CHOPIN: I jego Europa (2009)
[tydzień pierwszy]

Festiwal Krytyków

Jeszcze 7 minut czytania

Pieśń wieczorna. Pożegnanie
22.08.2009

Ten recital zaczął się, nim zabrzmiała muzyka. Publiczność siedziała na swoim miejscu, przygasło światło. Było cicho, a ta cisza była taka głęboka, gęsta, nasycona. Jakby echo grało… Jeszcze lekki szmer zniecierpliwienia (tak szeleszczą ci, co nie umieją czekać). Wreszcie na estradę weszli Christoph Prégardien i Andreas Staier. Dwa dni wcześniej wykonywali w tym samym miejscu pieśni m.in. Chopina i Schumanna. Tym razem w programie był tylko jeden tytuł: „Winterreise”. Tylko jeden kompozytor: Schubert.

Schubert był bezlitosny dla przyszłych wykonawców. Napisał przecież ponadgodzinny cykl, w którym pianista-akompaniator co chwila zmienia tempa, nastroje, przyzwyczajenia, a i tak zapamiętujemy tylko śpiewaka, który przez ponad godzinę, nie schodząc z „wysokiego C”, opowiada – całym sobą i na serio, boleśnie i intymnie – o najciemniejszym doświadczeniu człowieka. O śmierci.

To był teatr jednego tylko aktora. (Nie, Andreas Staier nie może być zły na Christopha Prégardiena, ale w tym przypadku przecież nic innego nie wchodziło w grę.) Teatr bez zbędnych gestów, bez kłamstwa i maski. Teatr czystej ekspresji, której wierzymy od pierwszego do ostatniego dźwięku. Uwiedzeni, olśnieni, ciągle żywi, choć na godzinę wyjęci z życia, tkwiący w słodkim uniesieniu pomiędzy tu i tam, między salą koncertową a drugą przestrzenią.

Pieśni następowały, jedna po drugiej, przez płacz („Gefrorene Tränen”, nr 2), odrętwienie („Erstarrung”, nr 4), odwrócenie („Rückblick”, nr 8), odpoczynek („Rast”, nr 10), aż wreszcie… Przystanek. Christoph Prégardien chrząknął, zakaszlał, ale głos na chwilę przestał być posłuszny. Śpiewak zszedł na zaplecze napić się wody, zmęczone struny głosowe doszły do siebie. Słuchaliśmy dalej. W jeszcze większym napięciu i z całkowitą świadomością, że koniec (śmierć?) przychodzi nagle, niezapowiedzianie, kiedy chce.

Jest w tym cyklu jakaś głucha cezura przypadająca na nr 20 i pieśń „Der Wegweiser / Drogowskaz”. Od tej chwili czas płynie inaczej. Podczas piątkowego wieczoru tę pieśń dopełniła ostatnia („Der Leiermann / Lirnik”) – zagrana (Staier nie byłby sobą, gdyby nie kazał choćby przez chwilę słuchać tylko Erarda) i zaśpiewana tak, jakby to były ostatnie dźwięki świata. Ostatnie słowa. Pożegnanie.

Tomasz Cyz



Chopin i pensjonarki
21.08.2009

Istnieje taka niewielka, ale treściwa książka o Chopinie, tytuł nosi oczywisty: „Fryderyk Chopin”. Napisał ją wielki szwajcarski naukowiec, Jean-Jacques Eigeldinger. Na stronie szóstej można w niej znaleźć zestawienie obiegowych charakterystyk osobowości Chopina, skojarzeń, jakie dopisała kultura do jego dzieł – „Postacie mitu”. Wśród kilkunastu obrazowych haseł są i takie: „wcielone rubato, ulubieniec pensjonarek” oraz „dekadencki poeta blednic i nerwic”. Krzywdzące były (i są) to opinie o Chopinie czy nie, nie czas teraz rozsądzać. Nie wiem również, czy Alexei Zuev czytał Eigeldingera, albo czy zetknął się z tymi określeniami. Ale wiem, że jego interpretacje Chopina jak ulał do nich pasowały. Nerwowe i niepoukładane, niefortunnie odczytane i niezrozumiane jawiły się obie ballady (As-dur op. 47 i f-moll op. 52); jakby pianista pragnął ich logiczny tok rozerwać na kilka bądź kilkanaście luźno skojarzonych odcinków. O balladowym tonie czy snuciu muzycznych nawet nie wspominam. Jakby Chopin nie był w nich narratorem niesamowitości, ale wcieleniem neurozy właśnie, blednicy i nerwicy, z dekadencją źle brzmiącego Pleyela w tle. Szkoda, może to kwestia złego programowego wyboru, bo akurat w Rondzie Es-dur op. 16 Zuev dość celnie odczytał i przedstawił sedno stylu brillant. Podobnie w Sonacie e-moll op. 70 Carla Marii Webera, która wypadła w interpretacji Zueva zdecydowanie najlepiej. Swoją drogą to doskonały pomysł, by przypominać taki repertuar – podobne mariaże uwidaczniają tylko skalę geniuszu Chopina. Sonatę Webera, za długą, w wielu miejscach przegadaną, słowem: ramotowatą – prezentować publiczności można, zdaje się, raz na dekadę albo i jeszcze rzadziej. Nie poprawił mi humoru, niestety, „Karnawał wiedeński” op. 26 Roberta Schumanna, a ostatecznie rozstroiło go Scherzo E-dur, w którego powolnej części Zuev próbował wyciągać jakieś kontrapunkty. Brzmiało to dziwacznie – wystarczyło pochylić się nad pięknem kantyleny, a efekt byłby zdecydowanie lepszy. Na dodatek wszystko spływało gęstym sosem źle pojmowanego rubata: pewnie tak odbierały muzykę Chopina egzaltowane pensjonarki. Niełatwo to jednak zweryfikować – pensjonarka spoczywa na liście dawno wymarłych gatunków.

Marcin Majchrowski



Dwa koncerty, dwa światy
21.08.2009

Ile może być odcieni piano? Ile niuansów można wydobyć z tej samej, powtarzanej frazy? Jaki znaleźć klucz do interpretacji prostych, często w oczywisty sposób pospolitych kompozycji (czytaj: utworów Johna Fielda)? Podobnych pytań można postawić znacznie więcej, ale sensownych odpowiedzi nie sposób udzielić, nie zagłębiwszy dźwiękowego świata i wyobraźni Andreasa Staiera. Nawet w przybliżeniu nie przypuszczałem, że podczas tego recitalu dostąpić będzie można aż tylu najczystszych wzruszeń, choć nie mogę powiedzieć, że dokonań Staiera (szczególnie fonograficznych) nie znam. Często obraz zapamiętany z płyt nie przystaje do kondycji koncertowej artysty, ale w przypadku Staiera można stwierdzić jedno: nagrania oddają ledwie część jego interpretacyjnych możliwości. Solowy recital ukazał ich plastyczną głębię i wielowymiarowość.

Smakowicie przedstawiał się juz sam układ programu: w pierwszej części muzyka Muzia Clementiego, Nokturny i Wariacje Fielda (czyli utwory dość rzadko wykonywane); w drugiej – romantyczne arcydzieła: dwa Impromptus Franciszka Schuberta (c-moll op. 90 nr 1 i As-dur op. 142 nr 2) oraz „Sceny leśne” op. 82 Roberta Schumanna. Wszystko na znakomicie brzmiącym Erardzie.
Wykonując Nokturny Fielda, Staier udowodnił jak wykorzystać zróżnicowane brzmienie rejestrów fortepianu i wykreować eleganckie portamenta melodii na tle prostego, by nie rzec mechanistycznego akompaniamentu (Nokturn Es-dur). Kantyleny były po prostu niezwykłe, mieniły się każdym odcieniem piano czyżby ich tajemnicę posiadł Staier od samego Chopina? Muzyka Fielda była emanacją spokoju i salonowej gracji, Sonaty Clementiego – perlistej wirtuozerii bez grama przerysowania czy brutalności.
Andreas Staier doskonale rozumie, że Clementiego nie powinno się grać jak „gorszego” Beethovena, a jednocześnie wyprowadza jego świetne sonaty z getta literatury pedagogicznej. Nie zabrakło też szczypty humoru i przymrużenia oka: pianista rozpoczął przecież recital od miniaturowego cacka – „Preludio alla Haydn” ze zbioru „Musical Characteristics”.

Potężniejsze żywioły rozpętał Staier dopiero w znakomitym Impromptu c-moll z op. 90 Schuberta. Od pierwszego, zdecydowanie postawionego i retorycznie przetrzymanego dźwięku, można było spodziewać się najwyższych emocjonalnych uniesień. Tutaj już wszystko było serio: zakomponowanie formy i skumulowanie napięcia. Krańcowo zróżnicowane gatunki dźwięku i przetrzymywane wybrzmienia służyły oddaniu nastroju niesamowitości i głębokiego smutku.
Ale sednem tego recitalu okazały się „Sceny leśne” Roberta Schumanna. Cykl niby niewielki, o oczywistych programowych tytułach, a pianiści jakoś ostatnimi czasy nie często po niego sięgają. Trudno się dziwić – do najprostszych i najwygodniejszych nie należy. Trzeba bowiem nie tylko odmalować dziewięć miniatur, ale niewidzialnymi nićmi powiązać je tak, by słuchacz miał wrażenie fabularnej narracji. Staier uczynił to po mistrzowsku, a za punkt kulminacyjny snutej opowieści obrał ogniwo siódme – „Ptak prorokiem”. Powiedzieć, że ów stwór był tajemniczy, to zdecydowanie za mało. Powiedzieć, że frapował kolorami i aurą niesamowitości, to duże niedopowiedzenie. On po prostu wieszczył, w którym kierunku podąży świat dźwięków przyszłości: tak, tak, w stronę Debussy’ego i Messiaena! Wróżba prekursorska, ale „Ptak-prorok” zdradzał jeszcze  inne przesłania, ale nie podejmuję się ich przetłumaczyć.
„Waldscenen” Schumanna w wizji Staiera okazały się po prostu genialne. I jeszcze jedno: część z sugestywnych leśnych scenek odczytana została przez pryzmat muzyki baroku (nie bez kozery Schumannowski album Staiera nosi tytuł „Hommage a Bach”).

* * *

Stawiam trzy gwiazdki – nie tylko po to, by oddzielić dwa nie przystające do siebie muzyczne światy. Trzy gwiazdki zamiast tytułu zdobią miniaturę z „Albumu dla młodzieży”, którą Staier wykonał na drugi bis (po „Reiterstück”). Nie spieszyłem się ze Studia im. Witolda Lutosławskiego do Filharmonii Narodowej, chcąc jak najdłużej pozostać w wysublimowanej krainie dyskretnych barw i wysmakowanych muzycznych nastrojów.
„Włoską” Mendelssohna postanowiłem sobie odpuścić, niestety na znakomity „Koncert As-dur” Dobrzyńskiego spóźniłem się ułamek sekundy. Żałuję. Chciałem jednak wysłuchać (po raz pierwszy) owianego legendarnymi nimbem młodziutkiego wirtuoza Jana Lisieckiego i jego wizji „Koncertu e-moll” Chopina. Udało się! Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że na estradzie Filharmonii Narodowej znów sąsiadowały ze sobą dwa – nieprzystające – światy. Na próżno próbował połączyć je w jedno Howard Shelley (w tej części wieczoru w roli dyrygenta). O Sinfonii Varsovii zmilczę, nie chcę używać zbyt dosadnych słów. Ten zespół przyzwyczaił przecież słuchaczy do innych standardów wykonawczych. Piekielnie zdolny Jan Lisiecki, dla swojej bardzo pogodnej, młodzieńczo beztroskiej i bezpretensjonalnej wizji „Koncertu e-moll” Chopina, partnerów w orkiestrze i dyrygencie nie miał. Dostał wielkie, gorące brawa, na które zasłużył i solidnie zapracował – mam nadzieję, że czuł, że płynęły tylko i wyłącznie w jego stronę. Może to próbował przepowiedzieć Ptak prorok?

Marcin Majchrowski



Marzenie
20.08.2009 [pólnoc]

Tegoroczną edycję festiwalu cechuje plejada pianistycznych gwiazd oraz (co rzadkie wśród rodzimych muzycznych imprez) nadzwyczajna adekwatność programu w stosunku do tytułu. Zasługa to nie tylko organizatorów, ale także – a może przede wszystkim – muzyków, których zainteresowania i szeroki repertuar umożliwiły sensowne zaplanowanie całości. Idealnym przykładem był czwartkowy recital Andreasa Staiera. Chopin, który spozierał z festiwalowego plakatu zawieszonego w Studiu Koncertowym Polskiego Radia, otoczony został swoją muzyczną Europą.

Chopinowską aureolę tworzyły kanciasto-intrygujące, jakby w kontrze do świata muzyki brillant pisane Sonaty i „Preludio alla Haydn” Muzia Clementiego; obło-nijakie, banalne i nawet pozbawione wdzięku, choć przecież tak ważne dla Chopina – i dlatego w tym kontekście fascynujące –  „Nokturny” i „Wariacje” Johna Fielda, zresztą ucznia Clementiego (jakże daleko dotarł Chopin, wychodząc od nokturnowego wzoru Fielda!); Impromptus Franciszka Schuberta, twórcy tego, tak ważnego dla Chopina, gatunku; wreszcie „Sceny leśne” Roberta Schumanna, entuzjastycznego recenzenta pierwszych Chopinowskich poczynań i mistrza fortepianowych miniatur. Oto więc bliższe i dalsze analogie, odniesienia, nawiązania, konteksty. Andreas Staier ułożył program swojego recitalu perfekcyjnie, ale to wszak tylko drobna część sukcesu. Reszta – ta ważniejsza – to jego wykonanie. I znów niemiecki pianista pokazał, że w grze na dawnym fortepianie (Erard 1849), albo też po prostu: w grze na fortepianie – jest mistrzem niedościgłym.

To, co najbardziej porusza mnie w jego sztuce, to bezkompromisowa uczciwość. Uczciwość „do bólu”, uczciwość nade wszystko. A także pokora – wobec dzieła i wobec słuchacza. Nie ma tu ani jednego przypadkowego dźwięku, ani jednej frazy, która wymknęłaby się spod kontroli. Każdy detal jest dopracowany, a wcześniej poddany „obróbce intelektualnej” w trakcie długiej, żmudnej pracy. Ów pianistyczny warsztat, na którym Staier buduje swoje interpretacje, robi oszałamiające wrażenie. Podobnie jak szlachetna prostota wykonań – bez cienia przesady, bez grama egzaltacji.

Obie te cechy gry Staiera zna każdy, kto słyszał kiedykolwiek jego nagrania studyjne. Ale podczas warszawskiego recitalu artysta pokazał coś jeszcze (i to właśnie było dla mnie prawdziwym olśnieniem). Staier – ów matematyk dawnych instrumentów klawiszowych, ten zrównoważony, uporządkowany i logiczny, w swej precyzji niedościgły pianista – okazał się jednym z największych, jakich słyszałem, czarodziejów  b r z m i e n i a. Brzmienia o tysiącu barw i odcieni; brzmienia nieomal erotycznego w swej zmysłowości. Kulminacją recitalu był „Ptak prorokiem” ze „Scen leśnych” Schumanna – traktat o brzmieniu i nastroju, instrukcja fortepianowej artykulacji i podręcznik frazowania. Gdybym był prorokiem, przepowiedziałbym powstanie Staierowskiego opus magnum – nagrania „Preludiów” Claude’a Debussy’ego. Ponieważ niem jednak nie jestem, pozostaje mi marzyć i śnić. Co czynię, oddając się wspomnieniom z przedostatniego warszawskiego występu pianisty.

Piotr Matwiejczuk


Pieśń wieczorna
20.08.2009

Kiedy w poniedziałek Andreas Staier, wraz z fantastycznie akompaniującą mu orkiestrą Concerto Köln, wykonywał „Koncert” Fielda (w drugiej części w zasadzie sam), publiczność była w siódmym niebie. To gdzie znalazła się, kiedy sam akompaniował Christophowi Prégardienowi?

W programie środowego koncertu w radiowej S1 znalazły się pieśni Schuberta, zapomnianego (a niesłusznie) Norberta Burgmüllera, Schumanna i – jako pierwsze – Chopina. Ale Chopin po niemiecku? Jak to brzmi? „Pieśni Chopina nie są łatwe do interpretacji – pisał w swojej Chopinowskiej monografii Mieczysław Tomaszewski. – Odczytane z wyczuciem tonu i stylu, zaśpiewane i zagrane w sposób naturalny a intymny, prosty a zaangażowany – mogą zadziwić, zachwycić i wzruszyć”. Właśnie tak było. Śpiew naturalny a intymny, prosty a zaangażowany. Nie inaczej gra.

Cudowne było porozumienie między śpiewakiem i pianistą. Nie musieli na siebie patrzeć, a wyczuwali każdy, najmniejszy nawet nerw tej muzyki. Wyciszenie, przyspieszenie, galop (pieśń „Wojak / Der Reitersmann vor der Schlacht”), zadumanie („Z gór, gdzie dźwigali / Eine Melodie”). Wszystko wspólne. Bliskie. Czyste. A więc zachwyt i całkowite wzruszenie.

Pieśni Chopina po niemiecku brzmiały nie mniej naturalnie niż w oryginale. I zbliżały się, bez niebezpieczeństwa, ku Schumannowi, Schubertowi. Prowadziły do nich. Wielką siłą tego recitalu był właśnie program; dramaturgia, rodzaj narracji. Oczywiście, wszystko zostało zanurzone w temacie: miłość – co chwilę przeciętym albo dziką euforią, albo ciemną rozpaczą. I jeszcze koniec (no, prawie, bo bisów było trzy…): „Requiem” Schumanna do anonimowego wiersza starokatolickiego. „Hörst du?... / Czy słyszysz? Radosny śpiew rozlega się uroczystymi tonami, piękna anielska harfa rozbrzmiewa; odpoczywaj po trudach pełnych cierpienia, i po żarliwym miłowaniu!” (tłum. Krystyna Jackowska-Pociejowa). Odpoczywaj…

W piątek Prégardien i Staier wykonają „Winterreise” Schuberta. Na razie na mojej „intymnej” liście wykonań tego genialnego cyklu Prégardien (i Staier) przegrywa z Ianem Bostridgem (Leif Ove Andsnes) oraz Peterem Pearsem (Benjamin Britten). Na razie?...

Tomasz Cyz


Dreszcz emocji
20.08.2009

„Chopin mnie fascynuje – mówi Andreas Staier – choć obawiam się, że jestem «zbyt niemiecki», by go grać”. A jednak... Staier zagrał Chopina, i to właśnie po niemiecku. Najpierw w wersji Schumannowskiej, na bis podczas swojego pierwszego koncertu („Chopin” z cyklu „Karnawał” op. 9), potem – dosłownie, w pieśniach, które, przy jego akompaniamencie, Christoph Prégardien zaśpiewał w języku Goethego. Podczas słuchania tych ostatnich myślałem: Chopin to, czy może jednak Schubert? Niesprawiedliwie umieszczamy liryki wokalne naszego kompozytora na marginesie jego twórczości. Toż to małe arcydzieła, które niczym nie ustępują pieśniom Schuberta, Schumanna, a tym bardziej – wydobytego przez Staiera z zapomnienia rówieśnika Chopina – Norberta Burgmüllera.

Ach, jakże mógłbym opisać ten recital, by nie popaść w egzaltację? Sposobu nie znajduję, zatem pozwalam sobie weń popaść. Ale jak w ogóle można ująć w słowa to, co zdarzyło się w środowy wieczór w Studiu im. Witolda Lutosławskiego? Wszelkie analizy i muzyczno-krytyczny rozbiór wykonania zdają się niestosowne. Język pozostaje bezradny, słowa – koślawe, ułomne, prostackie. Są z innej, bardziej namacalnej, bardziej rzeczywistej sfery. A przecież podczas tych dwóch godzin, w pełnej tajemniczych cieni radiowej sali koncertowej, wszystko rozgrywało się w przestrzeni magicznej.

Mógłbym zastanawiać się, na czym polega tajemnica wyczucia się obu muzyków – bez słów, bez gestów, niemal bez spojrzeń. Mógłbym próbować opisać genialną frazę Prégardiena, tak naturalną, jak oddychanie; te zawieszenia zaśpiewane prawie bez wibracji; te okrzyki rozpaczy wydobyte z samych trzewi; ciche łkanie i groźne pomruki; to schodzenie w głębokie, dolne rejestry i wspinanie się do dźwięcznych, a tak delikatnych górnych tonów. Mógłbym próbować oddać słowami tę niezwykłą różnorodność barw, jaką osiągnął na fortepianie Erarda Staier – jakby grał na kilku instrumentach jednocześnie. Mógłbym starać się opisać jego mistrzostwo w arcysubtelnym akompaniowaniu, które nie odebrało mu nic z bycia solistą. I jeszcze musiałbym (jak?) przekazać ten rodzaj hipnotyzującego napięcia, który nie pozwala nawet na chwilowe rozproszenie uwagi, a który obaj artyści utrzymali od pierwszego do ostatniego dźwięku.

Mógłbym postarać się zrobić to wszystko, ale rezygnuję. Napiszę tylko tak: nie wiem, co jeszcze zdarzy się na festiwalu „Chopin i jego Europa”. Wiem jednak, że cokolwiek się zdarzy, zapamiętam recital Prégardiena i Staiera na długo, bardzo długo. A z niego zapamiętam jeden dźwięk – wysoki, powstrzymywany krzyk cichej, rozpaczliwej tęsknoty z końca pieśni „Im Frühling” Schuberta: „Wszystko jest takie, jak było wtedy, zielona łąka, kwiaty, promienne słońce tak samo świeci, w źródle odbija się też tak samo błękitne, jasne niebo” (tłum. Krystyna Jackowska-Pociejowa). Zapamiętam dreszcz, które mnie wówczas przeszył. I dokładam go do kolekcji zdarzeń z mojego życia najpiękniejszych.

Piotr Matwiejczuk



Kosmos współczesności i poetyka przeszłości
20.08.2009

Między szkołą a estradą, domowym ćwiczeniem a koncertem – etiuda  to w pianistyce gatunek przewrotny i paradoksalny. Forma? Jak porównywać dramaturgiczny potencjał Ballad, Sonat czy Scherzów z Etiudami Chopina? A jednak: wychodząc od 12 Etiud op.10, prowadząc słuchaczy dalej przez tajemniczy, niepowtarzalny świat etiudowej poetyki Debussego (12 Etiud z zeszytu pierwszego) i kończąc recital na wyrazistych, rytmicznych poli-strukturach etiud Ligetiego (z księgi pierwszej) – Magdalena Lisak zaproponowała nam spotkanie z pianistyką dyskretną, szeptaną, porównywalną zarazem z kondensacją typową dla japońskiego haiku.
Preludiowanie, rozbudzanie i szlachetna równowaga między miniaturą a wielkością, z karkołomną techniką ukrywającą się w perlistych fakturach – taki był zamysł popołudniowego recitalu artystki w środę, 19 sierpnia w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego.

Chopin, Debussy, Ligeti. Kolejne etiudowe cykle dzieli ogromna czasowa przestrzeń: lata trzydzieste XIX wieku, rok 1915  i rok 1985 – w pianistyce to trzy osobne epoki. Chopinowskie etiudy mają w sobie klawiszową spoistość wywiedzioną z tradycji bachowskiej, a także ćwiczeniowy potencjał połączony z estradowym urokiem. W każdej z Etiud op.10, w falującej narracji, ukryta jest melodia. Debussy z kolei wyzwolił etiudy z układu cyklu jako suity; jego etiudy to mini-scenki, w których koloryt harmoniki i meandry pianistycznej faktury prowadzą do kreowania nastroju. Frazy jednak są nie tylko emanacją kolorów jakich wcześniej dualistyczna harmonika dur-moll nawet w najbardziej schromatyzowanej formie nie znała; są też zmieniającymi się jak w kalejdoskopie wyrazistymi minami: pełnymi dyskretnie ukrytej ironii, gry, zawoalowanej zabawy, bądź równie dyskretnej, niemniej pełnej niepokoju zadumy. Wreszcie Etiudy Ligetiego: powrót do bachowskiej spójności, kondensacji i logiki, tyle tylko, że mikro-polifonia Ligetiego dziergana jest z zupełnie innej materii. Jest w niej zaklęta wszechobecność bałkańskich rytmów pomieszana z tak lubianą przez kompozytora „nieregularnością” pulsu rodem z Afryki, oraz pianolową mechanicznością, kolażem warstw przejętych z eksperymentów Conlona Nancarrowa (Amerykanina, który uwielbiał rytmiczne zderzenia, wyzwalał muzykę z pulsacji, zarazem wciąż ją kultywując). György Ligeti wszystkie te doświadczenia i paradoksy połączył w jedno, dodając – od siebie – szczyptę humoru.

Magdalena Lisak – młoda pianistka, wychowanka Andrzeja Jasieńskiego, Krystiana Zimermana oraz... muzycznej współczesności – zdecydowanie najlepiej czuje się w krainie podskakujących rytmów i fakturalnej wielowarstwowości Ligetiego; w tym mikrokosmosie, w którym pozornie sprzeczne porządki tworzą kolażową całość. Takie wyczucie poligeniczności jest wśród współczesnych mistrzów fortepianu zjawiskiem unikatowym. Niewielu pianistów czuje i rozumie paradoksalność, którą tak chętnie zaklinają w muzyce współcześni kompozytorzy. Dla większości z nich kongenialne etiudy Ligetiego są praktycznie niedostępne – tym większa wartość pianistyki Lisak. Z kolei subtelności mini-nastrojów etiud Debussy’ego, pomieszanie śpiewności ze spokojnie falującą energią w Etiudach Chopina – do tego pianistka najwyraźniej musi jeszcze dojrzeć; otworzyć się, przekroczyć szkolne nawyki, dać własną, osobistą energię. Czekamy.

Ewa Szczecińska



Andante spianato
18.08.2009

Wiadomo, że dobry festiwal poznaje się po tym, jak się kończy, a nie – jak zaczyna. Znam dobrze imponujący program tegorocznego festiwalu „Chopin i jego Europa” i żałuję, że występy inauguracyjne Alexandra Melnikova okazały się – przynajmniej połowicznym – falstartem. Zawód to o tyle bolesny, że dokonania fonograficzne młodego rosyjskiego pianisty, także te na dawnych fortepianach, wiele obiecywały.

Niestety, koncerty warszawskie Melnikov potraktował najwyraźniej ulgowo, mimo obecności na widowni swojego mistrza – Andreasa Staiera. „I Koncertu g-moll” op. 25 Mendelssohna prawdopodobnie nie zdążył się po prostu nauczyć, a kapryśnego pianoforte Pleyela (1848) – okiełznać. Nie zważając jednak na to, brał skrajnie szybkie tempa, co na publiczności zawsze robi przecież wrażenie. Nawet jeśli zdarzają się wpadki intonacyjne, nawet jeśli całość staje się nieczytelną, dudniącą masą dźwięków. Melnikov to pianista o wielkim temperamencie i silnej osobowości. Znać jednak trzeba swoje możliwości i nie można całego ciężaru składać na barki zespołu. (Orkiestra Concerto Köln – jej znakomite brzmienie, perfekcyjne zgranie, pełna kontrastów, artykulacyjnych smaczków i imponujących „galopad” gra – zasłużyła zresztą na osobny tekst).

Melnikov zrehabilitował się – choć tylko częściowo – podczas drugiego, recitalowego koncertu. „Etiudy symfoniczne” op. 13 Schumanna to najwyraźniej jedna z jego specjalności, zaś instrument Erarda (1849) okazał się dużo bardziej dla pianisty łaskawy. Rosjanin świetnie uchwycił to, co w Schumannowskiej pianistyce być może najważniejsze: dwoistość emocjonalną, wynikającą z połączenia intymnej (kobiecej?) czułości, delikatności i śpiewności z nieokiełznaną (męską?), ekstrawertyczną energią, marszowymi rytmami, wartkim nurtem opowieści pełnej nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Rosjanin tym razem był skupiony, mądry, precyzyjny, nadzwyczaj ekspresyjny. Znalazł klucz do hermetycznego świata muzyki Schumanna, wykorzystując zalety XIX-wiecznego fortepianu – możliwość cieniowania barw w zależności od rejestru, maksymalnego wyostrzenie kontrastów dynamicznych i niemal nieograniczonego zróżnicowania artykulacji.

Melnikov to artysta o fenomenalnej muzykalności i nieprzeciętnej wrażliwości. Kilka prostych fraz w jego wykonaniu potrafi uchylić nieba. Doświadczyłem tego kilkakrotnie podczas wykonania „Preludiów” op. 28 Chopina. Żałuję jednak, że dziwaczna koncepcja niektórych z nich popsuła efekt końcowy. Mniejsza o „niestandardowe” tempa i przynajmniej jedną poważną wpadkę pamięciową. Chodzi raczej o zagubienie w Chopinowskim mikrokosmosie i próby doszukiwania się tego, czego w tej muzyce z pewnością nie ma. Melnikov mierzył się z „Preludiami” a to w sposób dziecięco-naiwny, a to znów cudacznie pokrętny, wychodząc może z założenia, że dobre to, co oryginalne. A tak przecież nie jest, czego dowiódł Andreas Staiera – główna gwiazda tegorocznego Festiwalu.

Andreas StaierStaier „dosiadł” tego samego Pleyela, który dzień wcześniej okazał się tak pechowy dla Melnikova i… był to pod jego palcami całkowicie inny instrument. Instrument o pięknym, kryształowym, mocnym (!) brzmieniu, mieniącym się odcieniami wszystkich kolorów alikwotowej tęczy. Instrument, na którym możliwa jest gra matematycznie precyzyjna i wyrównana. Instrument perkusyjny, który daje możliwość wykonania w sposób najbardziej subtelny najcichszej kantyleny. W „III Koncercie Es-dur” Johna Fielda niemiecki pianista pokazał swą niemiecką duszę: trochę kanciastą, bardzo polifoniczną, niezwykle retoryczną. W sobie tylko znany sposób odkrył w tej czysto popisowej, banalnej przecież i – co tu dużo mówić – pustej muzyce (będącej zresztą kwintesencją stylu brillant), „mowę dźwięków” z całą jej skomplikowaną składnią i gramatyką. Rzecz ciekawa – na jego chłodną, zdawałoby się, intelektualną interpretacją niepostrzeżenie nakładają się niczym nieograniczone, szybujące wysoko w przestworza emocje.

Od lat jestem zagorzałym wielbicielem Andreasa Staiera, a ściślej – jego nagrań. Dlatego z duszą na ramieniu szedłem na jego koncert. „Człowieku małej wiary – myślałem po poniedziałkowym wieczorze – jakże mogłeś wątpić, że to mistrz niedościgły, któremu zawsze wszystko wychodzi, bo nad wszystkim panuje niepodzielnie”. Słusznie więc tegoroczny festiwal Chopin i jego Europa opatrzony został podtytułem „Od Staiera do Staiera”. Na Staierze bowiem – co stwierdzić mogę z pełnym przekonaniem już teraz – zaczyna się i kończy współczesny nurt tzw. wykonawstwa historycznie poinformowanego. „Panowie, kapelusze z głów”...

Piotr Matwiejczuk



Kadencja pierwsza
18.08.2009

Gra Andreasa Staiera była jak z innego czasu, z innej przestrzeni. A w warszawskiej Filharmonii Narodowej rzędy pustych foteli. Gdzie są słuchacze? Czekają na Chopina?

Tomasz Cyz



Uwertura
16.08.2009

Krytycy muzyczni od połowy sierpnia wracają z wakacji. Definitywnie. Oto bowiem rozkręca się karuzela z festiwalami. W Warszawie rozpoczął się właśnie (po raz 5.) festiwal „Chopin i jego Europa”, trwa (po raz 34.) „Muzyka w Starym Krakowie”, za chwilę w Paradyżu (po raz 7.) zacznie brzmieć „Muzyka w raju”, a w Jarosławiu (po raz 8.) „Pieśń naszych korzeni”. A od września kolejne: Wratislavia Cantans, Sacrum Profanum (Kraków), Warszawska Jesień, wreszcie październikowa Nostalgia w Poznaniu...

Co wybrać? „Dwutygodnik” na razie stawia na Chopina. Od dziś impresje krytyków. Na gorąco. Bez zmrużenia oka. Od serca. Na początek Concerto Köln i pianista Alexander Melnikov zagrali m.in. „I Koncert fortepianowy g-moll” Felixa Mendelssohna. Jak zagrali?

Tomasz Cyz