Tropiciel nowoczesności
Walentin Sierow, „Porwanie Europy”

12 minut czytania

/ Literatura

Tropiciel nowoczesności

Kasper Bajon

Nowoczesność była prawdziwie najważniejszym tematem Roberta Calasso. I w tym sensie, przy całej swojej oryginalności, był kontynuatorem ścieżki Waltera Benjamina oraz Karla Krausa

Jeszcze 3 minuty czytania

1.

O tym, że Roberto Calasso umarł, dowiedziałem się z „El Pais”. W polskich gazetach nie natrafiłem na żadną wzmiankę. Jego śmierć w zasadzie została nad Wisłą przemilczana, co jakoś specjalnie mnie nie dziwi, bo pokazuje, jaką istotnie miał pozycję w Polsce – żadną. Co jakiś czas co prawda ukazywały się jego kolejne książki (głównie, ale nie tylko, w Czułym Barbarzyńcy, wcześniej Świecie Literackim), ale bez większego rozgłosu. Oczywiście w prasie literackiej i na kilku blogach pisano o nich, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że nie za bardzo wiedziano, co z takim Calasso zrobić. Piewca starych mistrzów, piszący to o świecie archaicznym, a to o Francji czasów Baudelaire’a, ewidentnie nie pasował do współczesnej gazetowej wizji literatury. Czytelnicy zarzucali mu pięknoduchostwo i erudycję. Przy czym trzeba zaznaczyć, że Calasso, być może najwybitniejszy włoski wydawca po drugiej wojnie światowej, dyrektor Adelphi, sam był otwarty na niemal wszystkie nurty we współczesnej literaturze. Kochał ją dla niej samej, widząc w pisaniu najwyższy przejaw ludzkiego ducha.

Moja przygoda z pisarstwem Calasso zaczęła się wiele lat temu od książki „Literatura i bogowie”. Chciałbym napisać sztampowo, że pochłonąłem ją w jeden wieczór z wypiekami na twarzy, niecierpliwie czekając na zaskakujący finał – nie nudząc się ani przez chwilę; ale przez ten zbiór wygłoszonych w Oksfordzie wykładów przedzierałem się raczej powoli, mozolnie, choć to chyba najbardziej przystępna z książek włoskiego autora. Pamiętam, że uderzyła mnie szlachetna dezynwoltura, z jaką autor odchodził od wszelkich prądów krytycznych, stronił od modnego umieszczania dzieł w kontekście społecznym i kreślił swoją, zupełnie niczemu niepodobną wizję literatury, rozumianej jako próbę zgłębienia pradawnego – boskiego – uniwersum; jako sięganie do tego, co w nas najbardziej pierwotne, ale i elementarne – do epoki sprzed istnienia czasu, gdy pomiędzy ludźmi żyli jeszcze kapryśni bogowie. Wykład poświęcony „Lolicie” Vladimira Nabokovaktóry jest moim zdaniem twórczym rozwinięciem dociekań Aby’ego Warburga dotyczących toposu nimfy, powinien być wtłaczany do głów tym wszystkim, którzy czytają zbyt dosłownie i w zasadzie zestawiają rosyjskiego pisarza z Harveyem Weinsteinem, a Humberta Humberta, istotnie ofiarę archaicznego świata, nazywają drapieżcą. Zdaniem Calasso „Lolita” nie jest powieścią o pedofilu ani nawet o nieokiełznanym pożądaniu, nie jest też powieścią o dorosłym facecie, który porwał czupurną pasierbicę i woził ją po motelach. W rzeczy samej utwór Nabokova jest manifestacją tragicznego spotkania człowieka z istotą boską (w rozumieniu starożytnym). Pokazuje zderzenie dwóch płaszczyzn, dwóch światów, które przed wiekami koegzystowały ze sobą w harmonii, by na skutek ludzkich działań rozejść się na zawsze. W zamierzchłych czasach spotkania z bogami bywały niebezpieczne (vide Akteon), jednak olimpijczycy wielce cenili sobie towarzystwo ludzi. Współcześnie zetknięcie się z przybywającą z czasów przedhistorycznych boską istotą jest znacznie bardziej gwałtowne i niechybnie prowadzi do klęski człowieka. Romansu Humberta Humberta z nimfetką nie należy zatem zestawiać z rewelacjami o Woodym Allenie czy wybrykami Polańskiego – pochodzi on bowiem z zupełnie innego porządku. Podobny jest raczej do miłości Afrodyty i Adonisa, Odyseusza i Kalipso. Oriona i Eos. Kiedy dochodzi do epifanii, prawo naszego świata przestaje obowiązywać – zostaje zawieszone. W jego miejsce pojawia się prawo pierwotne, sprzed epoki pisma, potocznie zwane prawem niepisanym. Wtenczas zjawia się Lolita, twierdzi Calasso, a rodzeństwo Ulrich i Agata (z „Człowieka bez właściwości” Roberta Musila) może kochać się ze sobą, nie popełniając kazirodztwa; wtenczas, podobnie jak Achilles z Heleną, mogą zamieszkać na odległej wyspie i stworzyć Tysiącletnie Królestwo.

2.

O relacjach łączących ludzi i bogów są „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią”, chyba najwybitniejsze i najbardziej śmiałe dzieło Roberta Calasso. W przedmowie do niej Josif Brodski stwierdził, że tylko napisanie takiej książki może dać więcej szczęścia niż jej przeczytanie. Dla mnie jest to pozycja fundamentalna. Zawsze mam ją, jak to się mówi, na podorędziu. Wracam do niej non stop. Mój egzemplarz jest tak pokreślony, wymięty, że niemal nieczytelny.

Roberto Calasso, fot. Erling Mandelmann, photo©ErlingMandelmann.ch, CC BY-SA 3.0Roberto Calasso
fot. Erling Mandelmann, CC BY-SA 3.0
Opowieść – bo w gruncie rzeczy jest to opowieść, a nie żaden esej – zaczyna się od uprowadzenia Europy, a kończy na tytułowych zaślubinach, podczas których ludzie po raz ostatni ucztowali z bogami. Miarą wielkości tej książki jest wielość możliwych odczytań. Pozornie są „Zaślubiny...” kolejną próbą uchwycenia fenomenu starożytnych mitów, mierzeniem się z tym, co jakoś jest dostępne (w tekstach, reliefach, na freskach), choć jednocześnie przepadłe. Na głębszym poziomie książka Calasso opowiada o narodzinach współczesnego świata. Tyryjska królewna, na której poszukiwania wyruszy jej brat Kadmos, jest personifikacją tych wszystkich kobiet, które przez wieki były pochwytywane na bliskowschodnich brzegach i wywożone do Europy przez pochodzących z Grecji i Włoch najemników, żeglarzy, piratów. Był to zresztą proceder rozpowszechniony po obu stronach Morza Śródziemnego. Los uprowadzanych do Azji i Afryki Greczynek ukryty jest w postaciach kapłanki Io oraz pięknej Heleny. Jednocześnie Europa i wspomniana Io nieodłącznie związane są z bydłem. Pierwszą uprowadza Zeus pod postacią byka. Druga zostaje przemieniona w jałówkę i gnana przez kąsającego ją gza, przemierza Grecję, przekracza Bosfor (od Βόσπορος, bosporos – przejście, przeprawa dla bydła), w końcu dociera na Kaukaz. W ich historiach zaklęte są opowieści o handlu i wędrówkach bydła; o wymianie zwierząt i kobiet, łączącej kontynenty. Pismo, które odpowiadało za przewrót umysłowy epoki brązu, zrewolucjonizowało strukturę społeczną na Peloponezie, a potem pozwoliło zrodzić się pierwszej demokracji, przybyło do Grecji z Azji, konkretnie Fenicji, i u swoich źródeł było narzędziem służącym handlowi. Być może jego początków należy upatrywać w znakowaniu bydła. Nieprzypadkowo zatem właśnie pochodzący z Tyru Kadmos, brat Europy (czyżby handlarz lub poganiacz bydła?), uchodzi za tego, który zaszczepił je w Grecji. Na morskim szlaku punktem przerzutowym, miejscem styku światów, gdzie dokonywano transakcji, gdzie dochodziło do wymiany, była Kreta. Stąd pochodzi też najstarsze pismo w Europie. Na Krecie Pazyfae, żona Minosa, synowa Europy, oddaje się bykowi. Tak spłodzony zostaje Minotaur – pół byk, pół człowiek, symbol przenikania się świata zwierząt i ludzi. Bestię zabije Tezeusz. Jego wędrówkę po labiryncie i końcową walkę odtwarza wciąż popularna na południu corrida. Skok matadora, zaraz przed wbiciem w kark zwierzęcia banderilli, przywodzi na myśl taniec żurawia. Taniec, któremu miał się oddać Tezeusz chwilę po ukatrupieniu Minotaura.

Zachowując formułę mitu, który nigdy nie jest jednoznaczny, dopowiedziany i raz na zawsze skodyfikowany (co różni go od spisanej i uporządkowanej mitologii); który przejawia się w geście, a nie w tekście i niesie w sobie wiele, pozornie wykluczających się, a jednak dopełniających, wariantów – Calasso mówi o tym, co później wybrzmi bardziej dosłownie w jego eseju „Turyści i terroryści” („Nienazwana teraźniejszość”, Gdańsk 2019): o skomplikowanym powiązaniu Europy i Azji. Calasso w „Zaślubinach...” zdaje się mówić, że podział na wschód i zachód jest bałamutny. Mity, które nieprzerwanie odtwarzają te same pradawne szlaki wędrówek ludzi i zwierząt, unieważniają go. Jednocześnie precyzyjnie wskazuje na moment, w którym świat nasz, widzialny, nam znany, stał się tym, czym jest – na wesele Kadmosa i Harmonii. Wtedy pan młody wręczył bogini wykonany przez Hefajstosa naszyjnik, który przyniósł nieszczęście Tebom. Przyniósł nieszczęście światu.

3.

Calasso interesowała rzeczywistość zatartych granic, świat prawa niepisanego, w którym zasadą jest metamorfoza. Stąd też brała się jego fascynacja pisarstwem Franza Kafki, której dał wyraz w „K.”. Kafka nie jest wieszczem totalitaryzmów czy dyktatury biurokracji. Bo jego twórczość nie jest progresywna, skierowana w przyszłość, ale regresywna – skupiona na dotarciu do źródła. Wciąż wałkowane przez media, przemielone przez codzienność powiedzonka „jak z Kafki”, „po kafkowsku”, „kafkowska sytuacja” czy „Kafka by się nie powstydził”, które nagminnie używane są do opisu bezwyjściowych sytuacji w urzędach czy w chwilach zderzenia z bezduszną władzą, są tak naprawdę sporą nadinterpretacją. Kafka nie jest powierzchowny. Wbrew obiegowym opiniom nie opisuje zatem rozrostu aparatu państwowego, a co za tym idzie, tyranii urzędników. On sięga dużo głębiej – do świata sprzed istnienia państw, świata archaicznego. Gregor Samsa nie staje się robakiem (niech inni rozstrzygają, czy mamy do czynienia z karaluchem czy żukiem gnojowym) symbolicznie czy metaforycznie: na skutek dojmującej codzienności, problemów rodzinnych, przeczucia nazizmu – ale staje się nim dosłownie. Calasso odchodzi od powszechnego postrzegania Kafki jako pisarza paraboli, za to zdaje się dostrzegać w nim wielkiego realistę, jeżeli oczywiście celem realisty jest wniknięcie w trzewia rzeczywistości. Autor „Zamku” dokopuje się do najgłębszych pokładów naszego jestestwa, ale nie psychologicznych, wewnętrznych, tylko ontologicznych, zewnętrznych – do warstw, które zgłębiane były właśnie w „Zaślubinach Kadmosa z Harmonią”. Wydaje się, że zaludniające utwory Kafki kobiety dopiero przed chwilą wyszły na ląd. Determinuje je pierwotne pożądanie, które nie ma granic. Jak Leni z „Procesu”, która ma błonę między palcami, są nimfami i płazami jednocześnie; są hybrydami. Świat Kafki to świat archaiczny, pradawny, który wychynął na chwilę na powierzchnię. Nic w nim nie jest dane raz na zawsze. Człowiek nie może być tutaj pewien swojego statusu. W każdej chwili może bowiem przemienić się w insekta, drzewo laurowe, kamień...

Zresztą ten sam ciemny nurt („widzialne przejawy Niewidzialnego”) Calasso dostrzegł w XIX-wiecznej Francji u takich twórców jak Baudelaire, Flaubert, Rimbaud, Delacroix, Manet, Morisot i inni („Pawilon Baudelaire’a”). Widział w nich ojców ponurej nowoczesności, która zrodziła się z tego, co mętne, niedostępne, pierwotne. Bo to właśnie nowoczesność – jak myślę – była tym prawdziwie najważniejszym tematem Roberta Calasso, leitmotivem jego twórczości. I w tym sensie, przy całej swojej oryginalności, był kontynuatorem intelektualnej – ekscentrycznej w jakimś sensie – ścieżki Waltera Benjamina oraz Karla Krausa. Podobnie jak oni starał się ją przyszpilić. To do jej korzeni dokopywał się, śledząc w literaturze splecione losy bogów i ludzi. Jej najbardziej złowrogi wykwit, próbę samounicestwienia, ukazał w złożonym jedynie z cytatów z lat 1933–1945, bardzo przez to sugestywnym eseju „Wiedeńska spółka gazowa” („Nienazwana teraźniejszość”). W 1939 roku tytułowa spółka nie chciała dostarczać gazu Żydom, którzy przy jego pomocy mieli popełniać samobójstwa. Jednak nie to było problemem, tylko fakt, że nie płacili rachunków.