Sposoby milczenia

Sposoby milczenia

Marceli Szpak

Czytanie niemych komiksów, choć czasem trwa tylko kwadrans, bywa pasjonującym ćwiczeniem na orientację w popkulturze

Jeszcze 3 minuty czytania

Komiks pozbawiony słów to podobno najwyższa artystycznie forma tego gatunku. Po narzuceniu sobie takiego ograniczenia autorzy sięgać mogą po najbardziej wyrafinowane formy, zachowując zarazem czystość komiksu, rozumianego jako „opowiadanie obrazem”. Komiksy nieme są obecne w obiegu właściwie od samego początku istnienia tej formy, międzynarodowe sukcesy odnoszą ich autorzy, Shaun Tan czy Lewis Trondheim, a na naszym rynku dobrym przykładem jest „Popman” Tomasza Tomaszewskiego

Obserwowanie, do jakich autorzy uciekają się środków, żeby stworzyć uniwersalny język – możliwy do odczytania przede wszystkim dzięki wspólnym zasobom wiedzy, jakiej nabywamy obcując z popkulturą – wydaje się być najciekawszym aspektem lektury takich komiksów. Aby opowiedzieć historię, twórcy muszą sięgać po cytaty, sygnały, ikony, zapożyczać się u filmowców i projektantów interfejsów komputerowych, szukać środków wyrazu w pantomimie i balecie, doskonale panować nad tempem opowieści, znać sztuczki montażowe sięgające korzeniami kina sprzed stu lat. Wszystko to powoduje, że czytanie niemych komiksów, choć czasem trwa tylko kwadrans, bywa pasjonującym ćwiczeniem na orientację w popkulturze, pozwala też odkryć, jak wiele z tego, co uznajemy za oczywiste, wynika jedynie z poddawania nas od dzieciństwa działaniu określonych obrazów, kolorów czy schematów fabularnych. Spróbujmy to prześledzić na podstawie kilku ostatnich nowości.

Nicolas Presl „Fabryka”. Wydawnictwo Lokator, Kraków,
192 strony, w księgarniach od kwietnia 2013
„Fabryka” Nicolasa Presla to jego pierwszy komiks wydany w Polsce. Prawie dwieście stron prostej fabuły opowiedzianej za pomocą wysmakowanych środków. Presl, który tworzy opowieść o anonimowym totalitaryzmie i decyduje się ją opowiedzieć bez słów, jawi się jako scenarzysta w pełni świadomie wykorzystujący popkulturę, by stworzyć świat, w którym wszystko jest od razu czytelne. Historia o Przeciętnym Szarym Człowieku, który ratuje Odmieńca z łap Opresyjnego Systemu, zbudowana jest na kliszach i cytatach rozpoznawalnych pod każdą szerokością geograficzną, zrozumiałych ze względu na to, że popkultura od co najmniej stulecia opowiada o totalitarnych prześladowaniach za pomocą bardzo podobnych, zunifikowanych środków. Opresyjny system Presla składa się więc z: prześladowania odmieńców (Kafka, Golding, X-Meni), niszczenia sztuki („Fahrenheit 451”, „Equilibrium”, „Uśmiech” Raya Bradbury’ego), donosicieli na każdym kroku, bezwzględnych żandarmów i niemrawych mas społecznych, niezdolnych do buntu, zatrudnionych w wszechogarniającej Fabryce („Metropolis”, „Dzisiejsze czasy” Charliego Chaplina). Fabryka, aby czytelnik nie miał już żadnych złudzeń, produkuje Zło (w postaci bomb).

To właśnie w tym miejscu kierowany odruchem serca Szary Człowiek ukrywa uratowane sześciopalczaste dziecko. Ułatwiając czytelnikowi rozpoznanie mutantów, autor po prostu numeruje im palce, odwołując się do obozowych tatuaży – choć z drugiej strony można to też uznać za brak wiary w spostrzegawczość czytelnika. Aby upewnić się, że nikt nie przegapi, jak bardzo wyalienowany jest mały Odmieniec, Presl rysuje go w jednym z najbardziej dramatycznych momentów na obraz i podobieństwo E.T., rozpoznawalnej na całym świecie metafory kosmicznego zagubienia. Na kilkudziesięciu stronach obserwujemy Narastanie Grozy – uliczne łapanki, wrogie spojrzenia donosicieli, podejrzenia wobec Szarego Człowieka, przeplatane z motywem rozwoju Małego Dysydenta, wychowywanego na książkach wykradanych z narażeniem życia z płonących stosów. Dystopie nie słyną raczej ze szczęśliwych zakończeń, w „Fabryce” też wszystko zgodnie ze schematem dąży do ostatecznej klęski. 

Komiks nie mówi nam o totalitaryzmie niczego nowego, ale Presl narysował to wszystko tak, że od wielu kadrów i plansz nie można się oderwać przez długie minuty. Jako rysownik świadomie decyduje się na groteskowo-karykaturalny rysunek postaci, wyglądających – najprawdopodobniej nieprzypadkowo – jakby zeszły z „Guerniki” Picassa, co pozwala na uwydatnienie ich mimiki i języka ciała, głównych przekaźników nastrojów. Niepokój wyrażany trzema kroplami potu na czole, podejrzliwość sugerowana kosymi spojrzeniami, miłość zawarta w układzie rąk obejmujących dziecko – przerysowane, mocno sygnalizowane gesty, reakcje biologiczne, postawy ciała to wszystko elementy doskonale zastępujące słowa. Ucieczka w groteskę i abstrakcję pozwala też na dowolne przekształcanie bohaterów w zależności od potrzeb – Odmieniec może być samobieżnym nosem, uchem, okiem węszącym, nasłuchującym i podglądającym życie Fabryki.

Mimo banalności przekazu, sprowadzającego się do tego, że Zło jest Złe, i rozwleczonej do granic możliwości cieniutkiej fabuły, w której wprowadzenie dwóch podstawowych bohaterów zajmuje prawie 30 stron, nim zawiąże się jakikolwiek początek historii – to książka, do której warto wracać, by nacieszyć się kubistycznymi zmianami perspektywy, świetnym kadrowaniem oraz kilkoma ponurymi żartami rozpisanymi na całą planszę, jak na przykład w scenie wizyty Szarego Człowieka u rzeźnika.

„Nowożeńcy”. Scenariusz: Thomas Jane, Tab Murphy,
rysunek: Thomas Ott.
Kultura Gniewu, Warszawa, 68 stron,
w księgarniach od maja 2013
Zupełnie inną strategię opowiadania niemych historii znajdziemy w najnowszym komiksie Thomasa Otta, zatytułowanym „Nowożeńcy”. Tam, gdzie Presl wymaga od czytelnika kompetencji zakładających powierzchowną znajomość literatury, malarstwa i kina związanego z tematyką totalitarną, Ott stawia na filmowe środki wyrazu. Wszystkie jego dotychczasowe komiksy – „Nowożeńcy” nie są tu wyjątkiem – to znieruchomiałe filmy, panoramiczne kadry pieczołowicie wydrapane w czarnych tłach. Czy będą to przesiąknięte duchem „Twilight Zone” krótkie opowiadania z „Cinema Panopticon”, czy opowieść o zombie („Nowożeńcy”), czytaniu komiksów szwajcarskiego mistrza milczącego niepokoju towarzyszy ciągłe wrażenie obcowania z kinem klasy B, kręconym przez wybitnego operatora i montażystę. Szeroki plan, zbliżenie, ujęcie, przeciwujęcie, kolejne zbliżenie, przejście na kran i ujęcie z lotu ptaka – Ott jest kamerzystą, którego nic nie ogranicza, może pracować bez obaw, że coś wejdzie mu w kadr i zakłóci przekaz, a sztuki montażu uczył się na kinie z lat 40. i 50., czyli u najlepszych.

W „Nowożeńcach” filmowe jest wszystko – od scenariusza, który powstał na podstawie zaskakująco nieudanego filmu, inspirowanego poprzednimi komiksami Otta oraz dokonaniami mistrzów klasycznej grozy z EC Comics; poprzez zastosowanie klasycznej trzyaktowej struktury z króciutkim, czteroplanszowym prologiem; po kinową interpunkcję wyciemnień, przejść i cięć montażowych. Statyczny układ kadrów – z rzadka wykraczający poza cztery panoramiczne ujęcia tej samej szerokości umieszczone na planszy – sprawia, że czytelnikowi przypada rola mechanizmu przesuwającego taśmę filmową w projektorze, a każdy kolejny obraz przesuwa opowieść odrobinę do przodu.

Podobnie jak u Presla, fabuła nie jest najmocniejszym elementem tej historii – klasyczny zombie slasher na amerykańskich bezdrożach, z obowiązkowym przewidywalnie nieprzewidywalnym zakończeniem – brak w niej trochę makabrycznego poczucia humoru obecnego w pozostałych pracach Otta, ale niedostatki opowieści wynagradza mistrzostwo stylistyczne i warsztatowe. Przedstawienie bohaterów, które sprawiło tyle problemów Preslowi, u Otta jest popisem perfekcyjnego myślenia obrazem i składa się w sumie z ośmiu kadrów: dziewczyna tańcząca na rurze, zachwycony mężczyzna obrzucający ją pieniędzmi, wyjście przed klub ze striptizem, wąski kadr z kasynem w tle, zbliżenie na stół do ruletki, radość z wygranej, pocałunek, ślub. W sumie dwie plansze, ale pomysłowość Otta ujawnia się między innymi w tym, że pierwszy obraz z tej serii daje stronę wcześniej, rzuca przynętę pod postacią półnagiej kobiety, żeby czytelnik natychmiast chciał sprawdzić, skąd się wzięła w tej fabule – pojawia się u dołu strony, po trzech spokojnych kadrach obrazujących senną jazdę samochodem. Dwie plansze później autor zamyka całość klamrą w postaci ujęcia pokazującego ponownie senne wnętrze samochodu, a my o bohaterach wiemy już wszystko, co potrzebne do zrozumienia dalszej historii. Gdyby świat komiksu miał swój odpowiednik nagród dla najlepszych operatorów i montażystów, Thomas Ott zgarniałby je zapewne co roku.

„Niedźwiedź, kot i królik”. Scenariusz: Maria Rostocka,
Michał Rostocki, rysunek: Maria Rostocka.
Kultura Gniewu,
Warszawa, 70 stron, w księgarniach od grudnia 2012
Państwu Rostockim natomiast, autorom „Niedźwiedzia, kota i królika”, należałaby się nagroda za sugestywne milczenie w wielu językach oraz perfekcyjne opanowanie koloru jako podstawowego środka wyrażania nastrojów. Ich malarski niemy komiks, który ukazał się prawie jednocześnie w Polsce i we Francji, to alegoryczna historia o poszukiwaniu szczęścia, rozpisana na trzy niezbyt sympatyczne tytułowe stworzenia oraz zdecydowanie niesympatyczny Grzyb, obdarzony boskimi mocami.

Z początku wydawać by się mogło, że autorzy sięgnęli po te same rozwiązania, co Ott – znów filmowe kadrowanie, statyczny układ planszy, przejścia od planów ogólnych do zbliżeń – tyle tylko, że ten system bardzo szybko przestaje obowiązywać. W pewnym momencie Niedźwiedź, przywódca trójki poszukiwaczy, wypowiada Słowo – pojawia się dymek zawierający rysunek dwóch złożonych prostopadle dłoni, międzynarodowa prośba o odrobinę czasu. W tym momencie już wiadomo, że Rostockich nie interesuje robienie niemego filmu – „Niedźwiedź, kot i królik” to przede wszystkim próba odnalezienia języków graficznych, zrozumiałych dla wszystkich. Bohaterowie porozumiewają się za pomocą krótkich rebusów złożonych z… – no i właśnie tu pojawia się problem, jak to nazwać. Najprostszym skojarzeniem są ikony – zwyczajne komputerowe ikonki, dzięki którym rozpoznajemy, co jest folderem, co plikiem tekstowym, gdzie kliknąć, kiedy chcesz uruchomić komputer. Tyle że w świecie Rostockich zikonizowaniu podlega właściwie wszystko, każdy element rzeczywistości, co zresztą fantastycznie podkreśla wklejka na wewnętrznej stronie okładki, tworząca coś w rodzaju zbioru wszystkich ikon pojawiających się w dialogach lub świecie otaczającym bohaterów. Trzy tytułowe zwierzęta mówią do siebie obrazami z obserwowanego świata, każde ich „słowo” ma fizyczny, namacalny odpowiednik w rzeczywistości, do której się odnosi, co pozwala autorom na tworzenie miniaturowych komiksów w dymkach dialogowych, szczególnie efektownych przy barwnych przekleństwach w rodzaju „a grzyb ci misiu w dupę”. Językiem „niemego” komiksu staje się sam komiks, tyle że w wersji jeszcze bardziej uproszczonej, sprowadzonej do znaków i symboli czytelnych dla wszystkich. Kiedy pod koniec pojawiają się prawdziwe słowa, wyglądają nienaturalnie, są czymś obcym w tym świecie, gdzie cała komunikacja oparta jest na grafice i sygnałach wizualnych.

Jeśli dołożyć do tego świetną opowieść o przewrotnym bóstwie, które próbuje wyzwolić swoich wyznawców z nałogów, i wspomniane już fantastyczne operowanie intensywnymi kolorami – od agresywnych czerwieni podkreślających agresję, przez przytłumione pastele budujące klimat tajemnicy i mistycznych poszukiwań – „Niedźwiedź, kot i królik” okazuje się niezwykle ciekawą próbą znalezienia nowych sposobów wypowiedzi omijających język. Rebusy, zapożyczenia znaków z języka matematyki czy gestów tworzą bardzo spójny system komunikacyjny, czytelny przede wszystkim dzięki uproszczeniu, znalezieniu skrótu graficznego, w którym zawrze się cała treść.

Trzy omówione powyżej nowości nie wyczerpują oczywiście wszystkich strategii opowiadania bez słów – których jest tyle, ilu autorów decydujących na narzucenie sobie takiego ograniczenia. Mogą jednak wprowadzić w świat komiksowej ciszy. Począwszy od eksperymentatorskich prac Mikołaja Tkacza, przez rozbudowane fabuły, jak w jednym z najlepszych niemych komiksów, który wciąż nie został w Polsce wydany – „Systemie” Petera Kupera, po dzieła na granicy komiksu niemego i wspomaganego słowami – jak „Pinokio” Winshlussa lub krótkie żartobliwe formy, takie jak znany powszechnie „Profesor Filutek” Zbigniewa Lengrena, czy kompletnie zapomniany „Pan Dyrektor” Gwidona Miklaszewskiego – w prawie każdym niemym komiksie natknąć się można na intrygujące rozwiązania, które podważają czytelniczą wiarę w przewagę napisanego nad narysowanym i pozwalają zrozumieć podstawowe zasady działania komiksu jako medium wizualnego. Szukając dobrego punktu wejścia w ten cichy, ale niezwykle widowiskowy świat, warto sięgnąć po którykolwiek ze wspomnianych tekście komiksów, lub rozpocząć samodzielne poszukiwania, zaczynając na przykład od antologii „Silence”, wydanej przez Centralę.
Reszta jest milczeniem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.