Cicha msza

Cicha msza

Kasper Bajon

„Nieszpory” Agnieszki Drotkiewicz to chór, w którym każdy dysponuje osobnym głosem i dokłada do brzmienia wyjątkową barwę, ale nie w imię realizmu, raczej w imię efektu estetycznego

Jeszcze 2 minuty czytania

Gdyby istotnie było tak, jak chce wydawca, i nowa książka Agnieszki Drotkiewicz okazała się „wielogłosową opowieścią o miłości oraz wnikliwym i wciągającym obrazem naszych czasów”, to pewnie nie warto by było po nią sięgać. Ile to już „wnikliwych obrazów naszych czasów” wyszło spod piór polskich autorów – a każdy bardziej chybiony od poprzedniego – ile diagnoz współczesności zostało już postawionych, ile słów gorzkich padło na temat szpetoty i miałkości dnia dzisiejszego, ileż policzków zostało wymierzonych otaczającemu nas światu. Co roku przynajmniej kilku autorów stawia sobie za cel opisanie tego, co widzi za oknem, albo, co – o zgrozo – znajduje w sobie na widok tego, co za oknem widzi.

Na szczęście „Nieszpory” Drotkiewicz nie roszczą sobie do tego pretensji. Nie chcą być kroniką naszych czasów. Owszem, są „wielogłosowe”, ale ta wielogłosowość nie służy nakreśleniu pełnej panoramy współczesności. „Nieszpory” to chór, w którym każdy dysponuje własnym – osobnym – głosem i dokłada do brzmienia swoją wyjątkową barwę, ale nie w imię realizmu, a raczej w imię efektu estetycznego. Dzięki temu „Nieszpory” są znacznie bardziej niepokojące i celne niż książki, które z góry stawiają sobie za zadanie opowiedzenie rzeczywistości.

Nie ma też u Drotkiewicz psychologii. Owszem, poznajemy głos wewnętrzny bohaterów, ale jest on – o dziwo – apsychologiczny. Bohaterom brak jasnych motywów postępowania, zamiast opisu wewnętrznego protagonisty, dostajemy kliniczny ogląd pewnego przypadku. Autorka nie uogólnia, nie diagnozuje. Nie uświadczy się w tej książce pokoleniowych tyrad, a raczej spokojną medytację nad stanem konkretnych postaci i zjawisk. Ludzie u Drotkiewicz są niemal idealnie płascy, jednowymiarowi. Ale wiarygodni. Główna bohaterka, Joanna – to człowiek bez właściwości. Nie w rozumieniu Musila, którego Urlich nie miał żadnej dominującej właściwości, i nie jak Tonio Kröger, który mógł być każdym i nikim zarazem – ale w rozumieniu bardziej potocznym. Wszystkie postaci w „Nieszporach” są w tym sensie właściwości zupełnie pozbawione, może wyjąwszy malarza Romana, który jest jedyną twórczą osobą w całej tej menażerii. 

Agnieszka Drotkiewicz, „Nieszpory”.
Wydawnictwo Literackie, 144 strony,
w księgarniach od marca 2014
Przeźroczystość Joanny jest podkreślana kilkakrotnie. „Skórę ma tak cienką, że można niemal oglądać jej wnętrzności, bez potrzeby stosowania rentgena, zupełnie jak przez cienki papier ryżowy…”. Jest niezauważalna – także dla mężczyzn. Kiedy stoi naga w szatni na basenie, mijający ją Maksymilian rzuca tylko zdawkowe „cześć”, jakby jej nagość nie była czymś namacalnym, jakby Joanna była zupełnie transparentna. Albo inaczej: była zwierzęciem, którego nagość jest czymś tak oczywistym, że nawet jej nie zauważamy. W tym sensie Joanna nie-wygląda. Czasownik „wyglądać” jest czynny i bierny jednocześnie – wyglądać można przez okno i wyglądać można pięknie. Ale wyglądać to przede wszystkim istnieć. Joanna w jakimś sensie zatem nie istnieje. To wyglądanie pomaga wyodrębnić się z bytu, który wydaje się niezróżnicowaną magmą.

Joannie – podobnie jak innym bohaterom „Nieszporów” – wyodrębnić pozwalają się rzeczy. One same i ich marki, które mają w książce Drotkiewicz rolę symboliczną i stygmatyzującą. Dopóki mamy na sobie markowe ciuchy, dopóty jesteśmy ludźmi. Bez nich na powrót stajemy się zwierzętami:  

Matki, spośród których wiele jest cudzoziemkami, przebrane są za zwierzęta (…) i inscenizują dla dzieci wiersz Tuwima. Na trawie (…) porozrzucane leżą ich torby Prady i buty Tod’s. 

Dwuwymiarowe postaci u Drotkiewicz muszą wyglądać, bo nie mogą z kolei wglądnąć w siebie. Przywoływany w książce Bach, i Monteverdi, który zainspirował autorkę do napisania „Nieszporów”, pełnią funkcję przeciwwagi dla współczesnego świata. W czasach baroku, kiedy co prawda – jak pisał Benjamin w „Źródle dramatu żałobnego w Niemczech” – „nie traciły na znaczeniu potrzeby religijne” (tyle że odmówiono ich „religijnego zaspokojenia”, a „bezpośrednia droga w zaświaty była zamknięta”) – sam horyzont zbawienia, transcendencji nadawał światu wielowymiarowość i istotność, której brak jest dzisiaj tak dojmująco odczuwalny. Możemy, jak Drotkiewicz, uwierzyć, że miłość, która pozwoli nam „zobaczyć w sobie ludzi, żeby móc zobaczyć w sobie zwierzęta” – będzie ocaleniem. Jednak poruszamy się w przestrzeni zwierzęco-ludzkiej, a nie ludzko-boskiej, jak w czasach Monteverdiego. Miłość staje się cichą, osobistą mszą, która ratuje od małej codziennej rozpaczy, ale nie ma mocy zbawczej. Nie jest też aktem strzelistym, a tylko cichą, prywatną modlitwą dla (i za) drugiego człowieka – wieczorną medytacją kogoś, kto bezpowrotnie utracił coś szalenie istotnego, ale niestety nie pamięta już, co to było.

W tym wyciszeniu widzę największą wartość książki Drotkiewicz. Język barokowy, celowo zmanierowany (pełen przymiotników, cytatów i obcojęzycznych wtrętów), jest zastępowany przez język bardziej precyzyjny, mniej kwiecisty, który na chwilę pozwala nazwać rzeczy po imieniu. Życiowe spełnienie znajduje na chwilę wyraz w spełnieniu językowym. Joanna w końcu zaczyna mówić ludzką mową.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.