Małe kalwarie
Meli obok dr. Hansa Meyera, fot. dr Wolfgang PFÄFFL

19 minut czytania

/ Obyczaje

Małe kalwarie

Kasper Bajon

W domu znajomych moich dziadków, wśród olejnych monachijskich obrazów i biedermeierowskich mebli, za szybą szklanej serwantki, pośród porcelany spoczywała czaszka. Biała i wypolerowana. Jeżeli dobrze pamiętam, należała do Pigmeja, ale nie mam pewności. Przyjechała z Afryki na początku wieku

Jeszcze 5 minut czytania

 

I

Ostatnie dni 2018 roku spędzałem w Berlinie. Pogoda była parszywa: kilka stopni na plusie lub minusie, plucha i wiatr. Nie wiedząc, co ze sobą począć, odwiedzaliśmy z Klarą najrozmaitsze wystawy: te, których istotność w magazynach kulturalnych, bedekerach, przewodnikach jak „Time Out Berlin” określano jako must see, jak również te trochę mniej polecane, znajdujące się gdzieś w cieniu tak zwanych ważkich wydarzeń kulturalnych, ale nie mniej interesujące. W ten sposób, w przeddzień sylwestra, trafiliśmy do Tieranatomisches Theater. W schowanym pomiędzy uniwersyteckimi gmachami, wśród ogołoconych drzew, gdzieś na uboczu, klasycystycznym, zwieńczonym kopułą budynku, gdzie przed laty dokonywano sekcji zwłok, była nieduża, zupełnie nienagłośniona wystawa „Mangi Meli Remains. Video Sculpture and Photograpy Exhibition”. Para siedzących za kontuarem w szatni starszych, zniszczonych przez życie mężczyzn, którzy wyglądali na znużonych strażników zaświatów, była ewidentnie zaskoczona naszymi późnymi odwiedzinami. Wydawało się, że nikt w tę okropną pogodę, gdy z nieba siąpił marznący deszcz, tam nie zaglądał. Niemniej potraktowali nas ze wszystkimi w tej sytuacji wymaganymi zaszczytami – czyli odebrali od nas kurtki, wręczyli papierowe ulotki służące za przewodnik i zażądali kilku euro za bilet.

Wystawa (choć nie do końca jest to dobre słowo na to, co tam odnaleźliśmy) „Mangi Meli Remains...” była jednym z tych niespodziewanych objawień, które potrafią zmienić nasze postrzeganie, przewartościować dawne sądy oraz przekonania, w końcu przekierować naszą uwagę na inne niż dotychczasowe obszary. To, że odbywała się w pokojach i korytarzach okalających amfiteatralną salę sekcyjną – w zamierzony bądź nie (tego nie wiem) sposób – przydawało jej jeszcze bardziej intelektualnego, kulturowego, w końcu emocjonalnego ciężaru.

Mangi Meli był wodzem plemienia Wachagga żyjącego po południowo-wschodniej stronie masywu Kilimandżaro w Niemieckiej Afryce Wschodniej (dzisiejszej Tanzanii). W Starym Moshi, gdzie się urodził, działał jeden z największych targów niewolników w tej części kontynentu. Należał do Arabki imieniem Lila. Za drobne upominki, ubrania, jedzenie skupowała ona od Wachagga dzieci, które potem sprzedawała Arabom i Europejczykom. Była bezwzględna i pazerna. Kiedy któryś z niewolników chorował lub nie miał siły na przemarsz do wybrzeża lub w górę Afryki, gdzie czekali kontrahenci, bez zastanowienia wieszała go na znajdującym się za jej pałacem drzewie. Ojciec Mangi Meli, wódz Mandara, żył w dobrej komitywie z Lilą. Zresztą z radością powitał wpierw Arabów, a potem Niemców na zboczach Kilimandżaro.

Mangi Meli był inny. Sprzeciwiał się obecności obcych na ziemiach Wachagga. Od początku swojego panowania, czyli 1891 roku, walczył przeciwko niemieckiej okupacji. Wpierw próbował drogi dyplomatycznej. Starał się pertraktować, tak z władzami kolonialnymi, jak i – listownie – z samym cesarzem. Jednak kiedy to nie przyniosło żadnych skutków, wystąpił zbrojnie przeciwko najeźdźcom. Pokonany i pojmany przez Schutztruppe w roku 1899, został, wraz z kilkunastoma towarzyszami, powieszony 2 marca 1900 roku w Starym Moshi. Sam założył sobie na szyję pętlę i pożegnał swojego nieprzejednanego wroga – niemieckiego kapitana Kurta Johannesa. Podobno był tak silny, że aż siedem godzin przytomny wisiał na akacji, zmuszając tym samym pilnujących go kilkudziesięciu strażników oraz zarządców kolonii do czuwania w pełnym słońcu. W końcu jeden z żołnierzy nie wytrzymał i go zastrzelił. Drzewo, na którym powieszono Mangi Meli, stoi w Starym Moshi do dziś i otoczone jest kultem.

II

Po śmierci wodza jego głowę odcięto od reszty ciała i na prośbę Felixa von Luschana, zapalonego miłośnika frenologii i fizjonomiki, dyrektora departamentów Afryki i Oceanii Królewskiego Muzeum Ludoznawczego w Berlinie, wysłano do Niemiec. Kilka lat wcześniej Luschan dał się poznać jako ambitny i żądny wiedzy antropolog, gdy podczas zorganizowanej z inicjatywy cesarza Wilhelma II Wystawy Kolonialnej (1896) z żoną i grupą studentów urządzał w parku Treptow swoiste safari. Uzbrojeni w aparaty do pomiarów czaszek i kości „badali” przybyłych do Berlina Afrykańczyków, chcąc znaleźć naukowe dowody na wyższość rasy białej nad innymi. Szacuje się, że kolekcja czaszek Felixa von Luschana, wśród której była również czaszka wodza Meli, liczyła ponad sześć tysięcy. Przez kilka lat wysyłane były w drewnianych skrzyniach z Afryki, Oceanii, ale też Ameryki. Czaszki oddzielano od szkieletów ze względów praktycznych. Jako delikatniejsze mogłyby ulec zniszczeniu podczas transportu z twardymi kośćmi. Warto też wspomnieć, że nim czaszka wodza Mangi Meli została przesłana do Berlina, wpierw musiała zostać wygotowana i oskrobana z tkanki. Najpewniej zatrudnieni do tego zostali towarzysze broni wodza lub członkowie jego rodziny. Tak to wyglądało w Namibii:

W 1905 roku w obozie Swakopmund więźniarki zmuszano do gotowania odciętych głów swoich rodaków i oskrobywania czaszek z tkanki i ścięgien za pomocą odłamków szkła. Ofiary mogły być ludźmi, których samych znały – a nawet krewnymi. Następnie niemieccy żołnierze ładowali czaszki do skrzyń i wysyłali do Niemiec, gdzie zasilały muzea, prywatne kolekcje i zbiory uniwersyteckie.
(D. Olusoga, C. Erichsen, „Zbrodnia Kajzera”)

Wystawa „Mangi Meli Remains...” opowiadała nie tylko historię wodza Wachagga, ale też trwające pięćdziesiąt lat bezskuteczne poszukiwania czaszki, które zapoczątkował jego wnuk Isaria Meli, a kontynuuje pochodzący z Moshi Mnyaka Sururu Mboro, który w przeddzień wyjazdu na studia w Niemczech obiecał swojej babce, że sprowadzi zaginioną czaszkę z powrotem do Tanzanii. Wystawę, jak również nieuwieńczone dotąd sukcesem poszukiwania czaszki Mangi Meliego podsumowuje krótkometrażowy animowany film, który premierę ma mieć w tym roku:

 

III

Kiedy w Google wpisuje się hasła: „Mangi Meli”, „Meli’s Scull” lub „Mnyaka Sururu Mboro” wśród wyszukiwanych grafik jedną z pierwszych jest czaszka podpisana „S.2552”. Obok, nad numerem znajdują się miejsce jej odnalezienia: Busira, wyspa na Jeziorze Wiktorii i nazwisko znalazcy: „Czekanowski”. Nie trzeba się natrudzić, by wywnioskować, że był to Jan Czekanowski, urodzony w Głuchowie, pod Grójcem, polski etnograf.

Czekanowski skończył szkołę średnią w Libawie i w 1901 roku wyjechał na studia do Zurychu. Uczył się pod okiem Rudolfa Martina, «najlepszego – jak pisał w „Dzienniku podróży afrykańskiej” – w Europie antropologa», dzięki któremu „położył specjalny nacisk na anatomię oraz na matematykę i statystykę matematyczną”. Był na tyle wyróżniającym się studentem, że profesor Martin zabrał go na Kongres Antropologów w Wormacji, gdzie jego pierwsza praca wzbudziła na tyle duży odzew i „wywarła tak wielkie wrażenie”, że zdecydowała o jego dalszych losach.

„Tak gorąco odczuwano wówczas potrzebę przeniesienia nowoczesnych metod angielskiej statystyki biometrycznej na teren antropologii niemieckiej, a moja praca (…) była pierwszą podjętą w tym kierunku próbą”. Wkrótce „profesor Felix v. Luschan, Dyrektor Oddziałów Afrykańskiego i Oceanicznego, w Królewskim Muzeum Ludoznawczym w Berlinie, zaproponował mi asystenturę, gdybym zaś nie chciał zaraz z propozycji korzystać, lecz kontynuować studia, oświadczył, że miejsce to rezerwuje dla mnie, zaś po rocznym pobycie w Muzeum zostanę wysłany do Afryki bądź Oceanii”. Sensacją kongresu było to, że znakomity von Luschan „uczynił tak poważną propozycję młodzieńcowi mającemu zaledwie trzy trymestry studiów”. Może przeczuł jego gorliwość?

Czekanowski zdecydował się ukończyć wpierw studia i dopiero po doktoracie wyjechał do Berlina, by pod skrzydłami von Luschana „katalogować krzemienie paleolityczne (…) i czaszki zgromadzone kiedyś przez Virchowa”. W ten sposób przechodził swoisty chrzest.

Zgnębiony monotonią prac muzealnych, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że była to jedynie próba mojej wytrwałości i że czekają mnie rychło wielkie zmiany. Już przed wyjazdem na Boże Narodzenie zapytał mnie mój szef, czy przygotowuję się do wyjazdu do Afryki. Widząc moje zdziwienie, oświadczył, że zapewne już wiosną zostanę dołączony do planowanej ekspedycji. (…) Zapewnił, że mam szansę otrzymania poważnego stypendium rządowego jako ten, na którego liczy się, że nie zawiedzie pokładanych nadziei.

Było to na przełomie lat 1906 i 1907. W tym czasie „po Berlinie krążyły pogłoski o tym, co dzieje się na Shark Island” („Zbrodnia Kajzera”). W prasie pojawił się list, który informował o postępującej eksterminacji Nama w mieszczącym się obok Lüderitz obozie. Jak piszą David Olusoga i Casper W. Erichsen: „Od grudnia 1906 roku nie można było dłużej zasłaniać się nieznajomością sprawy”. W tym samym czasie w Niemieckiej Afryce Wschodniej dogorywało powstanie Maji-Maji, które zostało brutalnie stłumione. Niemcy przeciwko zbuntowanej ludności wprowadzili strategię spalonej ziemi. Płonęły wioski, pola, busz. Wkrótce większość rebeliantów i ich rodzin pomarła z głodu. Zginęło tysiące ludzi z terenów południowo-wschodniej Tanzanii, gdzie produkowano bawełnę. W takich okolicznościach Czekanowski wyjeżdżał do Afryki. Wraz z ekspedycją zorganizowaną przez Adolfa Fryderyka Meklemburskiego.

IV

Jednym z zachowanych dokumentów dotyczących tej wyprawy jest cytowany wyżej „Dziennik podróży afrykańskiej”. „Tekst stanowi pierwszych pięć rozdziałów pierwszej części dziennika, odtworzonych przez autora w latach 1951–1954” – pisze we wstępie Joanna Bar. Bowiem „jedyny egzemplarz rękopisu pierwszej części dziennika (…) uległ zniszczeniu podczas Powstania Warszawskiego”. Nie wątpię w szczerość i uczciwość relacji, ale wydaje mi się, że próba odtworzenia wydarzeń sprzed prawie pół wieku musi być nacechowana pewną reinterpretacją. Tak z powodu zwodniczej pamięci, jak również innego po latach kontekstu kulturowo-historycznego. Niemniej jak oddanym uczniem niemieckiej etnologii był Czekanowski, zdradza już pierwszy akapit „Dziennika...”:

Przestrzeń... niezbadana, pełna zagadek! najpierw ta nieograniczona płotem czy parkanem, trochę później zaciekawiająca tajemnicą, co dzieje się za horyzontem, dostępnym dla oczu? Odkąd siebie pamiętam – pamiętam również, jak kusiła, jakie wywoływała tęsknoty: przestrzeń!

Kolonialna ekspansja Niemiec pod koniec XIX i na początku XX wieku była jedną z pierwszych realizacji doktryny Lebensraumu. Czynione przez von Luschana et consortes antropologiczne wysiłki, by wykazać wyższość białej rasy, „rasy panów”, nad pozostałymi, rzekomo podległymi, poślednimi rasami – w znacznej mierze służyły umotywowaniu zagarniania afrykańskich przestrzeni, które należeć miały się Niemcom, jako cywilizacyjnie bardziej rozwiniętym. Uczciwie trzeba dodać, że narracja ta nie była tylko ich domeną. W podobnym duchu wyrażali się wpływowi politycy belgijscy, angielscy, włoscy czy amerykańscy. Nieobca była Polakom, którzy w zasadzie sen kolonialny śnią po dziś dzień.

Ekspedycja, w której brał udział Jan Czekanowski, mogła pochwalić się imponującym dorobkiem antropologiczno-etnograficznym. W zasadzie w całości odpowiadał za niego polski uczony. „Zebrano 1017 czaszek i około 4000 eksponatów etnograficznych – pisze Bar – dokonano pomiarów na 4500 osobnikach, wykonano 700 zdjęć fotograficznych, zdjęto gipsowe maski z 36 osób, nagrano 87 fonogramów i teksty w 37 językach”. I dodaje: „Rezultaty przeprowadzonych obserwacji antropologicznych oraz pierwsze publikacje okazały się wielkim sukcesem naukowym”. Czekanowski został odznaczony przez księcia Meklemburgii, Fryderyka i króla Belgów, Leopolda II – kata Konga.

Wśród 1017 czaszek była też ta z numerem „S.2552” z wyspy Busira na Jeziorze Wiktorii. Jak została ona zdobyta, dość dokładnie – i beznamiętnie – relacjonuje Czekanowski w ostatnim, poświęconym Bukobie rozdziale „Dziennika...”:

Czwartek, pierwszego wolnego dnia po wylądowaniu, przeznaczyłem na zbieranie materiału kostnego na wyspie Busira, czy też Musira, znajdującej się niedaleko od brzegu i osłaniającej port w Bukobie.

Była to „wyspa umarłych” całej okolicy. Ludność autochtoniczna, zgodnie z wierzeniem przodków, wywoziła tam zmarłych i porzucała na łup drapieżnego ptactwa (…). O kościach zgromadzonych na wyspie wspominali już Stanley i Wilson, a Fryderyk Stuhlman, towarzyszący Eminowi Paszy w jego ostatniej podróży, odwiedził ten nekropol wiosną 1892, przesłał nawet kilka zebranych tam czaszek Rudolfowi Virchowowi (…) Musiały one jednak zaginąć, nigdzie ich bowiem się nie doszukałem przy porządkowaniu wielkiej kolekcji kraniologicznej, przekazanej berlińskiemu Towarzystwu Antropologicznemu (…). Postanowiłem teraz, korzystając ze sposobności, przesłać do Berlina możliwie największy zbiór czaszek z Musiry. Cesarski rezydent dał mi do dyspozycji dużą łódź i ośmiu askarów, tj. żołnierzy. Załadowano do łodzi paki po sprzęcie ekspedycyjnym. Na wyspie napełniliśmy je szkieletami i czaszkami, po zaopatrzeniu każdej sztuki w sygnaturę, stwierdzającą jej pochodzenie. Zabierało to tak wiele czasu, że ledwie dwa razy w ciągu dnia mogliśmy powrócić. Pobyt na wyspie przeciągał się do zachodu słońca. Nieprzeliczone roje ptactwa wzbiły się w powietrze i krążyły nad wyspą, doszukując się widocznie żeru przywiezionego przez naszą łódź. Do wyspy nie przybijały inne łodzie, jak tylko przywożące nieboszczyków. To trzepotanie i tłuczenie się ptaków, czyhających na ścierwo ludzkie, robiło tak ponure wrażenie, że nie tylko żołnierzy, ale i mnie ogarnął zupełnie wyraźny lęk. Pospiesznie odbijaliśmy od brzegu, uwożąc nasze cenne łupy, żołnierze denerwowali się do tego stopnia, iż można się było liczyć z jakimś niepoczytalnym postępowaniem i bałem się, czy nie wyrzucą do jeziora pak z tak cenną zawartością. Dopiero ostre „habt Acht”, dwa magiczne słowa, których dokładnie nikt nie rozumiał, a każdy bał się ich jak ognia, przełamały strach i uspokojeni żołnierze zaczęli wiosłować jak automaty. Wbito w nich głęboko, a co gorsza: dosłownie ten staro-pruski styl. (…) Dziwni ludzie... bez drgnienia powieki, w ciągu całego dnia pakowali dla mnie kości swoich pomarłych, a o zmierzchu ich zabobonny strach wydawał się jakąś psychiczną epidemią...

Ogólny rezultat tej wyprawy stanowiła kolekcja składająca się ze stu czaszek i siedmiu kompletnych szkieletów. Przekraczało to wielokrotnie najbujniejsze marzenia mojego szefa w Berlinie... 

V

Po drugiej wojnie światowej Jan Czekanowski zadomowił się w Poznaniu. Tam na Uniwersytecie Adama Mickiewicza kierował Katedrą Antropologii. Jego zainteresowanie statystyką przydało się do szacowania strat wśród polskiej ludności w czasie okupacji. Jak można przeczytać w Wikipedii i encyklopediach, rozwijał też teorię, zgodnie z którą Polacy mieliby pochodzić od Gotów. Kiedyś zapytałem tatę, czy przypadkiem nie poznał Czekanowskiego. „Ciekawe, że o niego pytasz” – powiedział. Pamiętał, że Czekanowski razem z nim chadzał na projekcje filmów i spotkania Dyskusyjnego Klubu Filmowego. „Siadał zawsze z przodu, bardzo elegancki i skryty. Wychodził zawsze przed końcem rozmowy...”.

Przypominam sobie, że w domu znajomych moich dziadków, chyba na Junikowie (ale nie wykluczam, że było to mieszkanie na Jeżycach) w Poznaniu, wśród olejnych monachijskich obrazów i biedermeierowskich mebli, za szybą szklanej serwantki, pośród porcelany spoczywała czaszka. Biała i wypolerowana. Jeżeli dobrze pamiętam, należała do Pigmeja, ale nie mam pewności. Przyjechała z Afryki na początku wieku. Opowieść o jej podróży zrobiła na mnie na tyle duże wrażenie, że choć nie mogę przypomnieć sobie, gdzie dokładnie i od kogo ją usłyszałem, to pewne szczegóły wryły mi się w pamięć. Dlatego potem wielokrotnie wizualizowałem sobie jej drogę z obrzeży Kongo, przez Atlantyk, do Hamburga, a potem Poznania.

Kilka miesięcy temu dotarło do mnie, że musiała przepływać obok Fuerteventury. Być może załoga statku zacumowała na kilka dni w Puerto de Cabras, czyli w dzisiejszej stolicy wyspy: Puerto del Rosario.

Być może pigmejska czaszka była własnością pana Żelewskiego, potomka polskiej gałęzi słynnych von dem Bachów, którzy już po drugiej wojnie światowej – ze zrozumiałych względów – usunęli z nazwiska pruski przedrostek. Moja babcia przyjaźniła się z panią Żelewską. Nad elegancją i prezencją jej męża rozpływała się, dając tym samym do zrozumienia, że mój dziadek nie mógł pochwalić się takimi junkierskimi przymiotami. Co prawda czasem wspominała, że pan Żelewski z zazdrości lub „pod wpływem” bił jej przyjaciółkę laską, ale od razu dodawała: „Jak nie bije, to nie kocha”, co też było chyba przytykiem pod adresem mojego dziadka.

Co ciekawe, Emil von Zelewski, stryjeczny dziadek przyjaciela mojej rodziny, właściciel kaszubskiego majątku w Będargowie, który swego czasu służył w Poznaniu, zginął w 1891 roku raniony włócznią w bitwie pod Lugalo w Tanzanii. Dowodził niemieckimi oddziałami, które zostały zaatakowane i zwyciężone przez powstańców z ludu Hehe. Do zwycięstwa poprowadził ich wódz Mkwawa, który jeszcze przez następnych siedem lat stawiał czoła kolonizatorom. W końcu, otoczony przez niemieckie wojska, przyparty do ściany w twierdzy Kalenga, popełnił samobójstwo, nie chcąc dać się pojmać (1898). Po bitwie sierżant Merckel odnalazł jego ciało i odrąbał głowę, którą potem wysłał do metropolii. Przez ponad pół wieku znajdowała się w Muzeum Antropologicznym w Bremie, mimo że na mocy traktatu w Wersalu Brytyjczycy domagali się jej zwrotu. Dopiero w roku 1954 wróciła do Tanganiki. 

VI

Wracaliśmy od Żelewskich wieczorem. Mijaliśmy jeżyckie zoo, gdzie w 1914 roku odbyła się wielka wystawa etnograficzna, na której zaprezentowano plemiona doliny Nilu. Badania międzyrzecza Nilu i Kongo stanowiły najważniejszą część antropologicznej pracy Czekanowskiego podczas afrykańskiej ekspedycji. Być może jego ustalenia i artykuły pośrednio przekonały poznańskich włodarzy do otwarcia kolonialnej wystawy. Zorganizował ją Carl Marquardt, etnograf i podróżnik. Razem z bratem Fritzem znani byli z aranżowania tego typu pokazów etnograficznych (Völkerschau) i sprowadzania do Europy grup mieszkańców z Afryki, Azji czy Oceanii. Sama wystawa natomiast okazała się wielkim sukcesem. Rozpisywała się o niej prasa, która przy okazji pozwalała sobie na „naukowe” dywagacje à propos ras, powielając wcale popularne ongi twierdzenie, że im bliżej równika, tym skóra staje się ciemniejsza. Warto zaznaczyć, że nie było to jedyne tego typu wydarzenie w Poznaniu. Już wcześniej gościli tam Nubijczycy, Zulusi, Siuksowie, Amazonki z Dahomeju, Sudańczycy, Samoańczycy, Syngalezi i Beduini.

Niedawno dowiedziałem się, że nieopodal zoo, kilkaset metrów od mieszkania, w którym żyli moi dziadkowie, w roku 1892 urodził się Egon von Eickstedt, antropolog z Uniwersytetu w Breslau, który sklasyfikował ludzkie rasy. Jego, odziedziczona po znanym anatomie Hermannie Klaatschu, kolekcja czaszek, stanowiąca obecnie część zbiorów Muzeum Człowieka na wrocławskim uniwersytecie, liczyła kilkaset egzemplarzy. Do dzisiaj przetrwało ledwie sto czterdzieści: osiemdziesiąt australijskich i sześćdziesiąt afrykańskich. Być może wśród nich jest czaszka wodza Meli? Choć niewykluczone, że znajduje się ona w jakimś poznańskim salonie.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.

Nagroda Literacka Gdynia