Psiejak i kukawecka
fot. Krzysiek Krzysztofiak, krzysiekrzysztofiak.com

Psiejak i kukawecka

Rozmowa z Kazimierzem Orłosiem

„Byłem dzieckiem, które przeżyło wojnę. I oto minęło kilka zaledwie lat i znalazłem się na Mazurach, w Krutyni, w miejscu, które wydało mi się rajem” – mówi autor „Domu pod Lutnią”

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Trudno pana złapać w Warszawie.
KAZIMIERZ ORŁOŚ: Mam dom w Krutyńskim Piecku blisko Krutyni. Wiele miesięcy w roku spędzam na Mazurach.  Wszystkie ostatnie książki tutaj pisałem. W „Na tropach Smętka” Wańkowicza jest rozdział „Pogwarki na moście w Krutyńskim Piecku”. To jest właśnie to miejsce.

W tak zwanym sezonie okolice Krutyni nie należą chyba do najspokojniejszych?
Mamy dom na skraju lasu. Rzeka płynie trochę dalej. Ale rzeczywiście, w lipcu i sierpniu po Krutyni płyną bez ustanku kajaki. Dziś to najbardziej popularny szlak kajakowy w kraju.
Czasem wydaje mi się, że można po kajakach przejść z brzegu na brzeg. Ale za naszym domem są już tylko leśne drogi, którymi jesienią i zimą wywożą pnie ściętych drzew z wyrębów. Na ogół jest spokojnie.

Pułkownik Bronowicz, bohater pana ostatniej książki „Dom pod Lutnią” też szuka spokoju na mazurskiej wsi?
Bronowicz jest z pokolenia moich rodziców, to znaczy ludzi urodzonych na przełomie XIX i XX wieku, którzy przeżyli pierwszą wojnę, wojnę z bolszewikami w 20 roku, wrzesień '39. Jako kawalerzysta, oficer Czternastego Pułku Ułanów Jazłowieckich brał udział w ostatniej szarży polskiej kawalerii we wrześniu 1939, pod Wólką Węglową. Na podstawie monografii „Dzieje Ułanów Jazłowieckich” spróbowałem wiernie opisać ten mało znany epizod kampanii wrześniowej. Resztki oddziałów Podolskiej Brygady Kawalerii, po bitwie nad Bzurą, przebijały się na pomoc oblężonej Warszawie. Bronowicz dostał się do oflagu – sześć lat był w niewoli niemieckiej. Po wojnie, po powrocie do zrujnowanej Warszawy, nie mógł sobie znaleźć miejsca w zupełnie innej rzeczywistości. Jego relacje z żoną już przed wojną nie były dobre. Dorosła córka ma własną rodzinę. Poza tym lata biegną – ten sześćdziesięcioletni mężczyzna uświadomił sobie, że życie powoli zmierza do kresu. Mimo to spróbował ułożyć sobie to życie na nowo.

Dlaczego wybiera akurat Mazury – zupełnie nową krainę na mapie Polski?
Chyba przez przypadek. Być może chce poznać tę część Prus Wschodnich, która po wojnie znalazła się w granicach okrojonej, komunistycznej Polski. Jeździ tam kilkakrotnie, szukając odpowiedniego miejsca. To nie jest pochopna decyzja. W końcu przejmuje gospodarstwo po wyjeżdżającej do Niemiec Mazurce. Zaczyna gospodarować – tworzy wokół siebie nowy świat, pomagają mu różni ludzie – autochtoni i przesiedleńcy. Atmosfera jego domu być może przypomina trochę atmosferę kresowych domów polskich, bo przecież mój bohater jest z rodziny kresowej. To miejsce, dom, staną się także domem i miejscem jego dziewięcioletniego wnuka, Tomka.

Przypomina pan o historycznej wieloetniczności tej krainy, co dziś już nie jest tak oczywiste.
Ja pamiętam Mazury powojenne. Po raz pierwszy pojechałem tam z rodzicami na wakacje w 1948 roku. Mieszkaliśmy w domu Frau Szczepanek, Mazurki, we wsi, która wówczas, tak jak rzeka, nazywała się Krutynia. Byli tam jeszcze autochtoni – Mazurzy. Przeważnie Mazurki z dziećmi. Ich mężowie, ojcowie, bracia zginęli na wojnie albo byli w niewoli. Te samotne kobiety prowadziły swoje skromne gospodarstwa w bardzo trudnych warunkach, a mimo to pamiętam je pogodne i uśmiechnięte. Była tam także rodzina Ukraińców przesiedlonych w ramach akcji „Wisła” znad Sanu. Także nieliczni przesiedleńcy z ziem wschodnich. Ale wieś przede wszystkim była jeszcze mazurska – zupełnie inna, niż te wioski, które pamiętałem z Polski centralnej.

Czym się różniły?
Porządek, czystość – to rzucało się w oczy. Obejścia były pieczołowicie utrzymywane, domy murowane, dachy kryte dachówką, wszędzie przy domach rosły stare drzewa. Mieszkańcy wsi mówili między sobą po niemiecku. Chłopcy, z którymi się bawiłem, moi rówieśnicy, również. Ale za mną rozmawiali po polsku.

W „Domu pod Lutnią” pana bohaterowie mówią czasem gwarą mazurską. Pamięta ją pan z tych wakacyjnych wypraw?
Niewiele. Ale pamiętam, jak mówili moi mazurscy koledzy, zwracając się do mnie. Na przykład „dobzie” zamiast „dobrze”, „prosię” zamiast „proszę”, „ribi” zamiast „ryby”. Głównie jednak korzystałem ze słownika gwary, który Karol Małek załączył do swojej książki o obyczajach Mazurów. Na Mazurach przetrwała archaiczna polszczyzna – mówiono „białka” na kobietę, a także „nieziasta”. „Kukawecka” na kukułkę czy „psiejak” na koguta. Mnóstwo było słów w centralnej Polsce już nie używanych, a przecież bardzo pięknych.

Te mazurskie, powojenne wakacje zapamiętał pan chyba szczególnie. Dlatego akcja tak wielu pana książek dzieje się na Mazurach?
Byłem dzieckiem, które przeżyło wojnę. Szczególnie pamiętam Powstanie Warszawskie. Byliśmy z matką na Ochocie, w dzielnicy, w której nie było powstańców. W pierwszych dniach sierpnia popędzono nas, mieszkańców kamienicy Filtrowa 69, na tak zwany Zieleniak przy Grójeckiej, a  potem na Dworzec Zachodni i zawieziono do Pruszkowa. Eskortowała nas pomocnicza formacja niemiecka – brygada Kamińskiego, złożona głównie z kryminalistów rosyjskich i ukraińskich. Na podwórzu kamienicy omalże nie zostaliśmy rozstrzelani. Pamiętam, jak staliśmy pod murem. Pamiętam także wędrówkę na Zieleniak wśród płonących domów. Dymy nad Śródmieściem, samoloty niemieckie zrzucające bomby. I oto minęło kilka zaledwie lat i znalazłem się na Mazurach, w Krutyni, w miejscu, które wydało mi się rajem. W „Domu pod Lutnią” opisałem Mazury zapamiętane z tamtych, powojennych lat.

Kazimierz Orłoś

Urodził się w 1935 roku w Warszawie. Syn Henryka Orłosia oraz Seweryny z Mackiewiczów – siostry pisarzy i publicystów Stanisława Cata i Józefa Mackiewiczów. Wybitny prozaik-realista, autor słuchowisk radiowych, scenarzysta filmowy i telewizyjny, dramaturg, publicysta. Publikował pod pseudonimem Maciej Jordan. Studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Za powieść „Cudowna melina” wydaną w Instytucie Literackim w Paryżu (1973) został objęty kilkuletnim zakazem druku w kraju i innymi szykanami. W latach 1973-1976 pracował jako referent prawny Warszawskiego Przedsiębiorstwa Robót Drogowych, budującego trasę szybkiego ruchu Warszawa-Katowice. W latach 1988-1994 współpracował z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa. W oficjalnym obiegu zaistniał ponownie dopiero po 1989 r. Ostatnio wydał m.in. tomy opowiadań „Dziewczyna z ganku” (2006), „Bez ciebie nie mogę żyć” (2010) oraz powieści „Letnik z Mierzei” (2008) oraz „Dom pod Lutnią” (2012).

Widział pan „Różę” Smarzowskiego?
Trzy-cztery lata wcześniej, gdy na tereny Prus Wschodnich weszła Armia Czerwona, atmosfera była daleka od sielanki.
Oczywiście, bo czerwonoarmiści wchodzili na teren Niemiec. Żadne niuanse narodowościowe nie były brane pod uwagę. Byli nawet zachęcani przez dowódców do okrutnego postępowania z ludnością niemiecką. Wet za wet, oko za oko – to miała być zemsta za to, co Niemcy wyprawiali na wschodzie. Przerażające okrucieństwo, zwłaszcza wobec kobiet, gwałconych i mordowanych przez rosyjskich żołnierzy. Ale kondensacja tego okrucieństwa w filmie „Róża” była dla mnie trochę za wielka. Poza tym na pewno rosyjskie i polskie kobiety z pokolenia moich rodziców przeżyły podobne straszne chwile w czasie wojny. I tak jak Mazurki, musiały wrócić do normalnego życia. Ja opisałem te lata i ten czas, kiedy rany już się zabliźniły, choć wojna stale powraca we wspomnieniach. Moja matka rozmawiała po niemiecku z naszą gospodynią w Krutyni, Frau Szczepanek, która po polsku nie chciała mówić. Pamiętam, że mama opowiadała jej, co się działo w Polsce w czasie okupacji niemieckiej. Dlaczego Polacy mogą nienawidzić Niemców, skąd niechęć nawet do języka niemieckiego. Nie wiem czy Frau Szczepanek opowiadała mamie o swoich przeżyciach wojennych. Ale na pewno rozmawiały o wojnie.

Myśli pan, że dla Mazurek powrót do normalnego życia był łatwiejszy? Żyły na wsi, naturalnym, rocznym cyklem śmierci i odnowy. A Warszawa była w tamtych latach wciąż zrujnowanym miastem.
Tak, zapewne ma pani rację. Mentalność ludzi żyjących na wsi, których życie zachowuje rytm ściśle związany z rytmem przyrody, natury zapewne jest inna: inaczej patrzą na życie i inaczej mogą przyjmować swój los.

Po ukazaniu się „Domu pod Lutnią” w recenzjach pojawiły się głosy, że to jest taka anty-Róża. Ja się z tym nie zgadzam. Dla małego chłopca, Tomka, ten świat jest rajem. Licho jednak nie śpi.
Chmury stale gromadzą się nad pułkownikiem. Jako oficer armii przedwrześniowej jest na pewno pod stałą obserwacją UB. Próbuje przeciwstawić się kłusownikom, którzy okazują się ubowcami i milicjantami. Nie wie, czy odwiedzający go major Babinicz jest prowokatorem, czy jednym z ostatnich oficerów oddziałów partyzanckich, walczących z komunistami. Jak ma postępować w podobnych sytuacjach? Jego życie na pewno nie jest sielanką.

Kazimierz Orłoś, „Dom pod Lutnią”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 330 stron,
w księgarniach od kwietnia 2012
Czy to nie z tego powodu Joanna, córka Bronowicza i matka Tomka, po roku zabiera syna z powrotem do Warszawy? Wyrywa go gwałtownie ze świata, w którym zdążył się zakorzenić.
Myślę, że jednak zdecydował list Tomka do matki i babki, w którym wspomina o narodzinach „wujka” – przyrodniego brata Joanny. Małego Gustawa urodziła Urszula – młoda Mazurka, którą Bronowicz przyjął jako gospodynię do pomocy w gospodarstwie. Wątek miłosny w mojej powieści, ten związek Urszuli z Bronowiczem, jest istotny, ale chyba nie najważniejszy.

Bohaterką pana „mazurskich powieści”  – „Domu pod Lutnią” i „Dziewczyny z ganku” – jest także przyroda. Podobnie jak w przypadku Ernesta Wiecherta, pisarza urodzonego w Prusach Wschodnich.
Urodził się zresztą dość blisko mojego mazurskiego domu – w leśniczówce Piersławek niedaleko Piecek. Jest tam teraz izba pamięci tego pisarza. Bardzo cenię jego prozę.

A skąd ta osobista relacja z przyrodą?
Mój ojciec, Henryk, był w wykształcenia leśnikiem, naukowcem. Specjalistą od chorób lasu,
autorem podręczników i atlasów grzybów. Był jednym z założycieli Instytutu Badawczego Leśnictwa. Pamiętam, jak chodziłem z ojcem do lasu – właśnie w Krutyni, podczas tamtych pierwszych powojennych wakacji. Fotografował do swoich prac naukowych drzewa i grzyby – najczęściej huby na pniach. Nosiłem za ojcem statyw do aparatu. Zdjęcia były na szklanych kliszach. To wtedy, w czasie tych leśnych wędrówek, poznawałem nazwy drzew, grzybów, roślin, ptaków. Mój ojciec był chodzącą encyklopedią przyrody. Zapewne z tamtego okresu – to znaczy od dzieciństwa, dzięki ojcu – traktuję przyrodę jako wartość wyjątkową. Bez niej życie byłoby smutne.

Większość ludzi niespecjalnie się dziś przejmuje przyrodą. Zauważyłam na przykład przerażające zjawisko wycinania mazurskich alei przydrożnych.
Uzasadniane bezpieczeństwem kierowców samochodów. A chodzi przeważnie o pijanych kierowców, jadących za szybko. Aleje są charakterystycznym elementem krajobrazu mazurskiego. Wycinane są lasy. Czasem zdaje mi się, że we współczesnej Polsce lasy traktowane są jak wielkie magazyny drewna. Bezlitośnie wybijana jest także zwierzyna leśna. Chodząc w pobliżu mego mazurskiego domu, co krok natykam się na ambony myśliwskie. Strzały słychać późno wieczorem – poluje się przy pomocy noktowizorów. Tu, w Mazurskim Parku Krajobrazowym, parę razy do roku urządzane są ogromne polowania z nagankami. Naganiacze wypędzają zwierzynę także z rezerwatów pod lufy myśliwych. Zwierzęta giną. Zabijane są także przez tiry, których sznury jadą nieprzerwanie po krętych mazurskich drogach.

A Mazury – w ubiegłym roku kandydujące do miana jednego z siedmiu cudów przyrody na świecie – są miejscem wyjątkowym na mapie Polski. To nie jest doceniane – jak mi się zdaje – ani przez większą część społeczeństwa, ani przez rządzących. Jako jedyny region w Polsce nie mają parku narodowego. Dlatego teraz chodzi przede wszystkim o to, aby przynajmniej na obszarze obecnego Mazurskiego Parku Krajobrazowego (obejmuje on kilka wielkich jezior, rzekę Krutynię i część Puszczy Piskiej), powstał Mazurski Park Narodowy. Przynajmniej tam przyroda byłaby skuteczniej chroniona.

Łatwo zapomnieć, że ta kraina ma coś więcej niż smażoną rybę i żagle, że ma swoją opowieść. Pan o niej przypomina.
Opisany przeze mnie świat w „Domu pod Lutnią” już nie istnieje. To oczywiście rezultat historycznych procesów, upływu lat, przemian nieuniknionych. Myślę, że zamiarem każdego autora powieści jest stworzenie – czy też inaczej mówiąc – opisanie świata, który jest mu bliski. Bardzo często ten świat pozostaje już tylko w pamięci. Jest to zatem – mówiąc trochę patetycznie – danie świadectwa czasom, w jakich się żyło i temu wszystkiemu, co odeszło. Jeśli to świadectwo jest wiarygodne w ocenie czytających, cel został osiągnięty. 

Portret Kazimierza Orłosia Krzysiek Krzysztofiak / krzysiekrzysztofiak.com


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.