W bardzo wczesnych latach 90. jako kilkulatka obejrzałam ze starszym kuzynostwem na przywiezionym z Niemiec magnetowidzie film animowany z kasety VHS. Choć zrobił na mnie ogromne wrażenie, z samego seansu zostały mi tylko okruszki wspomnień: nadzy niebiescy ludzie zamknięci w jajku, maszerujące rytmicznie wojsko w czarnych zbrojach, mieszanina dziecięcej grozy i ekscytacji. Przez lata co jakiś czas udawałam się na łowy: wpisywałam do internetu słowa klucze w różnych językach, przeglądałam opisy, stopklatki i fragmenty na YouTubie w poszukiwaniu „dziwnego ejtisowego anime” z wakacji u cioci. Trafiłam w ten sposób na liczne filmy, dziwaczne, absurdalne, kiczowate i po prostu złe, ale wciąż nie mogłam znaleźć tego właściwego. Taki urok VHS-owych najtisów.
Seks, stocznia i kasety wideo
W zeszłą niedzielę nocnym pokazem filmu „Emmanuelle” zakończyła się czwarta edycja festiwalu kina gatunkowego Octopus Film Fest, którego macki z roku na rok sięgają coraz głębiej w tkankę miejską Gdańska. W tym roku festiwal wypełzł z terenu stoczni do oddalonego o 20 minut Multikina, gdzie odbywały się pokazy filmów z konkursu głównego – decyzja praktyczna, przede wszystkim z troski o jakość obrazu i dźwięku.
Niewątpliwą siłą Octopusa były jak co roku pokazy specjalne: kino kultowe i filmy najgorsze, powroty do gatunkowej klasyki i niskobudżetowe potworki wygrzebane ze starej szafy z VHS-ami. Te konsekwentnie odbywały się w stoczni i jej bliższych i dalszych okolicach, zwykle w klubach B90 i Drizzly Grizzly, często także w specjalnie zaaranżowanych na potrzeby festiwalu przestrzeniach poza zrewitalizowaną ulicą Elektryków. Pokaz filmu „Moon” – błyskotliwego debiutu reżyserskiego Duncana Jonesa ze świetnym Samem Rockwellem w kilku rolach głównych – odbył się w rozstawionym w Doku Cesarskim namiocie sferycznym przypominającym kosmiczną scenografię „Marsjanina” Ridleya Scotta. Kultowy „Pi” Darrena Aronofskiego wyświetlany był w otoczeniu efektownej instalacji świetlnej Sylwestra Łuczaka, która wyprowadzała charakterystyczną wizualność filmu z ekranu wprost w przestrzeń hali Plenum. Mniej wizualnie i tematycznie osadzony w przestrzeni był pokaz nostalgicznego postapo „Turbo Kid” François Simarda, Anouk Whissell i Yoanna-Karla Whissella: krótki nocny spacer przez teren Stoczni Cesarskiej miał swój postindustrialny urok, ale nie korespondował tak bardzo z estetyką filmu. Choć osadzona mocno i świadomie w estetyce kina lat 80. kanadyjsko-nowozelandzka koprodukcja, określona trafnie mianem „«Mad Maxa» na BMX-ach”, była sama w sobie wystarczającą atrakcją.
Zwieńczeniem serii pokazów w miejscach nieoczywistych miał być tradycyjny niedzielny Seans Ukryty, którego widzowie zbierają się w wyznaczonym punkcie, nie wiedząc, gdzie i na jaki film zostaną porwani przez festiwalowy autobus (dotychczas były to „Top Gun” w hangarze aeroklubu i „Coś” na terenie portu przeładunkowego). Pomysł genialny w swej prostocie, rewelacyjnie wpisujący się w gatunkową tematykę festiwalu i cieszący się ogromnym zainteresowaniem uczestników; posiadacze biletów przez cały festiwalowy tydzień bawią się w spekulacje: „Szklana pułapka” w wieżowcu czy „Park Jurajski” w zoo? „Szczęki” na statku, „Piątek trzynastego” nad jeziorem, a może „Twierdza” na terenie Wisłoujścia? Niestety już po raz drugi skończyło się na fantazjach i spekulacjach: w zeszłym roku Seans Ukryty nie odbył się ze względu na obostrzenia koronawirusowe, a w tym nie dopisała pogoda. Ulewa uniemożliwiła zrealizowanie plenerowego pokazu zgodnie z planem (organizatorzy milczą, ale z facebookowych plotek wynika, że widzowie mieli trafić do specjalnie zaaranżowanej przestrzeni w lesie nad rzeką), rozczarowani i przemoczeni festiwalowicze mogli obejrzeć oniryczny kanadyjski horror/thriller psychologiczny „Niech się stanie” Anthony’ego Scotta Burnsa na leżakach w klubie B90.
(vivi)Sekcje
Pokazom specjalnym jak co roku towarzyszyły cykle tematyczne. Bardzo interesująco wypadła sekcja Ozploitation: eklektyczny zestaw niskobudżetowych australijskich produkcji gatunkowych z lat 70. i 80., spięty jak klamrą filmem dokumentalnym przybliżającym konteksty i historię nurtu. Świetnie trzymał balans między spójnością a różnorodnością, ale też między śmiesznością hollywoodzkich aspiracji kina antypodów a rzetelną prezentacją interesującego wycinka tej mało znanej w Polsce kinematografii. Po raz trzeci własną selekcję filmów najgorszych zaprezentował Michał Oleszczyk w cyklu Malinobranie: kiczowate kino złego smaku ma swoich wiernych fanów, kuratorskie wprowadzenia wzmacniają autorski charakter projektu, a świetnej zabawie sprzyjają zrelaksowane okoliczności octopusowych pokazów – z piwkiem i na leżaczkach. Oleszczyk był także pomysłodawcą retrospektywy filmów Marka Piestraka: znalazła się w niej nie tylko „Klątwa doliny węży” czy „Wilczyca”, ale też nieco zapomniany „Test pilota Pirxa”, który pokazał inne oblicze kultowego reżysera. Mniej oczywista wydaje się decyzja o poświęceniu festiwalowej sekcji telewizyjnemu „997” – dziwny moment na przywracanie pamięci o programie na temat policji, sama między festiwalowymi pokazami śledziłam z niepokojem doniesienia z protestów w Lubinie. Jednak najtisowa nostalgia zrobiła swoje: zwieńczony spotkaniem z pomysłodawcą programu Michałem Fajbusiewiczem cykl cieszył się dużym powodzeniem.
„Xtro”, reż. Harry Bromley Davenport
„Nostalgia” to zresztą słowo, które na festiwalowych pokazach odmienia się przez wszystkie formy i przypadki: Octopus od lat sięga do wyzyskanej już komercyjnie zachodniej nostalgii z klucza ejtisowych remake’ów czy serialu „Stranger Things” (choć jest na festiwalu miejsce i na amerykańskie gatunkowe blockbustery sprzed lat), ale przede wszystkim specjalizuje się w kultywowaniu jej lokalnej odmiany, odzyskiwaniu i dowartościowywaniu rodzimych twórców, przywracaniu rzeczy kiedyś wstydliwych. Należy do nich także tradycja pokazów z lektorami na żywo: zabawne, improwizowane „goblińskie tłumaczenia” realizowane są przez osoby związane z ekipą VHS Hell, ale też ikoniczne głosy gości specjalnych festiwalu. Podczas poprzednich edycji stocznię odwiedzili Krystyna Czubówna, Tomasz Knapik i Piotr Cyrwus – w tym roku do tej nostalgicznej listy dołączyła Katarzyna Figura, która użyczyła swojego zmysłowego głosu ścieżce dialogowej „Nagiego instynktu”. Improwizowanie zabawnych dialogów przed żywą widownią to niełatwa rola, czemu dawał wyraz komentujący kultowy science fiction „Xtro” Piotr Czeszewski. „Ja wiem, chcecie, żeby były żarty, publiczność ma się śmiać” – mówi w pewnym momencie ustami ekranowej Rachel (Bernice Stegers) – „Myślicie, że to takie proste? Wiem, ile zapłaciliście Figurze!”. Eksplozje śmiechu potwierdzają: widownia docenia ciężką lektorską pracę.
Nieco mniej spójnie na tle innych sekcji tematycznych wypadła selekcja do poświęconego mordercom cyklu Modus Operandi, któremu przyświecał bardzo ambitny zamysł pokazania filmów prezentujących bohaterów zabójców w sposób pozbawiony powszechnej we współczesnej popkulturze glamoryzacji – zadanie znacznie trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Koncepcyjny rdzeń sekcji stanowiły trzy trudne w odbiorze, rzadko oglądane tytuły: „Noc myśliwego” Charlesa Laughtona, „Człowiek pogryzł psa” Benoîta Poelvoorde’a, Rémy’ego Belvaux, André Bonzela i „Strach” Geralda Karla. Wszystkie te filmy przedstawiają przemoc i jej sprawców w sposób absolutnie odrzucający, kompletnie pozbawiony upiększeń, a przez to kierują ostrze krytyki nie tylko w stronę filmowych zabójców, ale też ku szukającym ekscytacji widzom. Szczególnie trudnym, oskarżycielskim wobec widowni seansem jest „Człowiek pogryzł psa”, którego paradokumentalna formuła i elementy komediowe sytuują bierną publiczność w roli współsprawców ekranowej przemocy. Te trafnie dobrane, wchodzące w interesujący dialog filmy z trzech różnych krajów uzupełnione zostały pasującą do ducha festiwalu, ale chybioną w zestawieniu z pozostałymi tytułami cyklu, „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”. Trzeba przyznać, że produkcja Tobe’a Hoopera także narusza nawyki horrorowych widzów (sama wciąż nie mogę dać się przekonać, by „Teksańską masakrę...” określać mianem filmu) oraz konfrontuje ich z obrazami brutalnymi i pozbawionymi racjonalizacji. Jednak ponieważ od lat funkcjonuje w innych obiegach – podczas halloweenowych pokazów i nocnych powtórek – działa raczej jako krwawe (choć chwilami trudne) widowisko, rozrywkowy spektakl ekscesywnej przemocy niż film krytyczny wobec popkulturowej nią fascynacji. Myślę, że selekcję do tego trudnego cyklu trafniej domknąłby mniej opatrzony film, najlepiej z jeszcze innej narodowej kinematografii: drastyczny niemiecki „Schramm”, porażający nihilizmem australijski „Snowtown”, ewentualnie surowy „Henry – portret seryjnego zabójcy z USA.
„Noc myśliwego”, reż. Charles Laughton
Moim osobistym festiwalowym hitem – ze zrozumiałych przyczyn niepotwierdzonym frekwencją na kinowej sali – był trzygodzinny kanadyjski dokument „Gęstwa mroczna, dni zaklęte. Historia folk horroru” Kier-La Janisse. Szalenie ambitny, informacyjny i rzetelny, z szerokim wachlarzem starannie dobranych gości: od reżyserek i reżyserów kina grozy, poprzez filmoznawców, redaktorki czasopism o kinie i badaczy folkloru, po właścicielki sklepów okultystycznych i (nie)zwykłych pasjonatów gatunku. Wycieczkę po historii folk horroru rozpoczynamy w Wielkiej Brytanii lat 70. od założycielskiej „nieświętej trójcy” gatunku, złożonej z „Pogromcy czarownic” Michaela Reevesa, „Krwi na szponach szatana” Piersa Haggarda i „Kultu” Robina Hardy’ego – ostatni z nich (szkoda, że nie wszystkie!) zobaczyć można było w ramach festiwalu. Stamtąd twórcy filmu dają krok wstecz, mapując literackie i kulturowe konteksty, z których wyrósł wyspiarski folk horror, w tym silną obecność motywów gatunku w brytyjskiej telewizji, o której z ogromną wnikliwością pisał Mark Fisher. Przez nieco bardziej powierzchowny, ale nie mniej interesujący rozdział poświęcony czarownicom docieramy na kontynent amerykański: twórcy całkiem sprawnie kreślą przekonujący szkic bogatego historycznego kontekstu, na którym ufundowane są różnice między filmowym folklorem amerykańskim a brytyjskim. To w naturalny sposób prowadzi do kolejnego, tym razem kompletnie karkołomnego zadania, jakim jest wyjście poza kontekst anglosaski: gatunkowe zmapowanie całego globu oczywiście nie jest możliwe, mimo to dostajemy bogaty i różnorodny, choć z oczywistych przyczyn arbitralny, przegląd kina z niemal wszystkich szerokości geograficznych (w tym obszerną, ważną scenę z „Demona” Marcina Wrony i krótszy fragment „Wilczycy”). Choć ambicje projektu Janisse przekraczają jego możliwości, a wieńczące film wnioski dotyczące utrzymującej się popularności gatunku nie należą do najbardziej odkrywczych, cały dokument poprowadzony jest tak sprawnie i zamaszyście, że spokojnie mogłabym go oglądać przez kolejne trzy godziny – może z przerwą na siku.
Filmy z dupy
Na tle pomysłowych pokazów specjalnych trochę słabiej wypadła selekcja konkursowa, zbierająca najnowsze produkcje gatunkowe: od niepoprawnych czarnych komedii, przez nostalgiczne wycieczki i postmodernistyczne dekonstrukcje, po nowe kino grozy. Wybrany na film otwarcia „Gorejący świat” Carlson Young – z przerysowaną rolą kultowego Udo Kiera – miał problem z utrzymaniem dobrych proporcji między interesującą wizualnością z pogranicza baśni i koszmaru a przewidywalną ścieżką narracyjną i nachalnością psychologicznych metafor. Horror komediowy „Spree” Eugene’a Kotlyarenko próbował bazować na charyzmie znanego ze „Stranger Things” Joego Keery’ego – ta jednak okazała się niewystarczająca, by udźwignąć osuwającą się w powierzchowne moralizatorstwo narrację przestrzegającą przed zagrożeniami mediów społecznościowych i dążeniem do sławy za wszelką cenę. „Komar” Filipa Jana Rymszy radził sobie nawet nieźle w polu body horroru, ale nie był w stanie przekonująco zbudować politycznej metafory zapowiedzianej w fabularnej ramie finansowego kryzysu roku 2007. W kluczu entomologicznym znacznie lepiej wypadł „Mandibles” Quentina Dupieux: weteran dziwnego kina i mistrz komediowego pokerface’u (znany skądinąd jako muzyk i DJ Mr. Oizo) po raz kolejny pokazał, że czasem najprostsze, najbardziej absurdalne pomysły – w tym przypadku plan oswojenia i wytresowania muchy wielkości psa – sprawdzają się najlepiej. Choć Dupieux wchodzi na wyżyny swojego talentu, kiedy bierze na warsztat „kino o kinie” – jak w rewelacyjnej, błyskotliwej „Oponie” czy przewrotnym „Deerskin” – zawsze warto śledzić także jego mniej autotematyczne produkcje. Okazja do tego pojawia się podczas Nowych Horyzontów, ale podejrzewam, że film ma szansę trafić do szerszej dystrybucji kinowej.
Absurdalny humor Mandibles przypadł do gustu także festiwalowej widowni – w plebiscycie publiczności film Dupieux zdobył trzecie miejsce. Uznanie widzów zyskał również kanadyjski „Psycho Goreman” Stevena Kostanskiego: wprawnie i z humorem żonglujący konwencjami s.f., fantasy, filmu familijnego i horroru gore, stanowiący zarazem nostalgiczny list miłosny do gatunkowego kina praktycznych efektów specjalnych z przełomu lat 80. i 90. Jednak niekwestionowanym zwycięzcą plebiscytu okazał się horror komediowy „Ale miazga!” Alistera Griersona – świetna produkcyjnie, osadzona mocno w czytelnych horrorowych nawiązaniach i z ogromnym wyczuciem balansująca między momentami napięcia, eksplozjami przemocy i czarnym humorem uczta dla fanów gatunku. Znamienne, że na podium znalazły się trzy produkcje komediowe: stylistycznie różnorodne, ale mocno samoświadome, osadzone w gatunkowej historii, ale pewne własnych pomysłów i estetyk – werdykt ten jest najlepszą wizytówką tegorocznej edycji festiwalu, a może wręcz Octopusa w ogóle. Kino gatunkowe jest szczególnym obszarem filmowej produkcji, łatwym i trudnym zarazem; posiada jasny zestaw reguł i jest stosunkowo otwarte na pełnych pasji debiutantów bez budżetu, ale jest też pełne pułapek: od schematycznych rozwiązań i niedopracowanych pomysłów odpowiednich raczej na krótki metraż, poprzez przerost formy nad treścią, przegadanie i zagmatwanie fabuł, po ryzyko moralizatorstwa lub patosu prowadzącego do śmieszności. Sposobem na wyminięcie części mielizn – w tym ostatniej, najgroźniejszej – jest uderzenie prewencyjne: nie narazimy się na krytykę czy śmieszność, jeśli już na wstępie sami weźmiemy własny projekt w ironiczny (lub nostalgiczny) nawias. Nie chcę być popsujzabawą: jako horrorową weterankę naprawdę mało rzeczy cieszy mnie w kinie tak bardzo jak starannie przeprowadzona gatunkowa dekonstrukcja, przemyślane aktorskie cameo, błyskotliwe nawiązanie, dyskretne puszczenie oka: „pozdro dla kumatych”. Jednak w prezentowanym na Octopusie nowym kinie gatunkowym trochę zabrakło mi tytułów, które wykraczałyby poza frajdę nawiązań, formalną zabawę i nostalgiczne wycieczki.
Kino grozy interesuje mnie najbardziej wówczas, kiedy coś narusza lub przekracza: kiedy gest ekranowej przemocy staje się atakiem na status quo gatunkowej czy społecznej struktury lub choćby na przyzwyczajenia widza, kiedy upraszczające schematy stają się przestrzenią nieschematycznego myślenia, kiedy obecność rozpoznawalnej fabularnej ramy jest pretekstem do zmapowania tego, co się w niej zwykle nie mieści. Nie znalazłam w konkursie głównym filmu, który miałby tego rodzaju ambicje – a przecież nie jest tak, że tego rodzaju kino nie powstaje. Z jakiegoś powodu nie trafiło jednak na festiwal.
„Tam, gdzie słońce nie dochodzi”, reż. Tyler Cornack
Paradoksalnie największy transgresywny potencjał – choć w radykalnie odmiennym rozumieniu – miał pokazywany poza konkursem kontrowersyjny „Tam, gdzie słońce nie dochodzi” Tylera Cornacka, przedstawiający w poważnej konwencji quasi-noir niedorzeczną historię mężczyzny, który więzi ludzi w swojej... dupie. Osobiście szanuję nieoczywiste ambicje tego modelu kina niezręczności, ale zdecydowanie nie jest to seans dla każdego; nawet wśród widzów, którzy zdecydowali się wybrać na nocny pokaz, eksplozje pełnego zażenowania śmiechu przeplatały się z (czasem podszytymi zachwytem) odgłosami zniesmaczenia. Dla porządku: film Cornacka także nie jest polityczny czy krytyczny – po prostu pozwala sobie na eksplorację niesmacznego i szokującego pomysłu w całkowicie poważnej gatunkowej konwencji. Pokazuje jednak zarazem, że kino niepoprawne i obrazoburcze nie musi odbywać się kosztem, powiedzmy, marginalizowanej mniejszościowej grupy, a tworzenie kina szokującego nie musi kończyć się cancellingiem i wilczym biletem. (Czy nie jest zresztą tak, że na „terror politycznej poprawności” najgłośniej skarżą się twórcy, którym brakuje pomysłu lub pewności siebie, żeby zrobić film naprawdę oryginalny i transgresywny?) Sama chyba nie odważę się powiedzieć jednoznacznie „polecam”, ale dla tych, którzy mają dość mocny żołądek i odpowiednio abstrakcyjne (lub niedojrzałe) poczucie humoru, będzie to z pewnością niezapomniany seans.
Kiedyś to była nostalgia…
Octopus Film Festival. 3–8 sierpnia 2021Mniej więcej w połowie festiwalu trafiłam trochę przypadkiem do Gdyni, na ulicę, przy której mieściła się wypożyczalnia wideo/DVD, do której jako nastolatka wpadałam regularnie przed weekendem po „dwa filmy z fajnymi zabójcami”, ale też po „Lśnienie”, „Chłopców z ferajny”, „Nieustające wakacje”, czy nawet – dziwny pomysł – „Barry’ego Lyndona”. Do dziś od czasu do czasu znajduję w szufladzie zalaminowaną błękitną kartę klienta. Chciałoby się napisać, że obecnie znajduje się tam salon sprzedaży okien czy coś równie dystopijnego, ale nie... Video Wojtek istnieje, przerzuciło się z wypożyczania filmów na ich sprzedaż. Jakiś rok temu znalazłam też wreszcie moje „dziwne ejtisowe anime”, które okazało się francuskim animowanym filmem fantasy „Gandahar”: można na niego trafić na polskiej Wikipedii, można obejrzeć go w całości na YouTubie. Rzeczywistość ma nasze zmitologizowane narracje o tym, że „kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów...”, tam, gdzie słońce nie dociera.
Nostalgia to dziwne zwierzę, niby oswojone, ale rozbrykane i kapryśne. Nie przestaje mnie zadziwiać nieprzewidywalność jej afektywnych zestrojeń, ale też to, jak łatwo się z nią rozminąć mimo pokoleniowej zbieżności punktów odniesienia. Trzy lata młodszy kolega nie widział na oczy Pegasusa, dwa lata starsza koleżanka nie rozpoznaje cytatów z kultowych kreskówek czy reklam, mój talerz telewizji satelitarnej skierowany był o kilka stopni bardziej na zachód niż na południe (albo odwrotnie) – i już jako dzieci oglądaliśmy zupełnie inne telewizje, nasze wyobraźnie zaludniały inne postaci i historie. „Powrót do krainy Oz” czy „Labirynt”? „Alicja po drugiej stronie lustra” czy „Tajemniczy przybysz”?
Nostalgia to dziwne zwierzę – i może jest to nawet ośmiornica. Każda z jej ośmiu macek ma swój własny mózg, każda ciągnie w nieco inną stronę; ale przecież spójność nie jest cechą tego typu kina: są w nim pęknięcia i nieścisłości, aktorstwo utyka, ton emocjonalny się załamuje, konwencja zmienia się w połowie filmu, absurdalne żarty trafiają w poczucie humoru widzów – lub nie. Ważne, że jest inteligentna i ciekawa świata. Organizatorzy festiwalu dobrze się nią opiekują, fani dopisują, więc z roku na rok rośnie coraz większa i coraz bardziej widać, że przestaje się mieścić w stoczni – wkrótce będzie trzeba pomyśleć, co z nią dalej zrobić. Jak rozbudowywać i uatrakcyjniać jej akwarium? Jaka dieta posłuży jej najlepiej?