Przypominam sobie w „Dzienniku” Gombrowicza ustępy na temat Formy. Relacji do niej. Czy na tej płaszczyźnie można zbliżyć się do istoty człowieczeństwa. Osiągnąć nową Treść poprzez zmianę Formy. Odnoszę to do mojego doświadczenia pracy i życia na jachtach jako członka załogi. Rysuję paralelę. Yachting jako wyrwanie się z bezpiecznej i zrozumiałej Formy do niezapewniającej poczucia bezpieczeństwa wolności Podróży. Wyjazdu wymuszającego redefinicję ustalonej siatki pojęciowej i zakwestionowania niekiedy dysfunkcyjnych archaizmów. Także: ryzyko poczynienia niewygodnych obserwacji o człowieku. W tym: o sobie.
MORSKA PERCEPCJA
Filtrem poznawczym, przez który płyną bodźce z tej nowej, kompletnie nieznanej podmiotowi sytuacji, jest głowa z Polski, do tej pory żyjąca głównie w nieistniejącym internecie. Zagnieżdżona w komputerze, osadzonym w biurze, definiowanym przez Firmę. Głowa połączona ze słabym, negowanym ciałem.
Wtem! Zalew słońca. Opalona skóra. Młodość. Piękno. Świeżość. Siła. Wszystko zwielokrotnione tysiącami refleksów w wodzie Morza. Nadczłowiek nieograniczony narodowością, osadzony na świecących białością jachtach, odziany w sterylne uniformy. Współczesny człowiek morza jest spójny. Istnieje koherencja pomiędzy jego prezencją a estetyką tego, co go otacza.
Yachting
Hedonistyczny sposób zastosowania wiedzy żeglarskiej. Yachties zaś to ludzie zaciągający się na luksusowe jachty do pracy jako członkowie załogi. Obsadzają stanowiska: kapitana, pierwszego oficera, inżyniera, kucharza, pokładowego, stewardesy. Dominują wśród nich narodowości, których językiem ojczystym jest angielski, a więc młodzi reprezentanci Anglii, Australii, Nowej Zelandii, RPA, USA. Wiosną rozpoczynają sezon w Antibes na południu Francji, jesienią – w Fort Lauderdale na Florydzie.
Nagle! Czwarty miesiąc sezonu, ósmy miesiąc kontraktu. Staram się sobie udowodnić, że jestem ponad ciałem. Ponad jego ograniczeniami. Nigdy nie byłam zmęczona tak bardzo jak wtedy, a udawało się pracować dalej. Transgresja możliwości. Mój klasztor. Czas podzielony na katorżniczy rytm. Powtarzalne, absurdalne czynności. Medytacja. Pokora. Zaspokajanie tylko najniższych potrzeb w piramidzie Maslowa. Sen, pokarm i BHP. Na pamięć znam zawartość naszej rozbudowanej apteczki oraz rozlokowanie wszystkich gaśnic, kół ratunkowych, hydrantów na łódce. Zachowanie równowagi, schylanie się w zęzie[1]. Równowaga jest najważniejsza. Stale bujam się na nogach jak na resorach. Moje kolana odmawiają posłuszeństwa. Bujam się. Jacht jak olbrzymia kołyska. Gdy się leży. Gdy się stoi i usiłuje chodzić, a broń boże NOSIĆ – bezgranicznie irytuje, doprowadza do wewnętrznego szału. Każda najprostsza czynność staje się dziesięć razy bardziej wyczerpująca. Obijam sobie ramiona, biodra, głowę, gdy łódź postanawia mnie zaskoczyć i nagle zabujać pod innym kątem. Kalkulacja mojego błędnika staje się błędna. Najpierw ją przeklinam, a potem proszę o łaskę. Wszyscy wierzymy, że łódź jest czymś żywym.
Widok zza kratek, fot. A. SłodownikBuja. Ląd staje się banalny. Co ONI mogą wiedzieć? O trudnościach, o zmęczeniu, o potędze natury. Ten miesiąc, kiedy bez przerwy wiało i rzucało nami na wszystkie strony. Męska część załogi całe noce i dnie musiała pełnić wachty i obserwować liny. Wkrótce zaczęły się zrywać. Pękły chyba ze trzy. W środku wszystko było zabezpieczone, pozaklejane, obwinięte w ręczniki, zdjęte na podłogę, a i tak wciąż jeszcze coś leciało na łeb, na szyję. Otwarcie szafki mogło okazać się zabójcze. Albo ostatnia noc podróży z San Remo do Dubaju, kiedy byliśmy już u wybrzeży, ale pogoda postanowiła na koniec dać nam w nos. Dwie tabletki na chorobę morską, opaski uciskowe na obu nadgarstkach, lemoniada z imbirem – nic nie pomagało. Woda bawiła się nami jak zabawką z papier-mâché. Miałam wachtę na mostku. Była jakaś trzecia nad ranem. Czarna noc. Woda lała się na szyby mostku jak opętana. Mieliśmy wrażenie, że już utonęliśmy.
ŻARCIE (SIC!)
Pan Władca V jest bardzo bogaty. Odziedziczył wszystko z rąk ojca, który wysłał go ze swojego Bliskiego Wschodu w ramiona szwajcarskiej edukacji, aby następnie, gdy ów dorośnie, przekazać mu dzieło swojego z kolei ojca. Pan Władca V kupuje sobie ludzi, którzy prowadzą jego kram. Wszystko idzie jak trzeba. Pozostaje bogaty. I samotny. Bierze sobie żonę, ale żona bierze sobie nie jego, a jego pieniądze. Potrzebuje ich na kolejną operację plastyczną, a poza tym trzeba utrzymać syna z poprzedniego małżeństwa i siostrę. Wszyscy przyzwyczaili się bowiem do pewnego standardu i nie będą teraz przecież SZLI DO PRACY. Szczególnie, gdy nie mają żadnych kwalifikacji, oczywiście oprócz wyprawiania przyjęć rękami swojej służby.
Zaraz wszystko popsują, fot. A. SłodownikPan Władca V jednak się nudzi. Wymyśla więc kolejne cele. Buduje następny dom. Jeden w Kalifornii, drugi w Londynie, apartament w Paryżu, teraz czas na Grecję. Cumuje swój jacht w zatoczce i obserwuje szkielet budynku zamieniający się powolnie w dom.
Nudzi się dalej. Nie ma żadnych pasji. Wszystko, co robi, robi dlatego, że tak robią inni bogacze. Tożsamość nadana. Gdy Panu V wyczerpują się z listy metody zagłuszania pustki, zwraca się ku załodze. „Prosi” stewardesy o różne sensowne przysługi. Na przykład o przeorganizowanie jego szuflad z koszulkami polo. Ma 20 koszulek Ralph Lauren, 15 – Lacoste, 5 – Emporio Armani (tylko pięć, bo żona ciągle mu przypomina, że są już kompletnie niemodne). W jednej szufladzie jest 20 koszulek RL, w drugiej też 20 – Lacoste pożenione z Armanim. Wydawać by się mogło, że zastosowana tu zaawansowana logika ładnie się sprawdza, ale gdy w grę wchodzi nuda, logika niknie w jej cieniu. Chodzi o coś o wiele poważniejszego: smutek i samotność. Pan Władca V wie, że wszyscy otaczający go ludzie są „z nim” tylko dla jego pieniędzy. Budzi to w nim niepokój, ale wciąż odbija piłeczkę i gra. Potrafi nimi sterować, moderując wydawane kwoty. Obserwuję go od początku. Najpierw znałam go ze zdjęć. Zdradzały nieokreśloną fałszywość. Potem, gdy wraz z małżonką wkroczyli na pokład jachtu, zrozumiałam, że oboje są mocno podrasowani operacjami. Na początku byłam zafascynowana. Byłam w samym środku życia ludzi, do których nigdy wcześniej nie miałabym dostępu. Potem dostrzegłam wyzierający z ich żyć smutek i mi samej zaczęło się robić słabo. Choćby z powodu skazanej na niepowodzenie walki ze starością, która wypełniała większość ich czasu. Nie mogłam doszukać się w nich żadnej treści.
Tymczasem Pan X zarządza, że jego jacht ma przypłynąć z Europy do Dubaju na trzy miesiące. Pan X chce z niego tam korzystać. Załoga podejmuje więc morderczą, dwutygodniową przeprawę przez morza. Dokujemy. Podczas trzech miesięcy wpada na łódź dwa razy po dwa dni. Jest tak zajęty zarabianiem pieniędzy, że nie ma czasu korzystać ze swojego jachtu.
Państwo Q jeszcze śpią. Wszyscy śpią. Czekając na kawę, otwieram jedną z ostatnich ampułek z dopalaczem z żeń-szenia i wlewam do szklanki z sokiem grejpfrutowym. Trzeba dobrze wymieszać, inaczej jest ohydny. Dopalacz plus kawa trochę stawiają mnie na nogi. Odkurzam, kicham, bo weszłam w strefę klimy, ogarniam rzeczywistość „bańki mydlanej”[2]. Potem wybieram podkładki i serwety do nakrycia stołu na śniadanie. Zaraz miga mi gdzieś kucharz, pytam, jaki dziś przygotowuje sok i co proponować gościom na tzw. cooked b’fast. Rzeczowo odburkuje w odpowiedzi, z czego się cieszę, bo na tej podstawie mogę dalej robić swoje. Wrzucam mu do jego windy duże talerze, jeden talerz na owoce, koszyk na pieczywo ze specjalnie do tego celu uprasowaną i złożoną serwetą i przesyłam towar na dół do jego klaustrofobicznej kuchni bez okien. Sama idę nakrywać do stołu. W białych rękawiczkach wybieram srebrne sztućce. Byle się nie pomylić, nóż i widelec do przystawek, nóż i widelec główny, nożyk do masła, łyżeczka i widelczyk do deseru. Szklanka na wodę i osobny zestaw na boku, gdyby goście chcieli i wodę, i sok. Talerz średni oraz wklęsły.
Struktura, fot. A. SłodownikPaństwo Q budzą się. Kawa idzie w ruch. Madame Espresso, Pan Cappucino. Na stole ląduje wycięte w fantazyjne wzory masło niecierpiące upału, realizacje potraw śniadaniowych przygotowanych na zamówienie przez Kucharza oraz kolejne kawy. Jedna filiżanka nie zniesie przecież efektów poranka po hektolitrach wina wypitych do kolacji poprzedniego wieczoru plus zasmażka w postaci wódek i ginu après le dîner.
Wreszcie zeżarli. Omlety, jajecznice, płatki z mlekiem, soki, owoce, jogurty, rogaliki. Kucharz otrzymuje oficjalny komunikat: „Śniadanie zakończone”. Może zacząć przygotowywać lunch. Goście idą z powrotem do swoich kabin przebrać się w kostium, ewentualnie jeden z siedmiu strojów, które dziś pokażą światu (no, chyba że zawitamy do Saint Tropez, wtedy trzeba będzie się troszkę bardziej postarać), a potem rozejść się po kościach statku.
Szybko. Sprzątnąć po śniadaniu, żeby można było zacząć ogarniać kwestię obiadu. Pantry, czyli miejsce pracy stewardes, szybko zamienia się w skład brudnych talerzy, sztućców, naczyń, resztek. Śmigamy. Pralnia. Zmywarka. Kuchnia. Mesa.
Na lunch będą tylko trzy dania. Lekko, bo upał. Biegamy z kuchni na dolnym pokładzie poprzez pokład główny na pokład górny na zewnątrz i z powrotem, i tak w kółko. Góra – dół. Klima – upał. Odbijamy się od ścian jak piłki we flipperze, bo buja. Płyniemy. Przedmioty pozabezpieczane, podkładki antypoślizgowe pod wazonami z bukietami, pod podkładkami na stole też, bo jacht sunie i pruje w podskokach. O Panie, byleby mi tego listka miętowego wiatr nie porwał, tak, dopomóż. Walczę z tymi samymi co zawsze wizjami poślizgnięcia się na krętych schodkach. Talerze wypadają mi z rąk, wywijają w powietrzu serpentyny, lądując morderczo na łbach naszych delikatnych gości, ja wybijam sobie dwie jedynki i łamię obie nogi, firma ubezpieczeniowa nie wypłaca odszkodowania, kapitan idzie za kratki, szefowa – jego narzeczona – maltretuje mnie w szpitalu głuchymi telefonami.
Melancholia w Tulonie, fot. A. SłodownikNigdy się jeszcze nie poślizgnęłam, a listek miętowy trzyma się swojej struktury, oni mogą spokojnie żreć dalej. Wszystko zbieram ze stołu zanim odfrunie, goście dopijają swoje winy, werbeny i mięty, i idą na najwyższy pokład uwalić swoje rozleniwione cielska i wyeksponować je na działanie słońca. Walczę z pralkami, suszarkami i żelazkiem. Uzupełniam lodówki o niezbędną coca-colę oraz nadszarpnięty magazynek z winem. Raz na jakiś czas wychylam ulizaną głowę na skażony gośćmi teren i sprawdzam, czy jeszcze mogę im jakoś pomóc, a bo to jedno z drugim zaplątało się w salonie i ogląda telewizję, no to czy odbiór w porządku, a inna Madame nudzi się troszkę, a że już jest po południu, to napije się koktajlu Bellini, albo czy nie trzeba w jakiś inny sposób podetrzeć tyłeczka.
– All crew, all crew. We’re approaching port of Saint Tropez. ETA is aprrox. 10 minutes. Please be ready to help with docking. Interior crew, prepare for handling fenders. A więc jednak Saint Tropez. Cóż za zaskoczenie. 10 minut do wypełznięcia na słońce i operacji DOKOWANIE. Tylko teraz mam prawo legalnie założyć okulary przeciwsłoneczne. Podczas serwisu to niedopuszczalne, nawet jeśli ślepnę. Zasady to zasady. Teraz łapię za odbijaki i znów nadwyrężam sobie stawy. Załoga sąsiedniej łajby spoziera na nas jak na nowy towar w porcie. Ja też patrzę, ale nic nie widzę.
Dobijamy. Wszyscy się gapią. Robią zdjęcia. Nam robią te zdjęcia. Jest widowisko. A my tacy przyzwyczajeni, zblazowani. Turyści są wniebowzięci. Wyobrażają sobie, że fotografują SŁUŻBĘ Britney, Spielberga czy Sarkozy'ego przynajmniej. A nie zwykłych, cholernie bogatych potentatów nieruchomości. Nuda. Potentaci natomiast cali ślinią się na widok zgrupowania na doku. Oni się właśnie przez chwilę nie nudzą.
Podpinamy się do zewnętrznego źródła prądu oraz wody, zacieśniamy więzy. Szybka zbiórka całej załogi w szeregu na rufie. Baczność. Goście schodzą na moment z łódki. Idą po dowody pobytu w TU. Musi być metka St. Tropez. A Saint Tropez jak Saint Tropez. Stworzone wyobrażeniem.
Zmywarka wypluwa czyste naczynia. Wyjmując je, i tak muszę każde przetrzeć ściereczką, inaczej zostają smugi od wody. Większości nie odkładam na miejsce do szafek, tylko na boki, zaraz przecież użyję ich do zastawienia stołu na kolację. A kolacja to prawdziwy teatr. Szczególnie w St. Tropez. Szacuję, że będzie 7 dań. Kucharz za chwilę potwierdza: zupa szpinakowa z pianką kokosową z kieliszka do szotów jako entrée; sałatka z cykorii, rukoli i melona; pieczony lucjan czerwony w sosie z cytryny, czosnku i białego wina; polędwica z dziczyzny duszona w sosie z czerwonej kapusty i tymianku; pieczone brzoskwinie z migdałami; parfait z mango i passiflory; wybór serów.
Widok z kuchni, fot. A. SłodownikOczywiście zastawiamy stół na zewnątrz. W końcu nie przypłynęliśmy do St. Tropez, żeby chować się w jadalni. Ma być splendor i chwała. Muzyka, świece rozświetlające rufę, najbardziej eleganckie podkładki na stół, srebrne talerze pod talerze właściwe, pełen zestaw kieliszków: do białego Pinot Grigio przy entrée i rybie, do czerwonego Vintage z Burgundii przy mięsie, do słodkiego białego przy deserze. Pamiętać o czekoladkach, które pójdą z kawą. Przed kolacją zaś zejdzie na pewno kilka butelek szampana – pamiętać, by zmrozić odpowiednio wcześniej i zwykły, i różowy.
Przy kolacji my, stewardesy, będziemy tańczyć swój taniec wokół stołu, a oni będą coraz bardziej się upijać i coraz głośniej śmiać, żeby było słuchać na doku, jak to oni mają zajebiście. Jeśli ktoś z widzów tego przedstawienia uwierzy, że Madame jest jakąś znaną aktorką, to powinno to na chwilę zaspokoić jej głody wywoływane codziennie przez lekturę „Hello Magazine”.
Wieczorem zaś, gdy wszystko już zostanie zeżarte, ja i trzecia stewardesa wymienimy w kabinach zestawy Molton Brown na nowe, pełne, piękne i wyczyścimy kible i zlew z wszelkich dowodów człowieczeństwa naszych gości. Także z bulimicznych wymiocin.
SEKS, KŁAMSTWA I KASĘ WYCIĄGASZ TY
Łódka to świetne pole dla inżynierii społecznej, ewentualnie psychologii, która uwielbia ekstremalne sytuacje. Milgramem i Zimbardo wręcz wstyd wycierać sobie usta. Banał. Cliché. Faktem jest jednak, że jacht bywa studiem big brother. Wrzućmy tam losowo wybranych młodych ludzi przypadkowych narodowości, a gwarantuję, że wystąpi zjawisko „romansu”.
Moja załoga też jest samotna. Piramida Maslowa naruszana jest brakiem dotyku, który zaspokajamy drinkiem pozwalającym nam wieczorem zasnąć. A przecież jesteśmy tacy zmęczeni. Tym trudniej zasnąć. Wtulam się w ścianę mojej pryczy, w kabinę, która jest tak mała, że aż przytulna. Za dużo cielesności. W lustrze straszy obcy mi babochłop, przodowniczka pracy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej na dobrowolnym uchodźstwie poza granicami jakiegokolwiek kraju. W płatnym morskim więzieniu.
Niektórzy (p)oszukują się kokainą. Otępia ich i dodaje energii, która już dawno się skończyła. Stać ich na to, w końcu zarabiają pieniądze, a że dla większości to one są tu celem, nie narzędziem, to spokojnie wydają na owe NIC. A poza tym wszyscy inni też wciągają, więc trochę trudno powiedzieć NIE. NIE chce się przecież być wykluczonym.
Po miesiącach harówy z ludzi wypełzają potwory. Fascynujący człowiek z krwi i kości, nie ten napisany literami na papierze. Ten prawdziwy: wadliwy, wewnętrznie sprzeczny, niewiedzący, zagubiony, miotający się. Biurwy zawsze były sterylne, fałszywie pokryte pudrami i fatałaszkami. Przez osiem godzin, pięć dni w tygodniu, da się udawać, 24/7 – trudniej. Na morzu zaś to, co w biurze ukryte jest pod dywanem latami, wyłazi najpóźniej po miesiącu. I wyłażą też rycerze. Silne kręgosłupy, których nie złamie żadne „Przesłuchanie”. Każdy może mieć tu swoje doświadczenie graniczne. Albo nie. Można też zignorować myśl Jaspersa i pielęgnować stare struktury, opinie, nawyki. Tak robi większość, oszukując się, że sam wyjazd z domu, sama podróż, jest już zmianą.
Wolna chwila to ucieczka na ląd. Jedni chcą się natychmiastowo zresetować alkoholem i szybkim numerkiem z innym opalonym umięśnionym ciałem. Inni wsiadają w samochód i odjeżdżają od blichtru jachtów jak najdalej. Gdzieś, gdzie jest cicho i zwyczajnie. Ci kontestatorzy doceniają rzeczywistość jak więźniowie spuszczeni ze smyczy. Wolne dni pomiędzy czarterami, oraz zimowe okresy w stoczniach… trudno określić je przymiotnikami. Każdy opis wydaje się odzierać je z faktyczności. Decyduję się na żaden. To są też te poranki, kiedy wstaję przed wszystkimi, w ciszy i powadze otaczającego mnie morza. W harmonii z łodzią, o którą lubię dbać, do której mam osobisty stosunek. Chwile spędzone na dziobie, który rozpruwa wodę na dwie części, a wokół otacza mnie niekończąca się przestrzeń. Nielogiczna więź łącząca członków załogi, czasem silniej niż więzy krwi. Ci ludzie, którzy pod ciężarem nadludzkiego zmęczenia i frustracji okazują jeszcze więcej człowieczeństwa. Sposób, w jaki łódź demaskuje fałszywych i eksponuje prawdziwych. Robi to poprzez ograniczoną przestrzeń, ilość pracy i stały kontakt załogantów ze sobą.
Być może to wszystko ma służyć zaspokajaniu próżności oraz zarabianiu jeszcze większych pieniędzy, ale my, łódź i morze, wiemy swoje.
[1] Zęza to najniższa, wewnętrzna część kadłuba statku, znajduje się pod podłogą, oferuje dostęp do różnych rur, podłączeń, pomp i jeśli jest wystarczająco miejsca, służy jako magazyn przeróżnych przedmiotów.
[2] Tak nazywali jacht nasi właściciele, ponieważ chronił ich przed rzeczywistością, która czekała na lądzie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.