Teledysk do Schulza

Teledysk do Schulza

Marceli Szpak

Podobnie jak proza Schulza, „Martwy sezon” Woynarowskiego nie jest książką dla wszystkich i wymaga od odbiorcy rezygnacji z pewnych przyzwyczajeń i założeń

Jeszcze 2 minuty czytania

Ze wszystkich, wielokrotnie analizowanych cech twórczości Brunona Schulza, od zawsze najmocniej cenię sobie muzyczność jego prozy. To ona sprawiła, że dwadzieścia lat temu, sięgnąwszy po raz pierwszy po wydane przez Bibliotekę Narodową opowiadania i eseje, dałem się porwać właściwie od pierwszej strony. Hipnotyczne zdania, pełne repetycji i kontrapunktów, powracające refreny, frazy i symbole, ekstatyczne improwizacje, oparte na wielosłowiu i współbrzmieniach sylab, a przede wszystkim, jakiś trudny do zidentyfikowania, podskórny, podziemny rytm tej prozy, niczym odległe echo wojennych bębnów wieszczących nieuchronną zagładę – idealna mieszanka dla nastolatka, przechodzącego przez fazę miłości do krautrocka. Podczas pierwszej lektury nie zrozumiałem z tych tekstów zbyt wiele, nie zapamiętałem praktycznie niczego poza kilkoma obrazami (ojciec, ptaki, mroczne wnętrza kolonialnych sklepów), zostało mi jednak poczucie, że na kilka godzin zostałem kompletnie odcięty od świata, wpędzony w trans i zahipnotyzowany za pomocą samej melodii schulzowych zdań i słów. Jakiś czas później udało mi się znaleźć podobne emocje i cudowne poczucie zagubienia na imprezach techno, nie zmienia to jednak faktu, że to ta niewielka książeczka zafundowała mi jedno z najwcześniejszych transowych doświadczeń w życiu. Schulz, jako pierwszy uświadomił mi, że dobra proza jest przede wszystkim muzyką: najpierw obezwładnia rytmem i melodią, dopiero później (o ile w ogóle) podsuwa obrazy i idee.

Jakub Woynarowski, „Martwy sezon”.
Korporacja Ha!art, 140 stron, w księgarniach
od grudnia 2014
Muzyczność Schulza zdają się również dostrzegać twórcy mierzący się z wizualnymi adaptacjami jego tekstów. Nie bez przyczyny niepokojąca muzyka Lecha Jankowskiego to jeden z najważniejszych elementów ekranizacji „Ulicy Krokodyli”, stworzonej w 1986 roku przez braci Quay; to ona zastępuje w tym obrazie słowa, jest scenariuszem, wokół którego narastają symboliczne obrazy. Schulzowskie intonacje zdań zostają przetłumaczone na mikrorytmy, stukoty i drapania tworzące fundament pod partie instrumentów smyczkowych, które czasem atakują z gwałtowną drapieżnością, czasem zaś oscylują na granicy słyszalności, wpędzając odbiorcę w stan podświadomego zaniepokojenia, właściwy bohaterowi „Ulicy Krokodyli”. Kilka momentów – krótka zrytmizowana pętla na wiolonczeli, natrętna melodyjka wygrywana najprawdopodobniej na glockenspielu – w doskonały sposób oddaje to, jak mocno proza Schulza oparta jest na powtórzeniach, ukrytych rytmach, wracających wielokrotnie gestach, poddawanych za każdym razem drobnym modyfikacjom. To muzyka organizuje ten świat, nadając sens obrazom.

Nieco trudniejsze zadanie postawił przed sobą Jakub Woynarowski, przygotowując komiksowy remiks opowiadań Schulza, zatytułowany „Martwy sezon”. Czy istnieje możliwość oddania tej całej skomplikowanej rytmicznie prozy w medium, skazanym niejako z natury na bezdźwięczność i niemotę, bez sięgania po banalne chwyty, jak przeładowanie wszystkich plansz onomatopejami? Po dwukrotnej lekturze tego albumu, skłaniam się ku odpowiedzi twierdzącej. Choć, podobnie jak proza Schulza, „Martwy sezon” nie jest książką dla wszystkich i wymaga od odbiorcy rezygnacji z pewnych przyzwyczajeń i założeń.

Po pierwsze: Woynarowski podchodzi do tekstów wyjściowych z dużą dowolnością. Wycina sample z tuzina opowiadań, miesza je ze sobą i skleja, tworząc szkielet melodii, opowiadającej o samotności i rozpadzie. Buduje narrację z samych cytatów, dobierając fragmenty nieco wieszcze, przepowiadające nieuchronną katastrofę, przechodzi od ogółu – opis miejsca, pory roku i zjawisk atmosferycznych – do coraz drobniejszych szczegółów i wewnętrznych refleksji anonimowego bohatera tej opowieści, rozliczającego się ze światem i swoim życiem. Przegrzebując Schulza w poszukiwaniu cytatów, znajduje fragmenty niezwykle rytmiczne (Tej długiej i pustej zimy / obrodziła ciemność w naszym mieście/ ogromnym, stokrotnym urodzajem. / I zaczęły się te czarne sejmy, / te wiecowania gadatliwe i puste, / te bełkotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek), miejscami wręcz onomatopeiczne i podporządkowuje im wizualną stronę swojego albumu. Znajduje obrazy w pojedynczych słowach, rytm zdania zaś podpowiada mu ich układ na planszach.

Łatwo odbić się od komiksu, który wita odbiorcę czarnym oktagonem na białym tle i staroświecką polszczyzną. Jeśli jednak zdobędziemy się na odrobinę zaufania wobec autora, zamysł stojący za tym dziełem stanie się stopniowo coraz jaśniejszy. Podobnie jak Schulz, Woynarowski uwielbia zmieniać perspektywy, przechodzić gwałtownie od patrzenia mikroskopowego, skupionego na pojedynczym drobiazgu, do teleskopowych spojrzeń obejmujących bez mała cały wszechświat. Czarny oktagon okazuje się na następnej planszy fragmentem większej całości, być może plastra miodu, kiedy jednak przejdziemy dalej, odkrywamy, że ów fragment to też tylko kawałek czegoś większego – fasetowego oka pszczoły. Krok następny – cała pszczoła. Kolejny: rój. I znów przechodzimy do abstrakcji, opartej na pomarańczowych plamach. Obrazy Woynarowskiego pulsują wraz z rytmem tekstu, poddają mu się, a jednocześnie narzucają pewne interpretacje, pozwalają czytać opowieść zawartą w „Martwym sezonie” jak traktat o zmaganiach cywilizacji z naturą, w których kolejne cykle powracają z regularną częstotliwością. Owady i rośliny ustępują miejsca bezlitosnej geometrii architektury, ta zaś z czasem pokrywa się oznakami rozpadu i tracąc swoje wyraźne kształty, poddaje się naturze.

Klimat zagrożenia i upadku podkreśla również paleta kolorystyczna, ograniczona do zaledwie trzech barw – czerni, bieli i umbry, koloru gasnącego powoli słońca, które dominuje nad tym pustym, skazanym na zagładę światem. Kolory i rytmy, abstrakcyjne geometryczne kształty wirujące w pustce i ewoluujące w byty organiczne, niczym pojedyncze dźwięki rozrastające się stopniowo w jakąś linię melodyczną, zaczątek opowieści – wszystkie te elementy sprawiają, że w pewnym momencie książka Woynarowskiego, artysty znanego z dość kontrowersyjnego podejścia do sztuki komiksowej, staje się czymś w rodzaju teledysku do prozy Schulza. Bez trudu można wyobrazić sobie te obrazy podłożone do któregoś z mniej eksperymentalnych utworów Tima Heckera (sprawdza się doskonale jako soundtrack do lektury), tym razem to jednak muzyka słów nadaje rytm. Obcowanie z tym albumem przypomina nieco nocną nasiadówę przed kanałem emitującym zapomniane teledyski z lat 90., synestetyczne technowizje, oparte na wyrazistych rytmach i psychodelicznym przenikaniu abstrakcji z konkretnym obrazowaniem, obliczone na wprowadzenie widza w trans. Przez pół godziny, bo mniej więcej tyle trwa lektura tych stu czterdziestu pojedynczych plansz, możemy zapomnieć o całym świecie, poddać się hipnotycznej mocy słów i obrazów i zagubić w cudzej opowieści, niekoniecznie skupiając się na jej sensach (raczej prostych i sprowadzających się do tego, że wszystko umiera), ale na tym, jak oddziałuje na nas fizycznie i psychicznie. Przekładając Schulza na komiks, Woynarowski zdołał zachować to, co w nim – przynajmniej dla mnie – najważniejsze.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.