Lubię, jak się nie zgadza
Weronika Murek, fot. Anna Mika

Lubię, jak się nie zgadza

Rozmowa z Weroniką Murek

Nudzi mnie odpisywanie świata, pieczołowite, aptekarskie obrysowywanie go. Zawsze mnie potwornie ręka swędzi, żeby rzeczywistości dorobić jeden czy drugi lufcik, wypustkę

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: O tym, że nie żyje, dowiedziała się jako ostatnia”. Bohaterka noweli „W tył, w dół, w lewo” nie zgadza się na własną śmierć, mimo nalegań matki nie chce zidentyfikować własnych zwłok, unika innych zmarłych, którzy chętnie poznaliby ją bliżej, przygarnęli.
WERONIKA MUREK:
No tak, nie chce jej się umrzeć i żyć jej się chyba też nie do końca chciało, stąd to zawieszenie. Poza tym, cały problem polega na tym, że ja nie wierzę w życie po śmierci i trochę mi szkoda tej wieczności, która mi przepada. Może dlatego sobie to życie po śmierci sztukuję w pisaniu. Żeby mieć jakiekolwiek i tym na moment się pocieszyć.

Tę niewiarę widać. Dziewczynę, która nie chce pogodzić się z własną śmiercią traktujesz serio aż do momentu, w którym idzie do nieba z chromym Bożątkiem, by spędzić wieczność na podawaniu nitki z kłębka złotej wełny niedowidzącej Matce Boskiej, robiącej Jezusowi skarpety na drutach. Przekomiczne to jest. I przejmująco smutne.
Ale tego akurat nie wymyśliłam.

Jak to?
Weronika Murek, „Uprawa roślin
południowych metodą Miczurina”
.
Czarne, 144 strony,
w księgarniach od lutego 2014
To prawdziwe wierzenie, chyba z Podlasia. Matki mawiały tam swoim córkom, że jeśli będą się dobrze sprawować za życia, to taka je czeka po śmierci nagroda w zaświatach.

To chyba wizja piekła, nie raju?
Ciekawe, prawda? Dla nas to koszmar, ale świetnie pokazuje, jak się zmieniało nasze wyobrażenie spędzania czasu wolnego w zaświatach.

W zaświaty nie wierzysz. A w Boga?
Też nie.

A mimo to jest mocno obecny w twoich opowiadaniach: chrome Bożątko, dzieci się straszy Jezusem, który kradnie kapcie postawione obok łóżka...
No tak, Bóg to chyba jedno z tych skuteczniejszych stworzeń, którymi straszy się dzieci. Kultura jest zorganizowana wokół religii i przed tym się nie ucieknie. Niespecjalnie mi to przeszkadza.

Skąd w tytule twojego debiutanckiego tomu opowiadań wziął się Iwan Miczurin, rosyjski genetyk, który zasłynął ze swoich metod krzyżowania roślin? Na próżno go szukać w którymkolwiek z siedmiu opowiadań zawartych w książce.
Długo nie mogłam nic wymyślić. Dopiero gdy książka była właściwie skończona, dostałam umowę i w tej umowie musiałam ją jakoś już podmiotowo skonkretyzować. Przypomniało mi się wtedy hasło z niedawno czytanego kalendarza rolnika z lat 50. o metodzie Miczurina. Szukałam tytułu, który by nie pasował do tej książki. Ona sama jest taka odklejona, nie chciałam więc, by tytuł do niej tak ściśle przylegał.

A mimo to pasuje jak ulał. Szczególnie, gdy przywołamy słowa Miczurina, które są mottem do twojej książki: „Nie możemy czekać na łaskawość przyrody. Naszym celem jest wziąć ją sobie od niej samemu”. Uważał, że człowiek jest wszechmocny wobec świata natury. A ty jesteś wszechmocną autorką wobec świata, który stwarzasz. Nie ma w nim rzeczy niemożliwych.
Szczerze mówiąc, nudzi mnie odpisywanie świata, pieczołowite, aptekarskie odwzorowywanie, właściwie obrysowywanie go. Zawsze mnie potwornie ręka swędzi, żeby rzeczywistości dorobić jeden czy drugi lufcik, wypustkę.

Jeżeli idę sobie ulicą Stawową w Katowicach i codziennie chodzę tą ulicą Stawową w Katowicach, to nie chce mi się tą ulicą chodzić w pisaniu. Jeżeli uważam, że na tej ulicy nic ciekawego się nie dzieje, to mogę ją wyposażyć w takie włazy i luki, które otwierają jeszcze jakąś inną atmosferę tej ulicy – nie inną rzeczywistość, ale właśnie atmosferę.


A gdybyś weszła w podwórka kamienic stojących przy tej ulicy, zaczęła rozmawiać z ludźmi – ich historie by cię nie wciągnęły?
Problem polega na tym, że ja nie lubię rozmawiać z ludźmi. Byłam i jestem nieśmiała – to zawsze ja okazywałam się tym dzieckiem, które do innych podchodzi tylko z panią za rękę: to jest Weronika, chciałaby się z wami bawić. Potwornie mnie dużo każde nawiązywanie kontaktów kosztowało i tak sobie od jakiegoś czasu organizowałam życie, żeby nie musieć go specjalnie szukać. Nie potrzebuję tak dużego kontaktu z ludźmi jak może niektórzy. 

Weronika Murek

ur. 1989 r., absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego, mieszka w Katowicach. Wydana przez Czarne „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” to jej debiut literacki.

Nigdy nie próbowałaś dopasować się do jakichś powszechnie aprobowanych czy promowanych norm?
Próbowałam. Trochę też się łudziłam, przy każdej zmianie otoczenia, że oto teraz zacznę od nowa. I że może wyjadę gdzieś, rzucę się na głęboką wodę i się zmienię. Że będzie jak w tych wszystkich baśniach, w których prostaczek rusza w świat, poznaje strach czy spotyka kogoś i jego życia się zmienia. A u mnie nic się nie zmieniało. Uznałam więc, trudno, taka jestem. A po jakimś czasie to trudno już odeszło. Zostało: taka jestem. No i dobrze.

Dlaczego swoim bohaterom nie nadajesz imion, nazwisk? Z nimi też boisz się zawrzeć głębszą znajomość?
Ja w ogóle mam takie wrażenie, i trochę mnie to irytuje, że nie potrafię stworzyć pełnokrwistej postaci. Czytam czasami, że pisarze mówią, jakże ciężko im się było rozstać z bohaterami po spędzeniu z nimi tyle czasu: wymyśliłem tę postać tak, ale ona potem ewoluowała i...

...zaczęła żyć własnym życiem.
Tak, dokładnie tych słów używają. Ja czegoś takiego zupełnie nie mam i mówiąc szczerze: niespecjalnie mnie ci ludzie, moi (bohaterowie) interesują. To takie cienie na ścianie.

A jeśli chodzi o imiona... Mnie po prostu mierżą też polskie imiona i nazwiska. Psują mi zdanie po prostu ci wszyscy Kowalscy czy Murki. Ale tym bardziej nie umiałabym nadać obcobrzmiących, to byłoby pretensjonalne.

Czego jeszcze nie znosisz i z premedytacją nie stosujesz?
Nie lubię ozdobników. Nie lubię tych dookreśleń przy dialogach typu „zdziwił się Stasio” i „żachnęła się Iwona”. No nie lubię po prostu, chociaż wiem, że dobrze użyte mogą wiele wygrać. Może coś przeoczyłam, ale starałam się używać tylko takich podstawowych czasowników używanych w dialogu: odparł, powiedział. Bo tak sobie umyśliłam, że jeśli dialog działa, to będzie działał już w tej warstwie między jednym myślnikiem a drugim, tak, że czytelnik się zorientuje, kiedy Stasio się zdziwił, a Iwonka żachnęła.

Używasz też wyłącznie rekwizytów niezbędnych danej opowieści. Żadnej rozbudowanej scenografii.
Bo chciałam, by te historie działy się nigdzie.

Ale „topornych pajd obłożonych brązowymi skrawkami salcesonu” nie je się nigdzie. Nigdzie też nie wykluwają się u sąsiadów za płotem kurczaki (choć cztery z trzech jajek), dziadek nie siedzi na ławce przed domem. Nie ma też kartofliska i stodoły. Mogę jeszcze długo wymieniać.
Przypomniała mi się taka ilustracja chyba z baśni Andersena, na której przedstawiony jest latający pokój. Ma trzy ściany, jest podłoga, nie ma sufitu. Można zajrzeć do środka. I pokój ten jest dość dokładnie wyposażony. Na drewienkach przy kominku widać słoje. Na bochenku chleba widać, ile ma nacięć na skórce. Wyposażony jest dość szczegółowo, ale unosi się w jakiejś bliżej nieokreślonej czasoprzestrzeni. Podobny efekt chciałam uzyskać w moich opowiadaniach.

Nie podkładasz sobie pod tworzone sceny obrazów znanych na przykład z dzieciństwa? Czy dom, w którym umiera dziadek, nie jest domem twoich dziadków?
Właśnie nie. Te scenografie dość dokładnie sobie wyobrażam, ale – co wyszło również podczas redakcji książki – nie są to miejsca mi znane, po których z łatwością bym się poruszała. Magdalena Budzińska, redaktorka mojej książki, łapała mnie na tym, że topografia się nie zgadza, szczególnie w opowiadaniu „Organizacja snu w przedszkolu”.

Z czego to wynikało?
To jak z obrotową sceną w teatrze: scenografia może być taka sama, ale patrzysz na nią pod różnymi kątami. Jak pisałam w poniedziałek, to kuchnia wyglądała w taki sposób, we wtorek już trochę inaczej. Nieprofesjonalne z mojej strony, ale faktycznie tak było.

Zanim usiądziesz do pisania, tworzysz sobie jakieś drabinki?
Piszę sobie zazwyczaj trzy takie wprowadzające punkty. Nigdy nie potrafiłam zrobić drabinki tak, by objęła również końcówkę. Muszę wiedzieć, jak zacząć i mniej więcej jak rozpędzić historię. Ale może lepiej by było, gdybym wiedziała od początku, jaki będzie koniec. Bo też inaczej się naciąga historię, jak ma się już wszystkie żebra rozstawione.

Nie umiem dobrze opisać świata, który tworzysz. Rozpoznaję rekwizyty, scenografię, słowa. Ale tego, co się dzieje, już kompletnie nie ma. Co rusz jestem jakoś wybita.
Cieszę się, szczerze mówiąc. Lubię, jak się nie zgadza. Chciałam osiągnąć taki efekt, jak wtedy, gdy schodzimy po dobrze znanych schodach, nogi same wiedzą, który stopień zaraz nastąpi, nawet po ciemku. Ale czasami – z jakiegoś powodu: gdy jesteśmy zamyśleni czy zmęczeni – noga się nam omyka, wydaje się jej, że powinien być stopień mniej lub więcej.

Najwięcej się tu dzieje między słowami, pod poziomem fabuły.
Lubię opowiadania eliptyczne, wyciągające pewien czynnik przed nawias: takie, które nie są tylko o tym, o czym są. Jest takie opowiadanie Hemingwaya „Wzgórza jak białe słonie”, które składa się prawie wyłącznie z dialogu. Wchodzimy od razu w rozmowę mężczyzny i kobiety, która zaczęła się, jeszcze zanim zaczęło się opowiadanie. I która trwać będzie zapewne jeszcze wtedy, gdy już się ono skończy. W żadnym momencie nie jest powiedziane wprost, o co się kłócą.

Pewnie każdy z nas sobie coś podkłada.
Ta rozmowa jednak wyciąga poza taki nawias coś, co jest jej sednem. Że to się unosi nad nią, choć ani razu nie zostało wypowiedziane.

Obawiasz się, jak twoja pierwsza książka zostanie przyjęta?
Jasne, boję się, śni mi się od jakiegoś czasu redakcja: śni mi się, że czytam sobie własną książkę jak jakiś ćwok i zauważam, że trafił do niej fragment, który absolutnie miał tam nie trafić, a jakoś go przegapiłam.

Jak trafiłaś do Czarnego?
Zaczęło się w 2012 roku od Czarnych Warsztatów Pisania Prozą. Żeby się zakwalifikować, trzeba było wysłać jakąś próbkę. Napisałam opowiadanie chyba o dziewczynach, które chodzą nad jezioro karmić bułką zmarłych marynarzy. Strasznie nie lubię streszczać w jednym zdaniu, bo to zawsze głupio wychodzi.
Potem na warsztatach pisałam opowiadanie zadane jako praca domowa przez Justynę Bargielską. Mieliśmy napisać historię, wychodząc od tekstów z „Super Expressu” czy „Faktu”. Pamiętam, że ja dostałam historię kobiety, która założyła fundację uświadamiającą matki, jak bardzo niebezpieczne dla życia dzieci mogą być pralki.

Po tych próbkach Monika Sznajderman i Magda Budzińska pytały, czy coś piszę. Miałam opowiadania pisane doraźnie na warsztatach, ale nie miałam żadnej większej formy. Ale tak mnie zmotywowało to ich zainteresowanie, że siadłam do pisania. Od 2012 minęło trochę czasu, ale to z racji tego, że potwornie się grzebałam. Zawsze mam taką nadzieję, że później przyjdzie mi do głowy jakiś dużo lepszy pomysł, że przyjdzie mi do głowy świetna puenta, szczegół, który będzie mi idealnie pasował.

I to działa?

Nie, kompletnie nie. Ale bardzo dobrze robiło tym tekstom, jak sobie trochę poleżały. Po każdej przerwie w pisaniu siadałam do nich ze świeżym okiem.

Bardzo je zmieniasz w kolejnym podejściu?
Nawet nie tyle zmieniam, co zupełnie przepisuję. Enteruję sobie na początku cały tekst w dół i piszę od nowa. Posiłkuję się oczywiście tym, co jest niżej, ale przepisuję to. Jak znam już zakończenie, przepisuję również po to, by przygotować początek pod koniec, a nie tylko zakończenie pod początek.

Ile razy przepisałaś całość w ten sposób?
Cztery. Tak minimum. Uważam też, że mimo pisania na komputerze, ciężar, długość tekstu się lepiej czuje, jeśli się go przepisze. I jeśli nie chce ci się czegoś przepisać, to jest znaczące. Za rok pewnie nie zechce ci się tego przeczytać.

Na warsztaty Czarnego trafiłaś w wieku 23 lat. Nie pisałaś wcześniej? 
W dzieciństwie marzyłam o byciu wydawcą. Robiłam sobie książki, rysowałam okładki. I tak naprawdę zaczęłam pisać, bo nie chciałam, żeby te książki robione przeze mnie były puste. 

Dlaczego wybrałaś formę opowiadań?
Bo mnie chyba na razie na nic większego nie stać. Mam problem z pisaniem obfitym. Raczej piszę mało. Raczej muszę dopisywać niż skracać. Ta książka wracała do mnie parę razy, właśnie dlatego, że jej ciągle było za mało. Pierwsze opowiadanie, które jest najdłuższe, to w zasadzie taka nowela, miało być w zamyśle całą książką.

Zainstalowałam sobie program do pisania, który wyznacza mi limit dzienny znaków. I wydawało mi się, że jak zobaczę dzienną dawkę do przerobienia, to wtedy się zmobilizuję. Ale mam straszny problem, bo historia znaków zazwyczaj mi się kończy, a do limitu znaków ciągle daleko. Wpadam na jakiś pomysł  i myślę: to jest opowieść na minimum sto stron, może nawet dwieście. Z tego będzie powieść. Piszę i po dziesięciu stronach już wiem, że została mi do dopisania tylko puenta. Taki mam kaliber.

Mnie się akurat wydaje, że w słowotok jest łatwiej uciec.
Może bierze się to też z osobowości, z tego, że nie jestem specjalnie gadatliwa. Drugi problem jest taki, że nie potrafię się na dłużej na czymś skoncentrować. Nie tylko nie potrafię napisać grubej książki, ale też przeczytać. Kupiłam sobie Tokarczuk, kupiłam sobie Eleanor Catton, i leżą jak wyrzuty sumienia przy moim łóżku. I tak sobie myślę, że nie wiem, czy będę je umiała przeczytać. Nie potrafię się skupić na tak dużej książce.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.