1939: Zrozumieć kata?
fot. David Monniaux

1939: Zrozumieć kata?

Małgorzata Szpakowska

Wkrótce minie rok, odkąd ukazało się polskie tłumaczenie „Łaskawych”. To doskonały moment, by spojrzeć na najgłośniejszą powieść ostatnich lat z dystansu

Jeszcze 3 minuty czytania

Czy bohater Littella jest wiarygodny? I co to właściwie znaczy: wiarygodny bohater literacki? Taki, z którym mogę się utożsamić lub który może stać się przedmiotem mojej projekcji – pisał w klasycznym tekście Edgar Morin, mając zresztą na myśli film, nie powieść. Albo ktoś, w czyich ustrukturowanych losach mogę odnaleźć jakąś cząstkę własnej płynnej osobowości. Albo przynajmniej ktoś, w kogo mogę się wczuć, wyobrazić sobie siebie na jego miejscu. Trudno jednak przyjąć, by akurat ten mechanizm zdecydował o światowej karierze książki Jonathana Littella. Jakoś nie mogę uwierzyć, by setki tysięcy czytelników „Łaskawych” kierowały się przeczuciem własnego podobieństwa lub chęcią identyfikacji z SS-Obersturmbannführerem Maximilianem Aue. Dopowiedzmy: z oficerem niemieckiej Służby Bezpieczeństwa, czuwającym nad przebiegiem Endlösung od Bugu po Stalingrad, a potem w Europie Środkowej.

Literatura, nie bez powodu, przez pół wieku zajmowała się przede wszystkim ofiarami. Czasem sentymentalnie, czasem mniej. Lodowata relacja Borowskiego, przekreślająca wszelką możliwość wartościowania, wyznaczyła tu pewną granicę, której chyba nikt nie przekroczył: mecz obok rampy, na której trwa selekcja do gazu, i głód, którego miarą jest, gdy się na ludzi patrzy jak na obiekt do zjedzenia. „U nas w Auschwitzu” esesmani w ogóle nie są problemem; są właściwie niewidoczni, nieistotni; obóz to przede wszystkim system. Późniejsza o ćwierć wieku analiza Pawełczyńskiej, choć co do ostatecznych wniosków przeciwstawna, w tej akurat sprawie mówi to samo, co Borowski: Auschwitz to eksperyment socjologiczny, to machina samoobsługowa, która działa niemal bez udziału katów. I dla Borowskiego, i dla Pawełczyńskiej ważna jest sytuacja moralna ofiar, ich ewentualna współwina czy bezwinność. Kreatorzy sytuacji pozostają poza skalą; jakby byli niewyobrażalni.

Littell patrzy z drugiego brzegu. Jego bohater nie dostrzega ofiar, nawet jeśli bezpośrednie uczestnictwo w zabijaniu napawa go obrzydzeniem i wywołuje torsje. A wraz z bohaterem-narratorem także czytelnik przejmuje w końcu odczłowieczającą perspektywę. Czy to znaczy, że i on ulega fascynacji? Niekoniecznie. Warto przypomnieć, że przez ostatnie półwiecze figura esesmana zużyła się jako symbol, stała się pewnego rodzaju liczmanem. Z niemieckiej katastrofy moralnej wydobyto już zarówno demonizm, jak banał, opisano ją na tysiąc sposobów, odpowiedzialnością za nią obciążając i charyzmatycznego wodza, i ucieczkę od wolności jego podwładnych, i gorliwych katów Hitlera, i brak wyobraźni urzędników, którzy – jak Eichmann – ograniczali się przecież do podpisywania dokumentów przewozowych. Moczarski we wspólnej celi wyspowiadał Stroopa, Höss zostawił pamiętniki, które Robert Merle przerobił na rodzaj powieści; są biograficzne książki Bullocka, Festa, analizy psychologiczne Fromma, Reicha, Alice Miller i setek innych. Wiemy już dużo – co oczywiście nie znaczy, że udało się do końca zrozumieć.

Littell – to może jego odkrycie – zachowuje się, jakby rozumiał. Inaczej przecież tysiącstronicowy monolog Maximiliana Aue byłby w ogóle niemożliwy. Ale z drugiej strony przedstawia dzieje swojego bohatera jako dla niego samego nieprzejrzyste, nie w pełni świadome. Nie bez powodu w miarę rozwoju akcji obok historycznych wydarzeń – pogromu we Lwowie, mordu w Babim Jarze, oblężenia Stalingradu, ewakuacji Auschwitz, upadku Berlina – coraz więcej miejsca zajmują sny narratora. A także formy pośrednie, ni to relacje, ni to majaczenia. Wydaje się, jakby wraz z obłędem, w którym pogrążają się Niemcy, również Auego ogarniało szaleństwo. W Stalingradzie, zanim utonie w malignie po postrzale, prześladują go małe dziewczynki. Może rzeczywiste, a może uprzedzające przybycie Eryń-Eumenid, czyli tytułowych Łaskawych, z którymi pozostanie w ostatnim zdaniu powieści? Wcześniej jeszcze, na Kaukazie, śmierć Szamilewa, Żyda nie-Żyda, który SS-Obersturmbannführerowi narzucił tryb przeprowadzenia własnej egzekucji – czy nie ma w sobie pierwiastka fantastycznej baśni? A później matkobójstwo, o którym do końca nie dowiemy się na pewno, czy było rzeczywiste, czy urojone? Obłęd zagęszcza się; pobyt w domu siostry na Pomorzu wydaje się wypełniony majakami, podobnie późniejsza zimowa wędrówka przez krainę jezior, gdzie bohatera ściga horda zdziczałych dzieci – tym razem skojarzenie z Eryniami jest oczywiste. Wreszcie wiosną 1945 roku w Berlinie konaniu Trzeciej Rzeszy towarzyszy już wyraźny rozpad osobowości narratora: paranoiczne wizje przeplatają się z aktami barbarzyństwa a policyjny pościg za Auem stanowi jawną groteskę. Rzeczywistość rozłazi się, wiotczeje, pęka. I tylko opowieść zapewnia jej jakiś kształt.

O książce Littella napisano w ostatnich latach bardzo wiele. Analizowano między innymi wątki antyczne wykorzystane przez autora: bo też rodzina Auego jawnie wzorowana jest na archetypie tebańskim. Syn po latach wraca do domu, by pomścić ojca, o którego śmierć (realną lub symboliczną) obwinia matkę; w odwecie zabija i wiarołomną, i jej nowego męża (a przynajmniej tak sądzą ścigający go policjanci). Istny Orestes, związany nierozerwalną miłością z siostrą. No i te Eumenidy w tytule, we Francji zwane „Bienveillantes”, czyli właśnie „Łaskawe”. Wskazywano na muzyczną strukturę powieści, której kolejne rozdziały noszą nazwy części suity: toccata – almandy – kurant – sarabanda – menuet – aria – giga; a więc nazwy różnych form tanecznych, czy to monumentalnych, jak kroczony, allemande, marsz armii niemieckiej aż po Stalingrad; czy to wirujących coraz szybciej, do zatracenia,  jak w końcowej opowieści o upadku Berlina (sugerowano nawet, że te muzyczne tytuły to aluzja do tańców śmierci). Odnajdowano prekursorów: obok Borowskiego, oczywistego w kontekście polskim, ale poza Polską mało rozumianego, wymieniano jeszcze Dantego, markiza de Sade, Céline’a, Sartre’a, Prousta. Ten zresztą od razu budzi wątpliwości: przecież opowieść bohatera „Łaskawych”, choć pierwszoosobowa, nie ma w sobie nic z monologu wewnętrznego, nie próbuje zdawać sprawy z pracy pamięci. „Bracia śmiertelnicy, pozwólcie, że opowiem wam, jak było” – zaczyna Maximilian Aue. I opowiada. Po kolei.

Mam ochotę do tej listy dodać jeszcze jedno nazwisko. W 1964 roku Tibor Cseres napisał książkę o pogromie, jaki Węgrzy urządzili w Nowym Sadzie, w okupowanej Wojwodinie, w bardzo mroźnym styczniu 1942 roku; kilka lat później książka ta ukazała się również w Polsce (T. Cseres, „Zimne dni”, tłum. T. Olszański, PIW, Warszawa 1968). Są to przeplatające się monologi czterech uczestników pogromu – już po wojnie, zamknięci we wspólnej celi, usiłują odtworzyć, co im się przytrafiło. Właśnie odtworzyć – nawet nie szukając usprawiedliwienia ani nie rozważając własnej winy czy odpowiedzialności. Każdy ze swojej perspektywy – major, porucznik, chorąży i kapral – rekonstruują wydarzenia, które uczyniły ich zbrodniarzami: informacje o przenikaniu partyzantki jugosłowiańskiej do miasta, utożsamienie partyzantów z Żydami, niejasne i sprzeczne rozkazy dotyczące nadjeżdżających pociągów, zatłoczony do niemożliwości dworzec, pierwsze strzały, właściwie przypadkowe, i pierwsi zabici. Żywi i martwi setkami topieni w przeręblach, a potem już tylko eskalacja mordu, którego ofiarami padają ostatecznie również Węgrzy, nawet żona jednego z opowiadających. W niewielkiej książce Cseresa nie ma mowy o systemie i nawet niewiele mówi się o antysemityzmie. Zabijanie jest uliczne, bezmyślne, bardzo materialne: potworny kłopot, z którym trzeba się uporać i jak najszybciej się go pozbyć.

Littell posługuje się w gruncie rzeczy podobnym chwytem. We Lwowie Aue zachowuje się nieledwie jak turysta: przechadza się wśród wybebeszonych sklepów, trupów i poszczególnych epizodów pogromu, a w katedrze ormiańskiej pomaga nawet przenieść w bezpieczniejsze miejsce pobitego do nieprzytomności Żyda. Ale już niedługo potem w tym samym Lwowie nad wszystkim góruje masowość śmierci: kilka tysięcy trupów, które NKWD, wycofując się, zostawiło w więzieniu w Brygidkach, i tłum Żydów przygnanych do uprzątania tych trupów, zanim sami dołączą do martwych. Z biegiem czasu dalsze egzekucje – i te metodyczne, i te przypadkowe – tracą stopniowo wszelki ludzki wymiar. Udręczony stałymi konfliktami między SD a Wehrmachtem, przytłoczony rozmiarem postawionego przed nim zadania („my wynaleźliśmy coś, przy czym wojna wydawała się zjawiskiem czystym i niewinnym”), Aue reaguje na mord już tylko zmęczeniem i wstrętem.  Jak  w Babim Jarze, gdzie ani martwi, ani niedobici nie mogą się pomieścić w przygotowanych dołach, w których się ich upycha, byle prędzej, byle zrobić miejsce dla następnych. „Żeby dotrzeć do niektórych rannych, trzeba było chodzić po zwłokach, były ohydnie śliskie; białe i miękkie ciała usuwały mi się spod butów, kości łamały się zdradliwie, traciłem równowagę, grzęzłem po kostki we krwi i błocie”. To przede wszystkim rozmiar i zasięg mordu sprawiają, że nie da się o nim myśleć po prostu jako o zbrodni, gdzie są winni, kaci, ofiary, ludzkie cierpienie. Littellowi udała się rzecz niezwykła: można powiedzieć, że wypowiedział niewyrażalne. Wiedzę o działaniu bezosobowego mechanizmu przekuł w przeraźliwie materialny, konkretny, jednostkowy opis. I nawet niewiele widać tam zapożyczeń z powszechnie znanych lektur.

Oczywiście, tak nie jest w całej książce. „Łaskawe” to w znacznej części beletryzowane dzieje Endlösung od początku wojny z ZSRR po upadek Berlina: całkiem dobrze udokumentowana historia, w toku której narrator uświadamia sobie konsekwentne narastanie absurdu. Zwłaszcza w ostatnim roku wojny wysiłek wkładany w zabijanie Żydów pokazany jest jako wyraźnie sprzeczny z interesami militarnymi Rzeszy; w znanej rozgrywce między Speerem a Himmlerem SS-Obersturmbannführer Aue wyraźnie przyznaje rację temu pierwszemu. Przebieg ewakuacji obozu w Oświęcimiu nawet jemu wydaje się potworny: wlokący się po śniegu zmarznięci Häftlinge bez butów – „szara masa, brudna, śmierdząca pomimo chłodu, jednolita, w której dostrzegalne były wyłącznie pojedyncze detale, plakietki, łysa głowa, nagie stopy, kurtka inna niż pozostałe” – z pewnością nie byli w stanie wypełnić zapotrzebowania przemysłu niemieckiego na sprawną siłę roboczą. Littell ten właśnie wątek eksponuje szczególnie: w jakimś sensie „Łaskawe” to po prostu powieść o tym, jak Hitler zadławił się mordowanymi Żydami. Duże partie książki, całkiem po staroświecku, poświęcone są relacjonowaniu sporów i stanowisk politycznych; widać tam nieukrywane ślady przestudiowanych źródeł i opracowań. To nie zarzut. Drugie zdanie książki Littella brzmi przecież: „Nie jestem twoim bratem, powie mi na to któryś z was, i nie chcę o niczym wiedzieć”. Ale to właśnie dla nich przeznaczona jest ta książka, nie dla mieszkańców Europy Środkowej i zwłaszcza nie dla ludzi z mojego pokolenia, dla których wojna nie jest historią, tylko elementem biografii lub żywej pamięci rodzinnej.

A tamci – sądząc po niezwykłym powodzeniu „Łaskawych” – wiedzieć jednak zechcieli. Pozostaje jednak pytanie, czy jest to wiedza niewinna. Czy zainteresowanie, jakie wzbudziła książka Littella, nie wynika – jednak – z fascynacji mroczną stroną natury ludzkiej? Po co właściwie autor „Łaskawych” z takim uporem stara się odtworzyć psychikę mordercy, zbrodniarza, organizatora zbrodni? W dodatku czyniąc go jednostką tak bardzo niestandardową? Pal diabli sentymentalne kazirodztwo i asentymentalny homoseksualizm, pal diabli nawet hipotetyczne matkobójstwo – ale przecież bohater Littella nie jest zdolny do żadnych związków, do elementarnej lojalności wobec kogokolwiek i czegokolwiek. Nie dość, że nie dochowuje wierności swojemu Führerowi i partii, bo o to akurat trudno mi wnosić pretensję; ale i najbliższemu przyjacielowi gotów jest ostatecznie wbić nóż w plecy. Czy Littell obawiał się oskarżenia, że zanadto identyfikuje się z własnym bohaterem, i dlatego wyposażał go w kolejne odstręczające właściwości? Czy założył, że wiernymi katami Hitlera mogli być tylko socjopaci? Czy też po prostu przyjął, że jeśli już pokazywać zło, to musi być ono wszechogarniające?

Przeciw epatowaniu złem bez żadnej moralnej przeciwwagi protestował kilka miesięcy temu w „Przeglądzie Politycznym” (nr 91/92, 2008) Krzysztof Dorosz i do pewnego stopnia także Andrzej Werner, przeciwstawiając Littellowi Borowskiego. Ale to nieuczciwa konkurencja. Tadeusz Borowski usiłował uporać się z czymś, czego i on, i jego pokolenie doświadczyli osobiście, i było to pierwsze takie doświadczenie w dziejach i pierwszy taki opis. Sześćdziesiąt lat później o nowości nie ma mowy, zbrodnia została skonsumowana i strawiona, zawartość masowych grobów z upodobaniem pokazują telewizje, a muzeum w Auschwitz występuje o fundusze unijne na konserwację baraków. Żeby przebić się przez warstwę nie tyle nawet niepamięci, co konfekcji, trzeba – jak widać – sięgnąć po środki nadzwyczajne.

Po to, żeby ożywić zdrętwiałą pamięć. Powtórzę: nie naszą – w naszej części świata aż po Wołgę ta pamięć jest ciągle pamięcią ludzi, nie historyków. Nawet jeśli pokolenie ofiar w większości już wymarło (katów zresztą też), to we wspomnieniach bliższych i dalszych rodzin zawsze się znajdzie jakiś Pawiak, jakiś Oświęcim, jakaś Treblinka. Littell jednak pisze dla gorzej poinformowanych; pewno dlatego wizerunek zbrodniarza uzupełnia wypisami z lektur. My te lektury mamy od dawna przerobione, ale on urodził się sześć lat po procesie Eichmanna.