Incel, twój brat
Cdd20

14 minut czytania

/ Obyczaje

Incel, twój brat

Marceli Szpak

Czy mi się to podoba czy nie, z każdym kolejnym ujęciem i sceną film „TFW NO GF” staje się lustrem, w którym przegląda się kolejne pokolenie białych biedaków, znajduję w nim nowe kinderpanki

Jeszcze 4 minuty czytania

Jak większość ludzi, nie mam czasu interesować się wszystkim, część rzeczy przyjmuję na wiarę po szybkim przewinięciu nagłówków, słowa i pojęcia definiują mi się w oparciu o wyrwane z kontekstu i niesprawdzone fragmenty i w takim rozumieniu ich używam, co zwykle nie przeszkadza w komunikacji, bo zasadniczo w drugiej dekadzie XXI wieku spora część z nas ma tak samo. „Incel” wszedł mi do słownika jakoś 3–4 lata temu, na fali alarmistycznych artykułów o młodych białych chłopakach, którzy w szemranych kątach sieci snują swoje mizoginistyczne, protofaszystowskie fantazje o świecie jak z „Gor” Johna Normana, gdzie kobiety odgrywają rolę seksualnych zabawek i niewolnic, a sukces i władza są wyłącznie męską domeną. Samo słowo okazało się przydatnym epitetem, łączącym klasycznego polskiego piwniczaka ze stulejarzem, walizeczką na toksyczne wzorce męskości, skutecznie zabezpieczoną kłódką pogardy, często podkreślonej zmiękczonym „c” i przeciągniętym „e” (inseeel). Używałem go dość bezrefleksyjnie, nie próbując nawet rozpakować wszystkich znaczeń i utrzymując w głowie obraz niedomytego chłopaka, który gromadzi w swoim pokoju butelki z moczem i mangowe gadżety, a jego główne rozrywki to nałogowa masturbacja i aktualnie popularny multiplayer.

I na to wszystko wjechał mi niedawno „TFW NO GF” i zrobił mnie myśleć.

Zacznijmy od tego, że film Alex Lee Moyera nie jest jakoś szczególnie udanym dokumentem. „TFW NO GF” (skrót oznaczający „That feeling when no girlfriend” – ten uczuć gdy zero dziewczyny) stoi na tezie „Incel da się pokochać i uczłowieczyć” i uporczywie ją ciągnie przez półtorej godziny, ani razu nie dopuszczając innych perspektyw, więc z czasem wkrada się monotonia powtarzalnych racjonalizacji i usprawiedliwień. Formalnie jest to montaż memów, wirali i gadających głów, których rolę odgrywają ikony amerykańskiego incelstwa, takie jak Kantbot (kilkadziesiąt tysięcy fanów na Twitterze, jednoosobowa logorea, wylewająca z siebie dziesiątki twittów dziennie, przelała się z czasem i kolejnymi banami też na inne platformy) czy Charels, który zasłynął fotką z dwoma karabinami, uzupełnioną o napis „Dwa bilety na Jokera, proszę” i w konsekwencji doczekał się wizyty służb w domu oraz tymczasowej konfiskaty arsenału, a także trolskiego fejmu na całym świecie, bo akurat trafił na okres, gdy media nie miały o czym pisać, a społeczna panika zawsze robi zasięgi.


Na pierwszy rzut oka – chłopaki, z którymi nie chciałbym się kolegować, smutni egocentrycy, krawędziarze i kontrowersjoniści dla samej radochy wywoływania kontrowersji i popisywania się swoim powierzchownym oczytaniem. To, co wstępnie przykuwa moją uwagę do ekranu, to kilka dobrych pomysłów, jak tłumaczyć memy w filmie, żeby nie wyjść z „ok boomer” czy innym „dziadu” przylepionym do czoła, szybki montaż ilustracji i klipów, ciętych cytatami z Urban Dictionary, Know Your Meme i innych repozytoriów wiedzy memicznej, który skutecznie przekazuje potrzebną w filmie część znaczeń związanych z postaciami Pepe, Wojaka i Doomera, składających się w dużym stopniu na trzy symboliczne twarze TypowegoIncela. Pierwszy z nich to trol (odmawiam pisania w tym znaczeniu przez dwa „l”, i co mi zrobicie?), drugi to depresja, trzeci to nieuchronna katastrofa, która wisi nad naszą cywilizacją, a zwłaszcza nad tymi jej aspektami, które czyniły ją idealnym środowiskiem dla młodych białych mężczyzn i właściwie nikogo innego poza tym.

Przełom następuje dopiero wtedy, gdy na soundtracku pod montaż obrazków ze szkolnych masakr w Stanach wpada przebojowy postpunk Negative XP zatytułowany „MKultra Victim”. Muzyka to jedyny dostępny nam wehikuł czasu, więc nie jestem zaskoczony, że wyrazisty bas i łatwe do podchwycenia darcie mordy, że mamy nierówno pod sufitem, eksportuje mnie natychmiast w głowie do roku pańskiego 1993 i Polski w stanie katastrofy ustrojowej, w której przyszło mi obchodzić szesnaste i dalsze urodziny. Operator „TFW NO GF” wędruje za incelami przez krajobrazy postindustrialnej Ameryki, miasteczka utrzymywane przez jeden zakład pracy i jałowe ugory poprzemysłowe, na których bujnie rośnie tylko rdza, a mój mentalny ekran nakłada na to Górny Śląsk u progu ostatniej dekady XX wieku i trochę czuję się jak w domu.

Wracają też uczucia, które, jak myślałem, dawno już sobie poszły pod wpływem względnej stabilizacji życiowej i ekonomicznej. Co ja miałem wtedy w głowie? Smutek i ruchanie (choć to drugie tylko jako pewne wyobrażenie sytuacji, zbudowane na rozkładówkach z „Catsa” i „No 1”, dostępnych wtedy jeszcze w każdym kiosku). A także 150% przekonanie, że wszystko ponownie się rozleci, bo kilkunastoletnia obecność na tym świecie wdrukowała mi (już chyba dożywotnią) wiarę, że nic nie jest trwałe, zwłaszcza Polska. Cała moja plejlista z tego okresu to piosenki odmieniające na wszelkie sposoby „wypierdalać” i „pierdolcie się wszyscy”, razem z nielicznymi kumplami jaramy pierwsze lufki, wyjąc w nieskoordynowanym wielogłosie „Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy” i tylko bieda mnie powstrzymuje przed wydziaraniem sobie na całych plecach tekstu „Ambicji” Deadlocka (zrobię sobie ten prezent na 45 urodziny), który w pełni oddaje mój mental z tego okresu. Nowy świat z twarzą Leszka Balcerowicza i odpicowanych rówieśników z okładek „Cogito” obiecuje nam niemal natychmiastowy awans społeczny, jeśli tylko „weźmiemy sprawy w swoje ręce”, „postawimy na edukację” i gremialnie pójdziemy na studia, najlepiej na prywatnych uczelniach tego i owego, których liczba rosła szybciej niż liczba szczęk z chińskim badziewkiem na półlegalnych targowiskach, tymczasem media prócz doniesień o strajkach informują o 25–30-procentowym bezrobociu wśród absolwentów szkół średnich i wyższych.

Przed kompletnym dołem i alienacją na bazie „No Future!” ratują mnie głównie koncerty, gdzie spotykam podobnych sobie zjebów, i nieliczne knajpy, z których nie gonią kinderpanków, jak zaczęto w pewnym momencie dość powszechnie określać nasze amorficzne stado, siedzące w 15 przy jednym piwie i knujące, skąd tu skitrać jakieś rozrywki, najlepiej trzepiące po głowie. Pomagają także książki, szczęśliwie dostępne za darmola w bibliotekach – z nich też nikt nie wyrzucał – bo znajduję w nich podobnych sobie smutasów nienawidzących świata, który ich nie rozumie. Camus, Sartre, Perec, Céline, cała francuska kuchnia nihilistyczna, od „Mdłości” po „Rzeczy”, meblują mi głowę w przekonanie, że było źle, jest okropnie, będzie jeszcze gorzej, a jedyne, za czym warto się uganiać, to śmierć i seks. A ten drugi jest dobrem mocno reglamentowanym.

Szybki skok do 2020 roku i inceli obnoszących się ze swoim smutkiem oraz problemami na tle Ameryki w ruinie i nagłe olśnienie, że oni przecież mówią mną, białym smutnym typem z dołu drabiny ekonomicznej, i to znacznie bardziej niż moje aktualnie ulubione danie kuchni francuskiej, Houellebecq, który jest za bardzo pisarzem, by traktować jego skargi poważniej niż wyśmienite ćwiczenia stylu i narcyzmu. Mówią też, kompletnie nieświadomi, Tabaczyńskim i jego świetnym „Pokoleniem wyżu depresyjnego”, w którym swój portret ostatnio odnalazło wielu moich rówieśników, tyle tylko, że zamiast ukontekstowić swoje depry przykładami z kultury wysokiej i szukać wsparcia w grupach rówieśniczych, znajdują ich odbicia w memach, wiralach i grupowych czatach. Treść tych skarg pozostaje niezmienna co najmniej od czasu, gdy Werter wdział po raz pierwszy kanarkowy żakiet i poszedł się smucić na miasto: żyjemy w świecie, który narzuca niemożliwe do spełnienia, toksyczne i chore wzorce męskości i sukcesu. Zmieniają się tylko narzędzia ich ekspresji.

My mieliśmy parki, knajpy oraz rodziców, którym po 16 godzinach tyry za worek bezwartościowych pieniędzy było wszystko jedno, byle człowiek nie przychodził do domu za bardzo obrzygany, więc była jakaś szansa na wyrobienie sobie przynajmniej podstawowych miękkich umiejętności społecznych i znalezienie jakiegoś stada wsparcia w swoim niedostosowaniu. Oni mają świat zamkniętych osiedli, knajp z cenami z kosmosu, parków pod ciągłym monitoringiem oraz internetu, który pozwala im budować więzi międzyludzkie bez wychodzenia z domu, na które to wychodzenie najzwyczajniej ich nie stać. My mieliśmy złudzenie przyszłości, napędzane wiarą w zmianę na lepsze po upadku bloku komunistycznego oraz krzywo rozumianymi tezami o końcu historii i nadchodzącej epoce ciągłego wzrostu, oni mają codzienną, niemal dwudziestoczterogodzinną dawkę katastrofizmu i obietnicę regularnego końca świata w ciągu plus minus trzydziestu lat. My uciekaliśmy w muzykę, książki, ćpuńskie przyjaźnie i alkoholowe ciągi, ich schronieniem pozostaje internet. Na ciągły wpierdol ekonomiczny, społeczny, kulturowy reagują jak wszystkie chłopaki od zarania dziejów – chamskim żartem i deprecjacją przeciwnika, odebraniem mu cech ludzkich, czy będzie to kolejny polityczny korpoklon biadający nad upadkiem młodzieży czy kobiety domagające się od nich utrzymania podstaw higieny i udawania człowieka sukcesu.

To nie tak, że „TFW NO GF” sprawia, że incelska mizoginia staje się zrozumiała, ale w połączeniu z resztą treści, zwłaszcza opowieściami o ekonomicznym wykluczeniu ze społeczeństwa, które skutecznie uniemożliwia choćby zaproszenie drugiej osoby na randkę i poważnie utrudnia spotkanie chętnych, staje się jeszcze jednym z symptomów depresji, krzykiem przegrywów, którym odebrano możliwość sprawdzenia jednego z najtrwalszych mitów kulturowych, mitu miłości. Nas ratowało to, że Polska całym sercem kocha swoich przegrywów, jesteśmy solą tej ziemi, jej jedynym trwałym dziedzictwem przekazywanym z pokolenia na pokolenie, z wojny na wojnę, a miejscowe dziewczyny mają wdrukowane w obwody społeczne ratowanie upadłych i znajdowanie racjonalizacji dla ich niedołęstwa, tymczasem w ojczyźnie sukcesizmu i pozytywnego myślenia tak łatwe wygranko jest praktycznie niemożliwe, rodzące się na szarym końcu łańcucha ekonomicznego szanse na miłość i seks masz głównie w świecie wirtualnym, albo możesz odrzucić te mity całkowicie, kierując przeciw nim swoją nienawiść i ulubione formy ekspresji.

Co najciekawsze, demonizowane przez wszystkie media i liczne organizacje zbiorowiska incelskich treści, jak chany i reddit, okazują się w tym filmie właściwie jedynym środowiskiem, gdzie chłopaki bez hajsu i przyszłości mogą liczyć na jakiekolwiek psychologiczne wsparcie. Niemal każdy z bohaterów ma w swoim życiu epizody depresyjne, na które świat reaguje jak w popularnym memie, gdzie jedyną pomocą dla chorujących mężczyzn jest przybicie piątki i zachęta „keep going”, a regularna opieka medyczna jest dla nich niedostępna z powodów finansowych oraz wbitego w głowę kłamliwego banału popkultury, że chłopaki nie płaczą, nawet przed lekarzem. Chronieni przez anonimowość for, tylko tam choć częściowo przyznają się publicznie do swoich smutków, porażek, przegranych w walce z mitem sukcesu i męskości, poganianym na wszystkich korporacyjnych kanałach medialnych, tylko tam nie muszą nosić masek uprzejmego pracownika chujowej pracy, zdolnego ucznia (który nie zwariował jedynie dzięki dawkom adderalu i skunowi) czy casanovy-lowelasa z wieczną półmetrową erekcją, otoczonego wianuszkiem kobiet z mokrego snu chirurga plastycznego.

I znów trudno mi nie wrócić do własnych wspomnień i chwili, w której odkryłem radość anonimowego pisania w sieci o rzeczach, których nie powiedziałbym nawet na torturach, oraz radość z irytowania przypadkowych nicków jakimiś ssanymi z palca bzdurami lub zgrabnie rzuconym goatse (nie szukaj, naprawdę, jak nie wiesz, to lepiej nie wiedz, uwierz starym trolom). Ale podobnie jak dla nich, internet stał się w końcu dla mnie miejscem najtrwalszych i najlepszych przyjaźni, zbiornikiem na impulsowe frustracje wyrażane w przydługich wpisach i memach na fejsie (aktualnie 30 dni bana, smuteczek, nawet nazistów już obrażać nie wolno) oraz gabinetem grupowych terapii w ekipie, która jakoś się poskładała z napotkanych przez lata ludzi, z którymi się rozumiemy, nawet jeśli nie dane nam było się nigdy spotkać. Okazuje się, że być może dzieli nas pokolenie, ale łączą sposoby negocjacji swojego miejsca w świecie i dokumentowania swojego istnienia.

Czy mi się to podoba czy nie, z każdym kolejnym ujęciem i sceną „TFW NO GF” staje się lustrem, w którym przegląda się kolejne pokolenie białych biedaków, znajduję w nim nowe kinderpanki, następną generację zagubionych chłopców, którym można i należy pomóc, których należy zabezpieczyć przed ideologicznymi pasożytami grasującymi po ich ulubionych forach za pieniądze tych czy innych służb i korporacji, do których można dotrzeć, jak zrobił to Kantbot, z całkiem sensownym przekazem, korzystając z wypracowanych przez nich środków ekspresji memicznej i wiralowej. I którzy, jak potwierdza 4 z 5 odpytanych w filmie typów, w końcu znajdują sobie jakąś własną ścieżkę wejścia w społeczeństwo i zrobienia sobie w nim w miarę wygodnej niszy. Moje pokolenie i środowisko na wiecznej wojnie z kulturowymi wzorcami męskości znalazło ostatecznie odpowiedź sprowadzającą się do „wal to, rób swoje”, jest więc we mnie wiara, wzmocniona trochę filmem, że kolejne pokolenie chłopaków też dokona tego odkrycia. Tylko najpierw trzeba zdjąć z nich pogardę, wypakować incela z wygodnej walizki, jaką jest to pojęcie, zauważyć w nim człowieka, a nie zlepek medialnych projekcji i własnych uprzedzeń. „TFW NO GF” to pierwszy krok w tę stronę, umieszczający skazanych na celibat piwniczaków na długiej linii klasycznych subkultur młodzieżowych, pokazując ich jako bezpośrednich spadkobierców punka, emo i kultur wyrosłych na sieciowych multiplayerach, znajdujący w nich zwykłych, sfrustrowanych pryszczersów, którym można pomóc, obejmując ich empatią i wsparciem, jak wszystkie ofiary wykluczenia ekonomicznego w schyłkowym kapitalizmie.