak gdyby nigdy nic, tę samą spuchniętą ze wstydu golonę i schaboszczaka z kapustą i frytami. Smacznego!

Łukasz Maciejewski



Żarło, wypita i filmy
10.09.2009

Można się przyzwyczaić. Każdego roku jest to samo. Kiepskie (średnie, czasami dobre) filmy, balangi i zblazowane miny post factum. Po festiwalu wszyscy są obrażeni. Krytycy na festiwal, reżyserzy na werdykt, jury na siebie. I nic się nie zmienia. A powinno?

1.
Co pewien czas, co dwa, trzy lata, w prasie przetacza się poważna dyskusja pod tytułem: jak ratować zardzewiałego Titanica spod Bałtyku, czyli jak zmajstrować z Gdyni Cannes? Zmieniają się nazwiska doradców, różnicują łamy prasowe, ale efekt jest niezmienny. Gdynia jest constans.

Ale przecież ani zmiana terminu, ani ściąganie siłą krytyków z państw zaprzyjaźnionych i ościennych nie zmienią naszej mentalności. Jest zbyt mocno zakorzeniona. Warto przejechać się do Gdyni, żeby zobaczyć, jak naprawdę wygląda nasza „branża filmowa”. Bez złudzeń.

Kiedyś się tym wszystkim przejmowałem. Dzisiaj mam luz. Pamiętam, że każdy przyjazd na święto rodzimego kina był dla mnie testem na wytrzymałość materii. Bo filmy filmami, ale festiwal to także – dla wielu przede wszystkim – festyn próżności, tanich snobizmów i środowiskowej hipokryzji. Od środka naprawdę nie wygląda to wszystko zbyt ciekawie. Teatr Muzyczny: pożal się Boże premiery, garsonki i flesze. „Piekiełko” w hotelu Gdynia: drogie jak cholera piwo, upita branża i przyjmowany z aplauzem striptiz umęczonej Ukrainki o drugiej nad ranem. Bankieciska: żarło, trunki i zadowolone miny.

Duże, odbywające się w Polsce międzynarodowe imprezy w rodzaju Nowych Horyzontów czy Camerimage jednak zaciemniają obraz, bo uczestniczą w nich ci, którzy chcą lub mogą przyjechać, tymczasem w Gdyni są wszyscy. Aktorki serialowe i dziecięce, producenci z cygarami i brzuchami, hostessy i ich konkubenci, reżyserzy i pretendenci, wreszcie dziennikarze pieszczący swoje ego oraz piszczący na widok Szyca vel Frycza jak chłopcy przed mutacją. Z kolei starzy prasowi wyjadacze – z reguły zniesmaczeni po premierowych pokazach – w tekstach pisanych nazajutrz (na kacu) gremialnie łagodnieją. W kiczu dostrzegają wdzięk, w głupocie – „ujmującą naiwność”, a w scenariuszowych kiksach – „oryginalną grę z formą”. Bywa jednak odwrotnie. Nie daj Boże, żeby komuś w Gdyni udało się pokazać dobre kino gatunkowe. I jeszcze dostać za taki film nagrodę. Od razu lanie. Już my takiemu pokażemy, gdzie „Mała Moskwa” leży.

2.
Ironizuję, ale przecież – poza żenującym bankietem okołofestiwalowym – przyjeżdżamy do Gdyni również po to, żeby oglądać filmy. Festiwal to często jedyna okazja, by nadrobić zaległości, zastanowić się nad tak zwaną kondycją polskiego kina, spotkać się z dawno niewidzianymi znajomymi albo po prostu pospacerować sobie wzdłuż Bałtyku. Wszystko jest ważne.

Między innymi dlatego jadę do Gdyni bez złudzeń, ale i bez przykrości. Niczego nadzwyczajnego się nie spodziewam, nie liczę na zaskoczenia. Jedno jest pewne: niektóre polskie filmy naprawdę się w tym roku udały. Jest nawet lepiej, niż można się było spodziewać. Poza znanymi już z ekranów tytułami w rodzaju „Wojny polsko-ruskiej” Żuławskiego, wydarzeniem festiwalu będzie „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego. Smarzowski zrobił film równie mocny co „Wesele”. „Dom zły”, poza znakomitą konstrukcją – równolegle prowadzone są dwa, przenikające się wątki – jest dziełem mistrzowskim pod względem psychologicznym. Oglądamy wieczną Polskę B, która nie marzy nawet o ekstraklasie: Polską upitą, nędzną i tęskniącą, utaplaną w błocie, pegeerze i solidarnościowych mrzonkach. Do bólu prawdziwą. Jak dla mnie – główny kandydat do Złotych Lwów.

Ale poza Smarzowskim i Żuławskim świetne filmy nakręcili także debiutanci – Paweł Borowski („Zero”) i Borys Lankosz („Rewers”) oraz wracający do kina po dziewięcioletniej przerwie Mariusz Grzegorzek. „Jestem twój” Grzegorzka – dla widzów pamiętających jego wcześniejsze, oryginalne filmy, w rodzaju „Rozmowy z człowiekiem w szafie” – będzie zaskoczeniem. Tym razem reżyser, adaptując dramat kanadyjskiej pisarki Judith Thompson, ograniczył stylistyczną barokowość wcześniejszych propozycji. „Jestem twój” to trzymająca w napięciu, wartko opowiedziana wiwisekcja kilkorga ludzi uwięzionych w potrzasku, z rewelacyjnymi rolami Doroty Kolak i Romy Gąsiorowskiej.

***

Podobno w przyszłym roku festiwal w Gdyni odbędzie się już w maju. No to przynajmniej kalendarzowo sen o drugim Cannes się ziści. Czerwony dywan też już mamy. Trochę brudnawy, ale przecież się wyczyści. I będzie światowo.

Łukasz Maciejewski