Miastozdziczenie
Konteksty. Kongres postartystyczny, Sokołowsko, fot. J. Wróblewski

22 minuty czytania

/ Ziemia

Miastozdziczenie

Rozmowa z Aleksandrą Litorowicz

W układzie z nami przyroda musi być sprytna, a my stosujemy strategie, czyli praktyki silnych. Tworzymy bardzo przemocową sytuację. Na poziomie narracji trzeba zaczynać od takich subtelności

Jeszcze 6 minut czytania

AGNIESZKA SŁODOWNIK: Kiedy to się stało, że chodząc po mieście i obserwując sztukę ulicy, zaczęłaś kierować wzrok i uwagę w stronę koniczyn, drzew, mniszka lekarskiego?
ALEKSANDRA LITOROWICZ: Było kilka momentów i ich splot. Zawsze dużo chodziłam po mieście. Badam street art, działania oddolne, sztukę w przestrzeni publicznej, więc moja codzienność to dziesiątki tysięcy kroków i czujne przyglądanie się miastu od bruku, przez ściany, po dachy. W pewnym momencie zaczęły mnie coraz bardziej intrygować rzeczy samorodne, nieintencjonalne, powodowane raczej siłami natury albo procesów miejskich. Takie sygnały trwania, mikrofenomeny, miejskie porzuty (czyli porzucone obiekty, miejsca) i miastotwory. Źdźbło wyrasta w miejskim murze, następuje erozja albo z czegoś schodzi farba. W te niezależne od człowieka rejony zaprowadziła mnie oczywiście ulica, ale też twórcy i artystki. Podkreślała je na przykład Kasia Przezwańska w Parku Rzeźby na Bródnie, zaznaczając farbą pęknięcia w ścieżkach parkowych i inne zmęczenia ludzkiej infrastruktury.

Również kwerenda i moje zainteresowanie projektowaniem przestrzeni publicznych zaprowadziły mnie do tego, co dzieje się w tym bardziej świadomym i progresywnym świecie architektury, który chce projektować międzygatunkowo, proklimatycznie i, co ciekawe, nie oznacza to jedynie stawiania budynków. Fetysz budynków jest zresztą dla mnie coraz mniej interesujący. Na polskim gruncie to przede wszystkim wysiłki Grupy Projektowej Centrala. Jako wrażliwi badacze architektury wynajdują całe spektrum tematów i kierują nasze zainteresowanie w stronę bytów nieludzkich, i nie chodzi tu tylko o zwierzęta, rośliny, grzyby i nasze relacje z nimi, ale też o wodę, powietrze, wilgotność, mikroklimat czy całą biosferę, w której człowiek jest tylko częścią układanki.

Rozpoznawanie rodzajów deszczu podczas spaceru po ekosystemie placów Warszawy z Grupą Projektową Centrala, fot. Maciej KrügerRozpoznawanie rodzajów deszczu podczas spaceru po ekosystemie placów Warszawy z Grupą Projektową Centrala, fot. Maciej Krüger

Trzecia rzecz – mam też dość wyraźny przebłysk z wystawy „Uśpieni sytością” w Centrum Nauki Kopernik o globalnym systemie produkcji i dystrybucji jedzenia. I o tym, ile kosztuje nasz apetyt. Jedna z prac była artystycznym, futurologicznym przepowiadaniem tego, co zostanie na ziemi po ludzkości. W postludzkiej urban stratum, czyli warstwie geologicznej, błyskały pomalowane na różowo szkielety genetycznie modyfikowanych i masowo hodowanych kurczaków. Inny projekt przedstawiał będący w użyciu próbnik kolorów, według którego ocenia się kolor mięsa łososia hodowlanego – oczywiście karmionego barwnikami, bo jego naturalne mięso jest szare. Zaczęłam się wtedy zastanawiać nie tylko nad materią, która po nas pozostanie, taką jak pozostałości budynków, przedmiotów, plastiku, kości zwierząt i ości ryb, które jemy, ale i nad zmianami w warstwie planetarnej: jak zmienią się granice naszych kontynentów zalewanych przez wodę albo poszerzanych w sztuczny sposób. Jak szersze procesy, związane na przykład z topnieniem lodowców czy przemieszczaniem się skupisk ludzkich i zwierzęcych w wyniku migracji klimatycznych, namalują krajobraz naszych czasów dla przybyszów z przyszłości. Zmiany są tak daleko idące i brutalne, że chyba nie będzie dla nich zagadką, co się tu działo. Pytanie, czy łatwo będzie zrozumieć powody tych zmian, czyli ludzkie przekonanie o własnej sile i wyjątkowości.

Zainteresowałam się tematem zmian klimatycznych również przez totalność skali. Wiele dylematów blednie w porównaniu z tym, jak wielki kryzys czeka nas między innymi przez utratę bioróżnorodności. Na świetnej wystawie „Klimaks” w Muzeum Emigracji w Gdyni pokazano trzy scenariusze zmiany krzywej utraty bioróżnorodności. Rajska, wyimaginowana oczywiście wizja świata, pełna soczystych drzew, krzewów i licznych gatunków zwierząt występuje tylko w radykalnej wizji, w której człowiek nie tylko zwiększa wysiłki na rzecz ochrony bioróżnorodności, ale i robi to, co najtrudniejsze – produkuje i konsumuje w zrównoważony sposób. Natomiast droga, którą obraliśmy, czyli robimy niewiele albo nie robimy nic, zaprowadzi nas do pustego krajobrazu z przykulonym, rachitycznym krzakiem i smutnym zgarbionym wilkiem. Może to wieje dydaktyzmem, ale przynajmniej obrazowo pozwala sięgnąć do rzeczywistości 2100 roku, w której ja już na pewno nie będę żyła.

Muzeum Emigracji w GdyniMuzeum Emigracji w Gdyni

Stąd wzięło się moje mapowanie tego, co w antropocenie robią inni, a dokładnie, jakie wypracowują sposoby wspierania bioróżnorodności w środowisku najbardziej zagarniętym i zdefiniowanym przez człowieka, czyli w miastach. To mój własny sposób na to, żeby się nie poddawać i działać. Często patrzę na taki wydruk na białej kartce: „Brak zaangażowania w praktykę wytwarza teoretyczne halucynacje”. To myśl Richarda Rorty’ego przypomniana teraz – właśnie w praktyce – przez działania Komuny Warszawa.

Teraz każdy zalicza zwrot klimatyczny.
Oczywiście, jeśli tylko trochę bardziej otworzymy oczy i uszy, wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu zanurzeni w dyskursie związanym z katastrofą klimatyczną, a także z innymi globalnymi kryzysami, takimi jak pandemia covid, pandemia samotności, kryzys zdrowia psychicznego, kryzysy społeczne i polityczne. To taka antropocentryczna otulina, w którą wchodzimy codziennie, wychodząc na ulicę albo otwierając laptopa czy gazetę. Otacza nas też teatr liczb. Średnio co 25 minut z Ziemi znika jeden gatunek zwierzęcia. Produkcja żywności odpowiada za 70% utraty bioróżnorodności na lądach i 50% w wodach słodkich. Sektor budowlany odpowiada za 38% globalnej emisji CO2. Liczby te, niby konkretne, a jednak nadal abstrakcyjne, zamiast zagrzewać do działania, często deprymują. Wiedzieć to jedno, ale posiadać głęboką świadomość zagrożenia i konieczności działania to jest inna rzecz. 

Aleksandra Litorowicz

Prezeska Fundacji Puszka, kulturoznawczyni, badaczka, twórczyni konkursu dla Warszawy przyszłości FUTUWAWA, portalu o warszawskim street arcie i sztuce w przestrzeni publicznej puszka.waw.pl oraz portalu edukacyjnego sztukapubliczna.pl. Współzałożycielka Szkoły Architektury Społeczności SAS. Współautorka wielu projektów badawczych, wykładowczyni School of Form oraz School of Ideas na Uniwersytecie SWPS, a także w Instytucie Badań Przestrzeni Publicznej w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, współpracowniczka „Magazynu Miasta” i „Notesu Na 6 Tygodni”. Kierowniczka ogólnopolskiego badania malarstwa monumentalnego oraz trzyletniego projektu badawczego „Place Warszawy (do odzyskania)”. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz m.st. Warszawy (na projekt Miastozdziczenie, czyli blog o dzikiej stronie miasta), w 2021 roku wyróżniona tytułem wybitnej absolwentki 25-lecia Uniwersytetu SWPS.

Ja mój strach przed liczbami zamieniłam na działania na rzecz dostrzegania bioróżnorodności we wszystkich moich zawodowych aktywnościach. Rozmawiam o niej z moimi studentami i studentkami, przemycam ją do każdych badań przestrzeni publicznych czy procesów miejskich. Od dawna byłam zainteresowana humanistyką deantropocentryczną, nakierowaną nie tylko na człowieka, lecz także na inne zwierzęta, rzeczy, byty, więc dość łatwo odnalazłam się w działaniu na rzecz zmiany hierarchii. Musimy wreszcie uznać, że nasza wspólnota świata, bytów ludzkich i nieludzkich, musi być egalitarna. Oczywiście to się wiąże z konfliktami, ale tego nie unikniemy. A bez poszanowania siebie wzajemnie nie zajedziemy dalej.

Co jeszcze może być pomocne w urealnieniu tej zmiany?
Literatura i poezja, które teraz zajmują się ekokrytyką, co pięknie wybrzmiewa na przykład w działaniach Szkoły Ekopoetyki. Bo budowanie i sączenie narracji ma wielką siłę. No i wspólnotowość, która przeciwdziała depresji klimatycznej, pomaga w borykaniu się z codziennością i może obudzić w nas sprawczość, ale też pozwolić sobie odpuścić i zadbać o siebie w momentach, kiedy nie możemy działać.

Rozmawiałam niedawno z dr Marzeną Cypryańską-Nezlek z powstałego właśnie Centrum Działań dla Klimatu i Transformacji Społecznych, w którego działania zaczynam się angażować. Wyszło nam, że odpowiedzią na kryzys klimatyczny, a właściwie powodowane nim ludzkie zagubienie, jest budowanie frontu na rzecz wspólnego celu, wspólnego dobra. Widzisz innych, którzy też działają. W kontekście zmiany klimatu jest bardzo wskazane, żeby sieciować swoje wysiłki.

Urealnić zmianę mogą pomóc jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, prawo, szczególnie prawo ekologiczne, które uznaje prawo podmiotów nieludzkich czy ekosystemów, nie tylko prawa człowieka. Po drugie, osobiste doświadczanie natury. Nie tylko patrzenie na nią, ale poznawanie jej, uważność, pozwolenie sobie na odrobinę dyskomfortu z jej strony. To mokradło czy bagno od razu nas nie wciągnie, a deszcz nie rozchoruje na śmierć. Bez zmiany kulturowej i odczarowania dzikości trudno będzie podjąć zdecydowane kroki w skali miejskiej czy globalnej. Studenci współprowadzonej przeze mnie Szkoły Architektury Społeczności zorganizowali ostatnio spotkanie na warszawskich Stegnach dla… wszystkich mieszkańców. Starali się poznać ze sobą mieszkańców ludzkich i nieludzkich, dostrzec w drzewie sąsiada, a w łące pomocną towarzyszkę. Zmienili na chwilę myślenie w kategoriach obcości i odrębności, a za pomoc służyły im fragmenty książek i poezja. 

Teksty i rozmowy w ramach cyklu „Miastozdziczenie” w „Notesie Na 6 Tygodni” i teraz na uruchomionej przez ciebie stronie internetowej są bardzo praktyczne. Opisałaś konkretne przykłady i konsekwencje działań. One pokazują, że zmiany bywają odwracalne. Taka rzeka, która była zabetonowana i praktycznie martwa, nie było już w niej tlenu, ryby nie miały czym oddychać – odżyła. Teksty mają dawać nadzieję i instrukcje działania? Jak myślisz o języku tekstów?
Jeśli chodzi o język – nie jestem biolożką, ornitolożką, mykolożką. Na początku mnie to deprymowało. Moja wiedza dopiero teraz pogłębia się na tyle, że wiem już, co to las olsowy albo jaka jest różnica między pszczołami miodnymi i dzikimi. Ja tego wszystkiego nie wiedziałam.

Ile lat jesteś na drodze samoedukowania się?
Ostatnie 2–3 lata. Doszłam do tego tematu, wspomagając się doświadczeniami z pola sztuki w przestrzeni publicznej, ale też projektowania miasta. To się łączy, ale to też zupełnie inny język. Protokół rozbieżności jest całkiem spory. Co innego znaczy „mieszkaniec” czy „użytkownik” w architekturze, a co innego w „Miastozdziczeniu”.

Spotkanie wszystkich sąsiadów na Stegnach prowadzone przez studentki i studentów Szkoły Architektury Społeczności SAS (Bartłomieja Kruka, Aleksandrę Kurkierewicz, Monikę Popkiewicz, Ninę Tomczak i Jakuba Węgrzynowicza), fot. Maciej Krüger„Spotkanie wszystkich sąsiadów” na Stegnach prowadzone przez studentki i studentów Szkoły Architektury Społeczności SAS (Bartłomieja Kruka, Aleksandrę Kurkierewicz, Monikę Popkiewicz, Ninę Tomczak i Jakuba Węgrzynowicza), fot. Maciej Krüger

Język „Miastozdziczenia” jest, mam nadzieję, przystępny, choć w wywiadach rozmówcy operują językiem eksperckim. Rozmawiamy ze wspaniałymi ludźmi, którzy posiadają wiedzę i doświadczenie w czasem bardzo wąskich specjalizacjach – od artystek, architektów, przez urzędniczki i prawników, po biologów, edukatorki i mykolożki. Skupianie się na języku uważam za bardzo ważne. Nawet nam w gronie osób uwrażliwionych na te tematy jest trudno wyjść poza schematy mówienia. Często postulujemy, że ludzie powinni oddawać miejsce przyrodzie, robić jej miejsce, przeznaczać na nią tereny, stawiając człowieka w roli aktywnego podmiotu. Nawet kiedy z podziwem opisujemy sprawczość przyrody, opisujemy „rozpychającą się” przyrodę, która zawsze znajdzie tę szparę w chodniku. Ona musi znaleźć swoją drogę dojścia do podmiotowości lub oczekiwać na to, co spadnie z pańskiego stołu. W układzie z nami przyroda musi więc być sprytna, taktyczna, a my stosujemy strategie, czyli praktyki silnych. To jest jak u de Certeau! Tworzymy bardzo przemocową sytuację. Na poziomie narracji trzeba zacząć od właśnie takich subtelności.

Stypendia artystyczne m.st. Warszawy skierowane są do osób zajmujących się twórczością artystyczną, upowszechnianiem kultury i opieką nad zabytkami. Przyznawane są w 8 dziedzinach: film, literatura, muzyka, opieka nad zabytkami, taniec, teatr, sztuki wizualne i upowszechnianie kultury. Pozwalają realizować pomysły artystyczne najbardziej obiecującym i oryginalnym twórcom i twórczyniom, zarówno tym z dorobkiem, jak i debiutującym.

Chyba przy okazji na swoim przykładzie pokazałam, że ciekawość to jest wszystko, nawet jeśli nie jesteśmy ekspertami. Może moje poszukiwania trochę innych ośmielą. Cytując grupę „Zakole”: trzeba wytwarzać „wielowiedzę” i dzielić się nią, co jest szczególnie ważne w tematach, które dotyczą nas wszystkich. A jako że w tej całej naturokulturze jesteśmy wszyscy, to każdy i każda może dołożyć coś, w czym czuje się dobrze: widzę, zaangażowanie, umiejętności pracy w zespole, umiejętności rzecznicze czy po prostu entuzjazm i umiejętność zjednywania sobie ludzi czy translacji innych nieludzkich światów.

A co z tą nadzieją?
Jeśli prześledzimy różne sytuacje, kiedy my jako ludzie się wycofujemy i tej naturze oddajemy miejsce, to okazuje się, że ona wtedy powraca i regeneruje się. Dla mnie właśnie w tym tkwi nadzieja. Czasem wystarczy mały gest z naszej strony albo po prostu zaniechanie, brak działania, chociaż tego bardzo nie lubimy.

Podoba mi się sformułowanie hands off, powstrzymanie się od gmerania.
Powstrzymanie się od urządzania, układania, wytyczania, regulowania, przycinania, a nawet w ekstremalnym przypadku od wchodzenia na jakieś tereny. Bardzo ładnie opowiadała o tym artystka Ania Siekierska, która w rozmowie o nieużytkach miejskich – i o ich mocno relatywnych definicjach – zaproponowała rezerwaty dzikości niedostępne dla człowieka. Miejsca, do których nie będziemy wchodzić, bo dlaczego mielibyśmy wszędzie wchodzić.

Moja nadzieja bierze się też z mapowania setek działań i osób w Polsce i na świecie, które bardzo aktywnie zajmują się działaniem na rzecz bioróżnorodności w miastach czy na terenach pozamiejskich. To rozbudowana i bardzo interdyscyplinarna sieć, niewykluczająca oczywiście różnic w podejściu. Ten rodzaj wspólnoty dążeń potrafi dać niesamowitą siłę. Nie ma tu też wyraźnego liderstwa, jest wieloliderstwo, wypłaszczona hierarchia, możemy się komunikować jak grzybnia. Prowadzone są badania, tworzone repozytoria dobrych praktyk, praktykowane performatywne sposoby spotkania i doświadczania, ale i całkiem indywidualne mikropraktyki. Mam nadzieję, że „Miastozdziczenie” się do tego dokłada. Je też robimy wspólnie, kawał serca w „Miastozdziczenie” włożyła artystka wizualna i poetka Weronika Zalewska, a rysunki fauny w stylu horror vacui wykonał rysownik Mariusz Tarkawian.

Czy spotkałaś się z projektami lub inicjatywami mającymi na celu zmianę pojęcia estetyki związanej z przyrodą, zielenią? Mamy mocno zakorzenione poczucie przyrodniczej estetyki powiązanej z kontrolą nad tym, co tam przy domu wyrasta. Jest mała akceptacja wobec zielonego bałaganu, czyli dzikości, bardzo wymieszanej, potarganej.
Te dążenia do zmiany pojęcia tego, co w mieście „ładne”, są bardzo silne i stanowią jedną z bardziej kluczowych kwestii. Kiedy patrzę na przestrzenie miejskie, mam wrażenie, że stale żyjemy paradygmatem sprawczego człowieka gospodarza, który robi sobie naturę poddaną. O jego gospodarności świadczy to, że przycina, pielęgnuje i układa swoje otoczenie, a co tydzień ścina trawnik przed domem. Cały czas chcemy pokazać się sąsiadom czy hipotetycznym gościom wykrochmaloną śnieżnobiałą pościelą i przyciętym ogródkiem. Podobnej „zadbanej przestrzeni” wymagamy od włodarzy naszych miast i administratorów osiedli mieszkaniowych. Świetnym przykładem jest plaża Romantyczna w Warszawie, która z dzikiego swojskiego miejsca stała się przestrzenią urządzoną, tracąc oczywiście całego swojego ducha. Na szczęście świadomość w tym zakresie się zmienia. Coraz częściej słyszymy o tym, żeby trawników nie ścinać tak często, ale też podejmowane są działania, które mają nas zapoznawać z trochę innym sposobem widzenia tego, co „zadbane” czy „pełne życia”.

Oczywiście ważne jest też oswajanie strachu. Odgradzając się w nowoczesności od natury, zafiksowaliśmy się na niebezpieczeństwie: bagno wciąga, w dzikim lesie się zgubisz, a dzik nie ma nic innego do roboty niż na ciebie czyhać i cię pożreć. O zmianę tej narracji walczą takie projekty jak londyński „Rewild My Street” (Moja dzika ulica), który w czasie pandemicznym został nagrodzony przez MIT. Jego twórcy rozpoznali, że przydomowe ogródki to aż 25% powierzchni miasta, a jeśli tak, to powinniśmy robić wszystko, by nie były szare, zabetonowane, ale z jak największym współczynnikiem powierzchni biologicznie czynnej. Potencjał bioróżnorodności jest tam więc ogromny. Przedstawiają cały narzędziownik tego, jak można zdziczać swój ogródek, włączając taras i dach, ale i ulicę – to szereg drobnych rozwiązań: od domków dla różnych gatunków zwierząt i podpowiedzi, jak je zapraszać do ogrodu, przez działania na skalę ulicy, które wzmacniają przy okazji więzi rodzinne i międzysąsiedzkie. Twórcy projektu jednocześnie wizualizowali efekty tych małych działań w skali miasta, uświadamiając, że ogródki przydomowe mogą wraz z ogródkami działkowymi, parkami, cmentarzami oplatać systemem zielonych korytarzy całe miasto. Nagle okazuje się, że doświadczenie bycia w zielonym, wielogatunkowym mieście jest całkiem realne. Londyn dąży zresztą do tego, by stać się jako miasto pierwszym narodowym parkiem i w swoich granicach mieć 50 procent zieleni.

Z kolei w Hanowerze, Frankfurcie nad Menem i Dessau w ramach projektu „Städte Wagen Wildnis” (Miasta wyruszające w dzicz) wyznacza się obszary o różnych krajobrazach: działki przy osiedlach miejskich, tereny postindustrialne, pustki miejskie, tereny przy ciekach wodnych, i zostawia się je w spokoju. Obszary dziczeją, a my się z tą dzikością oswajamy, także w wymiarze estetycznym.

Warszawa, fot. Maciej KrügerWarszawa, fot. Maciej Krüger

To bezpośrednie doświadczenie to właściwie jedyny sposób, żeby w ramach organizmu miejskiego edukować się przyrodniczo i zmieniać swoje nastawienie do tego, jak wygląda przyroda i czy właściwie powinna wyglądać dla nas. Taki ogromny potencjał edukacyjny ma w Warszawie Zakole Wawerskie. Istnieje szereg powodów, dla których ten teren powinien zostać chroniony i zostawiony w spokoju, oczywiście klimatycznych, ekologicznych i związanych z różnymi gatunkami mieszkańców, ale również jako miejsce, dzięki któremu bezpośrednio i pośrednio można się uczyć natury.

Od wielu lat obserwujesz street art. Czy tematyka klimatyczna pojawia się w street arcie?
Nie za bardzo, oprócz jednostkowych manifestów na murach w postaci murali, szablonów i wlepek, które krótkimi hasłami mają zwracać uwagę na globalne ocieplenie, wycinkę lasów albo konieczność ochrony zapylaczy. Ze spiritus movens wielu zaniedbań, czyli konkretnymi politykami, rozliczają się z kolei murale niezawodnego Mariusza Warasa w Gdańsku. W większości jednak współczesna muralistyka pozostaje odzwierciedleniem niepokojących globalnych tendencji – niepohamowania i działania więcej, wielkoskalowo, wszędzie. Nie przekonuje mnie uzasadnianie powstawania kolejnych malowideł, najczęściej reklamowych, przez tworzenie ich ekologicznymi czy wchłaniającymi smog farbami, żeby potem sprzedać trampki. To, co najciekawsze w oddolnych działaniach na ulicy, to natomiast akcje z pola partyzantki ogrodniczej. Rozbetonowywanie chodników, rozszczelnianie betonu, sadzenie roślin, seedbombing. To jest szybko aplikowalny konkret, a więc to, czego bardzo potrzebujemy, tym bardziej że pandemicznie zieleń w mieście okazała się wręcz podstawową infrastrukturą społeczną.

A w innych odnogach sztuki?
Należy docenić bardzo konsekwentne działania wielu instytucji kultury i sztuki, które organizują pogłębione wystawy i przybliżają kwestie środowiskowe oraz związane z relacjami ludzko-nieludzkimi nie tylko podczas wystaw, ale i swojej codziennej działalności – warto prześledzić takie inicjatywy jak Pole Regeneracji we Wrocławiu, kongres postartystyczny Konteksty w Sokołowsku czy Muzea dla Klimatu.

Wiele dobrego dzieje się w postsztuce, na przykład w działaniach Konsorcjum Praktyk Postartystycznych, a także Biura Usług Postartystycznych, czyli jednostki platformującej działania artystek, kuratorów, aktywistek, którzy bardzo często rezygnują z kategorii autorstwa i pracują w sposób wspólnotowy oraz niematerialny na rzecz poszerzania świadomości w kwestiach klimatycznych, politycznych, relacji międzygatunkowych.

Warszawa, fot. Maciej KrügerWarszawa, fot. Maciej Krüger

Jednym z ciekawszych przykładów działania z pola postsztuki jest seria plakatów, które powstały w zeszłym roku na 11 listopada – Małgosi Gurowskiej i Agaty Szydłowskiej, w ramach Roku Antyfaszystowskiego. Hasłu „Za waszą i naszą” towarzyszą rysunki różnych gatunków zwierząt. Nie ma wolności wszystkich ludzi – praw człowieka – bez tego samego dla zwierząt i innych bytów. To są działania, które przesuwają dyskurs. Wracając szerokim łukiem do kwestii językowych, myślę, że nadawanie narracji jest wszystkim. A żyjemy w świecie wyścigu narracji. Musimy proponować swoje prozwierzęce, proroślinne i proklimatyczne narracje, bo dyskurs nie lubi pustki i jeśli się nie pojawią, bardzo szybko zostaną zastąpione przez narrację o zupełnie innych celach.

Jak w takim razie tę narrację budować?
Tu jest wielka rola artystek i artystów. I nie chodzi o wymyślanie futurystycznych wieżowców i pływających miast albo immersyjnych bytów wirtualnych. Będę się posiłkować tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie w konkursie, który organizowałam w tym roku, czyli w FUTUWAWIE. Od 2012 roku w ramach FUTUWAWY osoby zainteresowane miastem, w tym artyści, architekci, projektanci, mieszkańcy, a w tej edycji także dzieci i młodzież, wymyślają przyszłość Warszawy. Konkurs mówił tym razem o 2050 roku i przyszło 250 propozycji konkursowych. To była pierwsza edycja, w której nie było fetyszu budowania i wiary, że budynek nas uratuje. Ważniejsze było czucie pędu powietrza na skórze albo porannej rosy i zrównoważone współbytowanie z szeroko rozumianym Innym. Wiele projektów mówiło o współbytowaniu zwierząt i ludzi, proponując nową formę organizacji skupisk, bardziej lokalnych, samowystarczalnych, cyrkularnych, gdzie człowiek żyłby z naturą na równych prawach, ale też wspólnie z naturą podejmowałby ważne decyzje. Myślę, że taka wizja, która pozwala haptycznie zakotwiczyć się w świecie, poczuć niuanse i połączenia, może być dzisiaj atrakcyjna.

Dofinansowanie m.st. Warszawy