Ich dom w mocy snu
„Skinamarink”

6 minut czytania

/ Film

Ich dom w mocy snu

Piotr Mirski

Historia lubi się powtarzać, także historia kina. „Skinamarink” to kolejny, po „Blair Witch Project” i „Paranormal Activity”, niskobudżetowy, zrobiony z niczego horror, który stał się kulturowym fenomenem

Jeszcze 2 minuty czytania

Coś jak paraliż senny. Jakbyś leżał nieruchomo pośród nocy, wpatrzony w cienie na suficie, z których wyrajają się kształty i sceny, wsłuchany w ciszę, w której dźwięczą odległe echa. 

Blurb w sam raz na wydanie Blu-ray „Skinamarink”: „Intensywny!”. Niezbyt wymyślny epitet, zgoda. W końcu mówimy o horrorze, a więc reprezentancie gatunku, który intensywność ma wpisaną w statut: mrożącego krew w żyłach, wywracającego żołądek na drugą stronę, przyprawiającego o zawał serca. Ale „Skinamarink” jest intensywniejszy niż standardowe produkcje z nurtu, to swoisty ekstrakt. Przypomina w tym względzie dylogię „Terrifier”, z tą różnicą, że tam dostajemy ekstrakt złego smaku, zaś tutaj – ekstrakt niepokoju.

„Skinamarink”, pełnometrażowy debiut Kyle’a Edwarda Balla, zawdzięcza tytuł starej dziecięcej piosence, wywodzącej się podobno z przełomu XIX i XX wieku. Słowo jest zarazem dźwięczne i złowrogie, jak klątwa rzucona na niesfornych smarkaczy przez wiedźmę z sąsiedztwa. Tytuł nie odnosi się bezpośrednio do ekranowej historii, ale rymuje się z jej nastrojem i tematyką. Jest to historia dwójki dzieci, brata i siostry, uwięzionych w domu, który opanowała mroczna siła. Dla Balla praca nad „Skinamarink” była powrotem do dzieciństwa – do domu rodzinnego, który posłużył mu za scenografię, i do typowych dla tego wieku lęków. Akcja rozgrywa się w 1995 roku, czasie, kiedy reżyser, wyglądający na fotografiach jak wokalista studenckiej grupy rockowej, był albo bardzo mały, albo jeszcze się nie urodził. Ziarnisty, niewyraźny obraz, stępiony i pokancerowany na etapie postprodukcji, zdaje się ewokować wcześniejszą epokę, obskurne, grindhouse’owe lata 70. Ta nieścisłość nadaje filmowi umowny i uniwersalny charakter. „Skinamarink” upozowany jest na obiekt z przeszłości – Balla, twojej, mojej, więcej niż jednego pokolenia.

Rodzeństwo w domu opanowanym przez mroczną siłę – to brzmi jak zaczyn trawestacji opowieści o Jasiu i Małgosi, którą mógłby napisać Guillermo del Toro, posiłkując się różnymi wersjami baśni i literaturą narratologiczno-antropologiczną. Tymczasem na poziomie fabuły nie dostajemy wiele więcej. Albo nawet jeszcze mniej. Nie ma prologu, w którym zobaczylibyśmy codzienne życie rodziny X, być może tak sielskie, że aż proszące się o zdeptanie, nie poznajemy charakterystyk bohaterów i ich wzajemnych relacji, zawierających zalążki późniejszych postaw, zachowań, ewentualnych konfliktów. Właściwa akcja rozpoczyna się bezzwłocznie: jest noc, dzieje się zło. W domu znikają drzwi i okna, znika też muszla klozetowa, co czyni sytuację kompletnie niewesołą. Rodzice gdzieś się zapodziali, później okaże się, że są na miejscu, ale nie są już sobą. Dzieci, próbujące ogrzać się w blasku telewizora, są nękane przez istotę, która mówi do nich głosem zaspanego Dartha Vadera. Tyle streszczenia – a to i tak głównie domysły, rekonstrukcja zdarzeń, których większość rozgrywa się poza kadrem lub na jego granicy.

 „Skinamarink”, reż. Kyle Edward Ball „Skinamarink”, reż. Kyle Edward Ball. USA 2022, w kinach od lutego 2023Ten już dość nieznośny tag: artystyczny horror. Podpada pod niego i „Skinamarink”, ale odróżnia się przy tym od filmów w rodzaju „Reliktu” czy „Saint Maud”, uszlachetnianych przez snobistyczny gest dopisania do nich drugiego dna, drugiej opowieści o chorobie, traumie lub czymś równie ważkim. „Skinamarink” oferuje prostolinijną, niepodrasowaną intelektualnie grozę, lecz zarazem jest w warstwie formalnej dziełem oryginalnym i wyrafinowanym, o wręcz awangardowym rodowodzie. Całość składa się z długich, statycznych ujęć, skoncentrowanych głównie na powierzchniach i przedmiotach; ludzie rzadko znajdują się w ich centrum, częściej widzimy jedynie fragmenty ciał. Kadry są minimalistycznie zakomponowane, wypełniają je konfiguracje światła i ciemności, nieraz sama ciemność, namacalna, taktylna, jak w eksperymentalnej twórczości Philippe’a Grandrieux. W takim sposobie obrazowania dobitnie zaznacza się arbitralność reżyserskich wyborów; jesteśmy zdominowani i zdezorientowani, podobnie jak bohaterowie. Dyskomfort potęguje tylko na pozór naturalistyczna ścieżka dźwiękowa. Nocne odgłosy i kreskówkowe melodie zlewają się w widmowy ambient rodem z albumów The Caretaker, który raz po raz zakłócają niespodziewane hałasy, serwowane z wykalkulowaną złośliwością.

Patronite

Historia lubi się powtarzać, także historia kina. „Skinamarink” to kolejny, po „Blair Witch Project” i „Paranormal Activity”, niskobudżetowy, zrobiony z niczego horror, który stał się kulturowym fenomenem. Z tych sukcesów można wysnuć starą mądrość, że aby skutecznie straszyć, nie trzeba wydawać fortuny na gotyckie dekoracje, kilogramy podrobów i duchy z maszyny. Można też zobaczyć w nich potwierdzenie pewnej filozofii horroru, wedle której potencjał grozy kryje się w zwyczajnej rzeczywistości: w domach, lasach, nocnych mrokach; czekając na dostrzeżenie przez artystów o odpowiednim rodzaju neurozy. A może całe zjawisko mówi i coś o samej rzeczywistości. Przypomina się zdanie z „Nocnika” Andrzeja Żuławskiego: „Jedynym kinem słusznym, przenikliwym, poetyckim jest horror”.