Imago
Biodiversity Heritage Library

15 minut czytania

/ Ziemia

Imago

Andreas Weber

Wielki owad okrąża pień drzewa przy piaszczystej ścieżce. Drewno jest spróchniałe, pokrywają je zaschłe zielone algi. W wieczornym powietrzu czuć lekki niepokój – tekst niemieckiego biologa i filozofa

Jeszcze 4 minuty czytania

„Zamilkł już dzwon świątynny, a jednak spośród kwiatów dobiega mnie wciąż jego brzmienie”
Matsuo Basho

Czerwiec. Jestem w lesie, w gęstym świetle letniego wieczoru. Mój pies chciał koniecznie tutaj przyjść, podążałem za nim przez wylotowe drogi i kolejowe mosty, chociaż myśl o zaległych obowiązkach powoduje u mnie napięcie karku. Idę jednak dalej. Pies podąża zdecydowanie w kierunku starego dębu, drzewa życia w Grunewaldzie – obwąchując wszystko na lewo i prawo – pewien obranego kierunku.

O tej porze śpiew ptaków jest już niemal nieuchwytny. Słyszę przytłumione wyzwiska kosa, pisklęta sikorek w jakiejś dziupli domagają się pożywienia. Nieruchome powietrze roztacza ulotną woń czeremchy. Dąb stoi i czeka na nas, zupełnie jak czekał na wszystko przez ostatnie pięćset lat. Wyciąga ramiona ku światłu i wciąga je głęboko w ziemię. 

W drodze powrotnej spostrzegam, jak jakiś wielki owad okrąża pień drzewa przy piaszczystej ścieżce. Drewno jest spróchniałe, pokrywają je zaschłe zielone algi. Oddalam się jeszcze kawałek, w powietrzu czuć niepokój. Potem dostrzegam, że coś tam leci, jakiś kształt zatacza kręgi w powietrzu – duży, jednak trudno go dokładnie rozpoznać. Słyszę przyspieszony rytm swojego serca.

Kiedy podchodzę bliżej, słychać brzęczenie. Zmieniająca się wysokość dźwięków przywodzi mi na myśl altówkę. Z odległości kilku metrów widzę, jak półprzezroczyste skrzydła zostawiają w powietrzu brązowawe smugi. Jelonek, przelatuje mi przez głowę. Nie, obiekt w powietrzu jest zbyt długi. Może jakiś wielki gąsienicznik. W każdym razie to coś oszałamiającego. Przybliżam się jeszcze bardziej. Wielki owad – tutaj, w tym zupełnie zwyczajnym lesie, którego podłoże jest tak przeryte przez dziki, że nic niemal nie rośnie pod drzewami. Wielki nieznany owad jakby wyłonił się wprost ze światła.

Owad zatacza kręgi wokół pnia. Potem uderza ze świstem w drewno i upada plecami na piasek. Słyszę miękki szelest tylnych skrzydełek. Kiedy udaje mu się wyprostować, rozpoznaję, już z bardzo bliska: to wielgaśny chrząszcz! Przypuszczalnie dyląż garbarz (prionus coriarius). Jest z pewnością tak duży jak mój mały palec. Widok jak z tropików. Jednak pochodzi ze środkowej Europy, kiedyś było ich tu dużo.

Nowe języki dla planety A

Stworzenie nowych form narracji i języków do mówienia o pozaludzkim świecie jest dziś pilną koniecznością. W naszym cyklu polscy i niemieccy autorzy przyglądają się powiązanym z kryzysem klimatycznym emocjom i zmianom w obyczajowości. Stawiamy pytania o nowe problemy ekologii i szukamy rozwiązań łączących dyskursy naukowe i artystyczne. Zastanawiamy się nad relacjami z naturą w dobie pandemii i nad zmieniającymi się wizjami przyszłości, szczególnie w kontekście najnowszego raportu IPCC.

Naszymi partnerami są Instytut Goethego w Warszawie oraz Fundacja Genshagen. Cykl powstaje przy finansowym wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Chrząszcz sunie teraz ociężale przez piasek. Postępuje brzegiem pnia. Jest lśniący i brązowy. Porusza się gorączkowo, nóżkowate czułki wibrują, odwłok nadyma się i opada. Potem chrząszcz zastyga, otwiera obydwa połyskujące skrzydełka górne, rozpościera dolne i z bzyczeniem unosi się w powietrze. Zatacza niezgrabnie dwa kręgi wokół pnia sięgającego mi niemal do kolan, towarzyszy temu nabrzmiewające i wybrzmiewające buczenie, znowu wpada z szelestem na drzewo i leci w dół. Zbiera się. Kręci się we wszystkie strony, słyszę chrzęst piasku pod jego nóżkami. Pompuje, rozpościera skrzydełka, zaczyna wzlatywać w górę, zatacza kręgi pośród drzew, zakręca w tył, z brzęczeniem unosi się wokół pnia, na skrzydełkach z delikatnie marszczonego, słabo unerwionego, brązowawo-przezroczystego jedwabiu.

Przykro mi na myśl, że zwierzątko tak gorączkowo fruwa wokół martwego drzewa na skraju drogi i że z uporem maniaka wciąż upada i wstaje. Co się tu się właściwie dzieje? Może podtruł się środkiem owadobójczym? Albo popadł w stan dezorientacji i psychozy – efekty wywoływane przez środki ochrony roślin? Może to ostatni dyląż garbarz, na jakiego natknąć się można w Grunewaldzie? Stworzenie, na widok którego serce skoczyło mi do gardła, jest już skazane na śmierć?

Dopiero potem dostrzegam kolejnego. Tkwi na ścieżce w niecce z piasku obok pnia, z główką pochyloną w dół, na końcu odwłoka ma wydłużoną ostrogę, wystaje ona spod zamkniętych skrzydełek i lekko wibruje, ruchomy wyrostek z napinającej się żółtej skóry. Lekko dotykam zwierzątka czubkiem palca. Wsuwa wyrostek do środka. Nagle pojmuję: to samiczka!

I w tym momencie samczyk siedzi już na niej. Główkę kieruje najpierw w niewłaściwą stronę, potem błyskawicznie obraca się i przyciska swój odwłok do jej wysuniętego wyrostka, obłapia jej tułów nóżkami. Udało mu się. Obserwuję dwa dyląże podczas spółkowania. Nie posiadam się ze szczęścia.

Wiem, dlaczego poszedłem tą drogą, tak daleko, pieszo, wbrew presji czasu. Wszystkie zmartwienia zniknęły, ustępując miejsca oniemiałej obecności: przeżycie, które musi być dokładnie takie. To szczęście, którego nie mogę opisać słowami, bo nie należy tylko do mnie. Wkraczam raczej w obszar szczęścia, które już istnieje: tych dwojga, którzy kochają się pośród jedwabistego szelestu chityny. Ale nie chodzi tu tylko o chrząszcze, ich żarliwe pragnienie finalnego scalenia się ze sobą. To szczęście świata doświadczającego płodności, która objawia się zmysłowym dotykiem, pchnięciem, brzęczeniem, szelestem, niepokojem, drżeniem letniego wieczoru. Zanurzam się w nim jak w oceanie – szczęście manifestuje się tysiącem form wielopostaciowej wody.

Obserwowałem kiedyś owady na równinie w północnych Włoszech. Motyle, muchówki i osy piły nektar na zarośniętym nasypie ulicznym, posilały się pyłkiem z kwiatów mięty, krwawnicy i ostu. Baldachy uginały się pod ciężarem owadów i odginały z powrotem ku górze, gdy tylko któryś z nich podrywał się z trzepotem. Rusałki, bielinki, lazurowe modraszki. Odkryłem, że dwa spośród nich spółkują na kwiecie, a ich odwłoki wsunięte są jeden w drugi. Same motyle wyglądały niczym kwiat w kolorze delikatnego błękitu. Najpierw długo siedziały bez ruchu, potem odwróciły się ostrożnie, wciąż połączone ze sobą. Wykonywały wszystkie ruchy wspólnie, ostrożnie, jakby ich żywy kielich kołysany był lekkim wietrzykiem.

Larwa dyląża garbarza będzie żywić się niepostrzeżenie obumarłym pniem, na którym samiczka składa po stosunku jaja. Larwa ma długość kciuka i miękką skórę, jest żółtawa i śliska; zagnieździ się później głęboko w swej pachnącej strawie, której twardość rozdrobni dzięki niezmordowanym żuwaczkom (i z pomocą grzybów symbiotycznych w żołądku). Stary pień dębu przeobrazi we własne ciało. Za sprawą receptorów węchowych na skórze rozpoznaje swój świat jako pachnący posiłek. Głęboko w drewnie larwia powłoka będzie nabrzmiewać, aż do przeobrażenia.

Chodzi o owo pożądanie, które w związku z aktem miłosnym obydwu chrząszczy staje się również moim udziałem. Na myśl przychodzą mi też wielkie larwy chrząszczy w rozczłonkowanej topoli, którą mój sąsiad ściął i porąbał jeszcze tego samego dnia, którego sprzedałem mu ogród. W miękkim murszu przeciętego właśnie drewna zobaczyłem ich pulsujące czerwonawe ciałka.

Tego wieczoru w Grunewaldzie skarb wcale się nie kryje. W chitynie spółkujących zwierząt odbija się wieczorny blask, migocze ona pośród promieni, objawiając się jako coś, czym jest: światłem. Niegdyś we Włoszech wraz z synem często wyruszałem na popołudniowe wędrówki z zamiarem podziwiania wielkich chrząszczy, zwłaszcza zaś pasikoników. „Chodź, poszukajmy dużych owadów”, powtarzałem jak mantrę. W gąszczu jeżyn nieopodal jednego z rzecznych zakoli pełno było zielonych pasikoników. Przyglądały się nam, ostrząc swoje delikatne żuwaczki. Mieszkają tam również modliszki mieniące się szmaragdową zielenią, poruszające żywo swoje trójkątne oczy wte i wewte.

Oczy pasikoników i modliszek są takiej budowy, że dokładnie widać, kiedy się w kogoś wpatrują. Mimo braku źrenicy jak nasza w miejscu, które odpowiada za widzenie, strumień światła generuje czarną plamkę. Rezultat jest taki sam. Spojrzały na nas, a my odwzajemniliśmy spojrzenie. Znaleźliśmy i nas znaleziono. Szukaliśmy i nas też poszukiwano.

Wówczas we Włoszech mieliśmy wrażenie, jakby nasze staranne poszukiwania przeobrażały jeżynowe zarośla, jakby liście pod naszymi palcami zmieniały się w szarańcze, jakby wystarczyło ostrożnie przesunąć dłonie po listowiu, żeby roślina stała się zwierzęciem. I tak też jest w istocie, z roślin powstają zwierzęta. Podczas gdy owady zajadają liście, stworzone przez światło roślinne ciało przemienia się w rodzaj nabrzmiewającego mięsa, jakim czujemy się i my, ludzie.

Owady i rośliny – to dwa bieguny archetypicznej przemiany. Biolodzy podkreślają, że wzajemny stosunek roślin i owadów ukształtował królestwo życia. Na dźwięk słowa „roślinożercy” przychodzą nam na myśl głównie zwierzęta kopytne. Jednak to chrząszcze, świerszcze i błonkoskrzydłe za sprawą swych niemal niewidocznych żuwaczek konsumują większość zieleni. Owady żywią się pyłkiem i nektarem, wysysają soki z żył liści, chrupią korzenie i pod postacią larw wgryzają się w owoce.

Tym samym są owady pośrednikami owego pierwszego daru światła na ziemi, który objawia się zrazu jako soczysta łodyga, miękkie liście, sprężyste drewno. Bez owadów nie byłoby kwiatów dzikiej marchwi, aksamitnie białych, fioletowawych, z purpurową plamką pośrodku jak oczkiem, które zatraca się w widoku nieba. Bez owadów nie byłoby słodkich wiśni, sałaty, rzepaku. Bez owadów nie rozprzestrzeniałyby się tak szybko trawa i chwasty, roznoszone w postaci nasion przez mrówki po ich norkach. Bez owadów nie byłoby zapyleń. Nie byłoby urodzaju.

Ekolog posłużyłby się tutaj ilustracją piramidy żywieniowej, z której wynika, że ciała wielkich i małych pełzaczków oraz stworzonek powietrznych to nic innego jak przeobrażona w nową formę energia głębszej warstwy organicznego życia. Są one agentami przeobrażeń i tym samym posłańcami daru. Tak jak każdy człowiek w swojej esencji ucieleśnia nieustanną przemianę, tak bez owadów nie może istnieć życie, również nasze.

Pewnego lata o świcie znalazłem w domu małego motyla na wewnętrznej stronie okna; miał rozpostarte skrzydełka, którymi jakby w rezygnacji przylgnął do szyby – cztery maleńkie plewki zwiędłego liścia. Wypuściłem go na zewnątrz, na powietrze, w nieokreśloną szarość letniego poranka. Owad odleciał chwiejnie, w geście niemego zdumienia, niby kawałek zeschłego liścia, a jednak młody jak poranek.

Owady to papier, na którym zapisana została księga życia. Owady to wykładnia życia na Ziemi. Bez ich obecności wszystko się rozłącza, rozpada na strzępy i znika. Za sprawą komarów, much, latających mszyc, moli, chrząszczy, sieciarek, pluskiew, rośliniarek i galasówek letnie powietrze zamienia się w wypełnioną mięsem przestrzeń. Nietoperze, jaskółki i jerzyki przelatują przez tę przestrzeń, żywią się jej mięsem i w ten sposób same zmieniają się w podobne mięso.

Sikorki i muchołówki karmią swoje młode gąsienicami, które przeciągają się wśród liści. Kowaliki i pełzacze wydziobują pospiesznie jaja i larwy spomiędzy rowków w korze. Dzięcioł zielony z psychodelicznym śmiechem przegrzebuje leśne poszycie w poszukiwaniu mrówek. Wróble i zięby, trzepocząc skrzydełkami, przynoszą soczyste mięso swoim pisklętom, które w dorosłości odżywiać się będą tylko ziarnem. Ryjówki szukają drutowców i pędraków. Lisy żywią się chrząszczami z rzędu biegaczowatych. Na wszystkie te sposoby życie daje w prezencie siebie – poprzez przeobrażenia. Łańcuch pokarmowy to przeobrażenie, a nie tylko tworzenie dojrzałego owada poprzez kolejne stadia: jaja, larwy, poczwarki. To sposób, w jaki ukryty skarb na nowo staje się widoczny.

Owady przekładają rośliny na mięso. Zresztą bezkręgowce w ogóle stanowią ucieleśnienie poglądu, zgodnie z którym jest rzeczywistość nieustanną transformacją, w absurdalnej różnorodności, jakby wciąż było im nie dość zmian, bez względu na koszta energii biologicznej. Niektóre pluskwy i szarańcze przeobrażają się poprzez pół tuzina rozmaitych stadiów larwalnych, w których młodsza jest niemal identyczna ze starszą, a jednak odrobinę inna – wykazuje koniuszki skrzydełek tam, gdzie wcześniej widniały tylko gładkie partie tylnej części tułowia, ma paski na brzuszku, choć wcześniej panowała tam dziewicza zieleń. Przemiana rośliny, która dla Goethego stała się tajemnym poetyckim wzorem świata, odnosi się nie tylko do zieleni, ale też do mięsa i krwi.

Owady potrafią przy tym też przeobrazić roślinę w ruchliwą istotę. Najpiękniej wygląda to w przypadku motyli: są one tym, czym byłyby kwiaty, gdyby tylko potrafiły fruwać. Motyl jest odwrotnością kwiatu. Jako byt jest tym, do czego kwiat wykazuje potencjał, za czym tęskni, kiedy się uwalnia. Z matematyczną precyzją motyle przeobrażają kwiat w coś więcej niż on sam, zarazem jednak w coś, co w całości w nim tkwi.

Dzieje się to podobnie jak w przypadku, gdy w krzywej wzrastającej prędkości zawiera się przyspieszenie jako jej nachylenie. Nachylenie krzywej prędkości – matematycznie to „pochodna” albo „dyferencjacja” – jest tym, co staje się z prędkością, kiedy pozwala się jej na przekształcenie się w czasie. Z kwiatu powstaje zatem motyl jako coś, co kwiatu odpowiada – lecz jedynie wówczas, gdy pozwala się kwiatu rozwinąć historię naturalną.

Znamienne, iż słowa „dyferencjacja” używają zarówno matematycy, jak i biolodzy. Świat organiczny „dyferencjuje” się w czasie. Nazywamy to historią plemienną. Historia plemienna jest metamorfozą sama w sobie: przeobrażenie tego samego w nieskończoną ilość form, spośród których jedną jesteśmy i my. Pierwszą pochodną kwiatu jest jego kołysanie się. Drugą dyferencjacją jest przyjemność, jaką sprawia nam jego wspaniałość.

Dziś o poranku znajduję jeszcze jedną rusałkę. Odkrywam nieżywego motyla na chodniku. Wewnętrzne skrzydełko spogląda na mnie swoim jedynym okiem. Widzę, że pod bielą kolorowej otoczki, która tworzy tęczę na skrzydełku, znajduje się jeszcze ślad niezwykle intensywnego błękitu; to błękit Perugina z Kaplicy Sykstyńskiej. Na tamtym malowidle Chrystus wręcza świętemu Piotrowi klucz do Królestwa Niebieskiego. Kilka zeschłych liści leży obok owada, który z Kaplicy Sykstyńskiej spogląda w stronę bladego nieba i niepostrzeżenie znika, kawałek zeschłego letniego liścia, owoc – przejrzały i opadły na ziemię.

Przełożyła Aleksandra Arndt

Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej

Instytut Goethego

Tekst powstał w ramach projektu „Nowe języki dla planety A” z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej i we współpracy z Goethe-Institut.
 
Der Text entstand im Rahmen des Projekts „Neue Sprachen für den Planeten A” mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit und in Zusammenarbeit mit dem Goethe-Institut.
 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).